Zło znów wylało się z internetu. Zachodnia demokracja okazała się fikcją i gigantycznym szwindlem, a wyborcy bezwolną masą, manipulowaną przez cyfrowych demiurgów. Jeszcze kilka lat temu takie oskarżenia miotali wyłącznie bliskowschodni dyktatorzy, uparcie twierdzący, że Arabska Wiosna była prowokacją zmontowaną przez zachodnie wywiady i Marka Zuckerberga. Podobnie mówi też wieczny prezydent Rosji Władimir Putin, całym sobą zaświadczając, że udoskonalony przez niego zamordyzm jest od takiej manipulowanej demokracji lepszy, bo przynajmniej niczego nie udaje i nie pozostawia żadnych złudzeń.
Dumni z wynalezienia mediów społecznościowych Amerykanie i zakochani w swojej technologicznej przewadze Europejczycy śmiali się dotąd w twarz wszystkim tym dyktatorom. Dobre samopoczucie Zachodu zaczęło się jednak ulatniać pod presją polityków i partii, proponujących wywrócenie do góry nogami ustalonego w zachodniej demokracji porządku. Zaczęła się panika.
Orban na Węgrzech, PiS w Polsce, brexit w Wielkiej Brytanii, Trump w USA, nie licząc całej fali ugrupowań populistycznych, szturmujących z powodzeniem parlamenty Niemiec, Austrii, Francji, Szwecji, Włoch czy Holandii, wszystko to nie miało przecież prawa wydarzyć się w demokracji. Nie jest przecież możliwe, żeby w cywilizowanych społeczeństwach wolnego świata ludzie byli tak głupi i nieodpowiedzialni, żeby głosować na partię Kaczyńskiego czy za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE.
Któż z nas nie styka się z taką argumentacją? Jest ona wygodniejsza niż refleksja nad przyczynami tej zmiany nastawienia elektoratu. Trzeba by uznać klęskę za efekt utraty wyczucia społecznych nastrojów, typowy dla partii dominujących przez dziesięciolecia demokracji. Znacznie łatwiej jest więc pójść tropem myślenia obalonych dyktatorów arabskich czy Putina. Stąd przekonanie, że wszystko, co dzieje się w polityce nie po naszej myśli, musi być efektem manipulacji.
Od zeszłego tygodnia, gdy w świat popłynęła afera firmy Cambridge Analytica, wiemy już, że winnych politycznych nieszczęść ostatnich lat jest kilku cwaniaków siedzących przy klawiaturach komputerów, nad którymi unosi się długi cień kaptura bluzy Marka Zuckerberga. W tle zaś mamy wszechmocnego Władimira Putina, sterującego globalną kampanią nakłaniania Amerykanów do głosowania na Trumpa i Brytyjczyków do zgody na brexit. Rykoszetem dostaje także poczciwy Andrzej Duda, polityk, któremu nawet najgorsi wrogowie nie przypisaliby smykałki do makiawelicznych intryg. A jednak. Brytyjski „The Guardian”, który sprawę manipulowania wyborcami poprzez Facebooka nagłośnił, zasugerował, że zwycięstwo Dudy było poligonem doświadczalnym procederu, który dał światu prezydenta Donalda Trumpa.
Pionier Obama
Nie jest oczywiście tak, że problemu nie ma. Media społecznościowe stały się rzeczywiście potężnym narzędziem gry politycznej, prowadzonej w dużej mierze z pominięciem reguł obowiązujących w realnym świecie. Partie polityczne uzależniły się od prowadzenia kampanii w internecie, bo są one tańsze i skuteczniejsze niż te tradycyjne.
Firma Cambridge Analytica nie jest ani pierwszą, ani jedyną oferującą precyzyjne profilowanie kampanii na Facebooku. Metody zastosowane przez nich na potrzeby kampanii Trumpa oparte są na powszechnie znanym modelu biznesowym samego Facebooka. Firma Zuckerberga żyje z tego, że sprzedaje komercyjnym firmom szczegóły naszego życia. Każde zdjęcie kotka, każdy post o ulubionym filmie, ubraniu, książce, wakacjach, udział w każdej dyskusji na tematy polityczne czy społeczne jest za naszą zgodą trawiony i udostępniany za grube pieniądze w celach reklamowych. A czym innym są kampanie wyborcze, jak nie reklamowaniem politycznych produktów?
Pionierem w wykorzystywaniu Facebooka do celów politycznych był Barack Obama. W 2008 r. chwalono go powszechnie za skuteczne wykorzystanie mediów społecznościowych w kampanii i dotarcie do młodych wyborców. Wtedy nikomu nie przeszkadzało, że szef Facebooka udostępnił ludziom Obamy dane użytkowników swojego serwisu. Sztab po analizie ich postów wiedział dokładnie, którzy z nich będą głosować na ich kandydata, i mógł zaproponować im polubienie oficjalnego profilu Obamy. Subskrybowało go milion Amerykanów, co oznaczało automatyczną zgodę na udostępnienie także danych swoich fejsbukowych znajomych, którzy już niekoniecznie musieli być wyborcami Obamy.
To był łakomy kąsek dla sztabowców, bo pozwalał im docierać z indywidualnie dobranym przekazem bezpośrednio do małych grup lub nawet pojedynczych wyborców, podsuwając im treści, z którymi mogliby się jednoznacznie identyfikować lub na nie oburzać. Sieci społecznościowe roją się przecież nie tylko od fizycznych użytkowników, ale również od rozmaitych akcji, zyskujących często duży zasięg. Znacznie łatwiej buduje się popularność zaangażowanych użytkowników czy kampanii, gdy wiadomo, do kogo kierować ich przekaz. Zasięg zaś jest wartością samą w sobie, służącą uwiarygodnianiu treści. Łatwiej przecież uwierzyć w posty kogoś, kto ma kilka tysięcy „przyjaciół” niż anonimowej postaci, zwłaszcza jeśli puścił wcześniej kilka prawdziwych, sprawdzonych i cytowanych informacji. Po zyskaniu zaufania mas w sieci nikt już nie zwróci uwagi na fake newsy rozsyłane z tego konta. Tę metodę budowania zasięgu ekipa Trumpa stosowała z powodzeniem i, co najważniejsze, zgodnie z prawem i przepisami Facebooka. Dopiero w 2014 r. pod presją opinii publicznej Mark Zuckerberg zablokował tę funkcjonalność.
Odsądzana dziś od czci i wiary za pomaganie Trumpowi Cambridge Analytica zrobiła to samo, ale na mniejszej grupie 300 tys. użytkowników. Wbrew temu, co się mówi, nie miał miejsca żaden wyciek danych, włamanie, wykradzenie haseł dostępu czy inny rodzaj nielegalnej hakerskiej operacji. Cambridge Analytica zagrała zgodnie z wewnętrznymi przepisami Facebooka. Pozwalają one handlującym wiedzą o użytkownikach serwisu brokerom danych na swobodny dostęp do aktywności na ich kontach. To podstawa dochodów Zuckerberga. By obejść ograniczenia w prowadzeniu kampanii politycznych w serwisie, wprowadzone, gdy już Obama wygrał drugą kadencję, szefowie Cambridge Analytica kupili bazę danych stworzoną w ramach naukowego projektu. Prowadził go człowiek, którego pochodzenie rozgrzało zwolenników spiskowych teorii do czerwoności.
Obsesja Rosji
Najważniejszym obok bajeczek o wykradzeniu danych nadużyciem całej afery jest opowieść o stojącym za Cambridge Analytica rosyjskim profesorze Aleksandrze Koganie. Wyobraźnia podpowiada złowieszczegogeniusza w sowieckim stylu, pracującego dla FSB. Kogan rzeczywiście urodził się w ZSRR, ale od siódmego roku życia jest obywatelem USA. To mniej więcej tak, jakby uznać, że twórca Google’a Sergey Brin, który urodził się w Rosji, ale od piątego roku życia mieszka w USA, także jest rosyjskim agentem. Kogan nie jest też żadnym profesorem, tylko 33-letnim doktorem psychologii na Uniwersytecie w Cambridge, któremu prywatna firma zaoferowała milion dolarów za prawo do wykorzystania jego badań. Nie poszły one zresztą do jego kieszeni, tylko na opłacenie udziału 300 tys. fejsbukowiczów w quizie, który, jak każda z krążących w serwisie tego typu zabaw, służył do zbierania danych.
Na niekorzyść Kogana przemawia to, że w tym samym czasie miał on państwowy grant Uniwersytetu w Petersburgu. Stąd prosty wniosek, że Kogan może być powiązany ze słynną petersburską firmą Internet Research Agency. Jej pracownicy są oskarżeni w USA o tworzenie fikcyjnych kont w celu prowadzenia na Facebooku kampanii propagandowej, która dotarła do 126 mln Amerykanów i miała przechylić szalę zwycięstwa wyborczego na stronę Trumpa. Być może jest coś na rzeczy, choć sam zainteresowany w wywiadach dla zachodnich mediów wyśmiewa sugestie, że jest powiązany z rosyjskimi służbami.
Jednak ciekawsze od życiorysu człowieka, który był tylko narzędziem w rękach Cambridge Analytica, jest CV właściciela firmy. Nigel Oates skończył elitarną szkołę w Eton i już w połowie lat 80. trafił na czołówki brytyjskich gazet z powodu romansu z lady Helen Windsor, córką kuzynki królowej Elżbiety II. Został nawet aresztowany za próbę wtargnięcia bez zaproszenia do Windsor Castle, gdzie królowa wyprawiała urodziny jego dziewczyny. Na początku lat 90. Oates narobił w brytyjskim biznesie zamieszania, startując z Marketing Aromatics oferującą firmom zestawy zapachowe do rozpylania w biurach w celu zyskania przychylności i zaufania klientów. – Używamy tych samych technik, co Arystoteles i Hitler, oddziałujemy na ludzi na poziomie emocjonalnym, żeby nakłonić ich do uległości na poziomie funkcjonalnym – mówił Oates w wywiadzie dla branżowego pisma reklamowego. Oates pojawiał się także z jedną ze swoich spółek na targach broni, oferując usługi z zakresu wojny psychologicznej i informacyjnej. Sprawdził się w tej dziedzinie na usługach reżimu w Indonezji, gdzie organizował seminaria o etyce dziennikarskiej, starając się w ten sposób wpłynąć na bardziej korzystne publikacje dotyczące władz. Za prezydentury George’a W. Busha pracował dla Departamentu Stanu, oferując wsparcie analityczne w zwalczaniu terrorystycznej propagandy. Prasa od lat sugerowała jego powiązania z brytyjskim wywiadem.
Jeśli więc Cambridge Analytica manipulowała wyborami w USA i referendum w sprawie brexitu, a także, jak chce „The Guardian”, wyborami prezydenckimi w Polsce, to stałyby za tym raczej służby brytyjskie niż rosyjskie. Cała afera może być jeszcze bardziej skomplikowana. Okazuje się, że firma Oatesa próbowała zainteresować swoimi metodami prowadzenia kampanii na Facebooku związaną z Kremlem firmę naftową Jukos. Przekazanie technologii wyborczych Rosjanom, których nie wiążą ograniczenia obowiązujące w demokracji, byłoby wtedy szpiegowskim majstersztykiem, zwiększającym szanse Trumpa rękami kremlowskich hakerów. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale przecież w USA trwa śledztwo mające wyjaśnić podejrzenia o ingerencję Rosjan w wybór Trumpa na prezydenta. Postawienie zarzutów pracownikom petersburskiej farmy politycznych trolli świadczy o tym, że nie są to tylko złudzenia. Nad głową Zuckerberga zbierają się ciemne chmury. Przesłuchać chce go Kongres USA, gdzie coraz głośniej mówi się o poddaniu Facebooka publicznej kontroli. W maju w UE wchodzą w życie zaostrzone przepisy o ochronie danych osobowych. Nawet proste gromadzenie list mailingowych może zostać uznane za nielegalne, nie mówiąc o zaawansowanych narzędziach marketingowych, opartych, jak w przypadku Facebooka, na naruszaniu prywatności użytkowników. Nic dziwnego, że twórca Facebooka z pokorą przeprasza za stworzenie niemal doskonałego systemu inwigilacji, o którym od zawsze marzyły totalitarne reżimy. Wejście w kolizję z demokracją może się dla niego naprawdę źle skończyć.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.