Ministrowie i wiceministrowie w rządzie PiS otrzymywali nagrody za ciężką, uczciwą pracę. Te pieniądze się im po prostu należały” – powiedziała w Sejmie była premier Beata Szydło, która – jak zapewniała – przyznała nagrody dla ministrów „oficjalnie, w ramach uchwalonego budżetu”. Jej słowa dolały oliwy do medialnej burzy, która przetacza się przez Polskę. To raczej festiwal populizmu i demagogii, ale i medialnych potknięć rządzących, skupiający się w istocie wokół pytań, czy ministrowie zarabiają za mało, za dużo, czy powinni dostawać nagrody i wreszcie ile. Wicepremier Jarosław Gowin żali się, że mu nie wystarczało do pierwszego, opozycja organizuje kampanię billboardową, gdzie piętnuje tych, którzy wzięli nagrody, na koniec polecenie premiera Morawieckiego, by nagrody zwrócić, które przynajmniej przez część ministrów zostało zignorowane. Gdzie jest więc racja? Faktem jest, że za pieniądze, które dostaje minister, da się żyć. To nie są pieniądze małe.
Nie są to jednak kwoty, które przy podobnej odpowiedzialności dostaje się na wolnym rynku. Pod tym względem jest dużo gorzej. Prezesi, wiceprezesi, dyrektorzy w firmach prywatnych zarabiają często wielokrotność tego, co dostaje minister, przy czym pozbawieni są chociażby codziennej medialnej presji bycia na świeczniku. Pod tym względem mają łatwiej.
Z drugiej strony państwo i administracja publiczna nie są miejscem, gdzie powinny rodzić się fortuny, praca na stanowisku ministerialnym to przywilej i prestiż. Ale państwo nie powinno być też „dziadowskie”, gdzie trafiają ci słabsi bez odpowiedniego przygotowania, bo lepszych wysysa rynek. Zresztą w skali państwa zarobki kilkunastu ministrów i kilkudziesięciu wiceministrów to niewielki problem. Gdzieś musi być ten złoty środek i lepiej by było, gdyby udało się go znaleźć, by tę szkodliwą dla państwa dyskusję (w której PiS posługiwał się jeszcze niedawno tymi samymi argumentami co dziś opozycja) raz na zawsze zakończyć. Na początek warto przyjrzeć się faktom, ile zarabiają najważniejsze osoby w państwie.
Biedny prezydent
Zarobki najwyższych urzędników określa nowelizowana wielokrotnie ustawa z 31 lipca 1981 r. (tak, tak!) o wynagrodzeniu osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe i dotyczy prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu, sekretarzy i podsekretarzy stanu (wiceministrów), wojewodów, ale także m.in. rzecznika praw dziecka, szefa GIODO czy prezesa IPN. Ich pensja uzależniona jest od tzw. mnożnika kwoty bazowej. O co w tym chodzi?
Rząd ustala co roku kwotę, która jest podstawą do wyliczania wysokości wynagrodzenia. Od lat jest ona niemal niezmienna. W 2018 r. wynosi 1789,42 zł. I każde stanowisko państwowe ma swój mnożnik (mechanizm), na który składa się wynagrodzenie zasadnicze plus dodatek funkcyjny. Oprócz tego przysługuje też dodatek za przepracowane lata pracy – od 5 do 20 proc. płacy zasadniczej.
I tak dla prezydenta Rzeczypospolitej Polski przysługuje siedmiokrotność kwoty bazowej (czyli 7 x 1789,42 zł, co daje 12525,94 zł), do którego doliczony zostaje jeszcze dodatek funkcyjny mnożony razy trzy (3 x 1789,42 zł = 5368,26 zł). Jak doliczymy do tego dodatek za wysługę lat, to łatwo wyliczymy, że Andrzej Duda zarobi niecałe 21 tys. zł miesięcznie brutto, czyli niecałe 15 tys. zł na rękę. Czy jest to dużo, jak na najważniejszą osobę w Polsce? Wystarczy spojrzeć na oświadczenie majątkowe jego ojca – prof. Jana Tadeusza Dudy, który jest radnym sejmiku województwa małopolskiego i wykładowcą na dwóch uczelniach, żeby dowiedzieć się, że przychód prof. Dudy za 2016 r. wyniósł 364 tys. zł, czyli ok. 30 tys. zł miesięcznie. Ile zarabiają za to odpowiednicy Andrzeja Dudy w innych krajach? Donald Trump ma uposażenie na poziomie 35 tys. dolarów miesięcznie (ok. 115 tys. zł). Podobne kwoty zarabia prezydent Szwajcarii czy Australii. Nieco mniej prezydent Niemiec.
Wójt lepszy od wiceministra
Po prezydencie najwyższe zarobki mają premier, marszałkowie Sejmu i Senatu oraz prezes NBP. U każdego z nich przelicznik wynagrodzenia zasadniczego wynosi 6,2, a dodatek funkcyjny 2. Oni nie zarobią więc nawet 20 tys. zł miesięcznie.
Przelicznik u ministrów to odpowiednio 5,6 i 1,5. Maksymalnie, przy długim stażu pracy, mogą zarobić więc ok. 15 tys. zł brutto. Najgorzej przedstawia się to u sekretarzy i podsekretarzy stanu, czyli wiceministrów. Maksymalna kwota u podsekretarza to 11,5 tys. zł, a minimalna, dla tych z małym stażem pracy, to 9900 zł brutto. Czyli niecałe 7 tys. zł na rękę. Biorąc pod uwagę to, że to w głównej mierze oni są od czarnej roboty w ministerstwach, to kwota, delikatnie mówiąc, nie powala na kolana, zwłaszcza przy kosztach utrzymania w stolicy. I stąd najlepsi wolą jednak wolny rynek. Tak z Ministerstwem Zdrowia rok temu pożegnał się wiceminister Piotr Warczyński, który wprost stwierdził, że te zarobki były dla niego niesatysfakcjonujące. – Byłem wiceministrem, który dostawał co miesiąc wynagrodzenie nieprzekraczające 7 tys. zł. Dla osoby, która ukończyła trudne studia, uzyskała stopień naukowy, ma pięć dodatkowych fakultetów i doświadczenie zawodowe, zarobki w tej wysokości nie są satysfakcjonujące. Przez ponad trzy lata bycia ministrem wydałem wszystkie swoje oszczędności i zorientowałem się, że za jakiś czas nie będę w stanie spłacać rat kredytu – zdradził w branżowym piśmie „Menedżer Zdrowia”.
Do tego dochodzi odpowiedzialność na tego typu stanowisku. Poprzez swoje decyzje można rozporządzać milionami złotych, zmieniać reguły w wielu branżach. Dla porównania wójt trzytysięcznej gminy Korycin zarabiał w 2016 r. 12 tys. zł miesięcznie. Czyli niemal dwa razy tyle co wiceminister!
Przeglądając oświadczenia majątkowe wiceministrów, widać, że część z nich na wejściu do rządu straciła. Bartosz Marczuk, który zanim trafił na stanowisko podsekretarza stanu do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, był zastępcą redaktora naczelnego „Wprost”, a wcześniej „Rz”, ujawnił na Twitterze, że wcześniej zarabiał 16,5 tys. netto miesięcznie. W rządzie dostaje 8744 zł netto miesięcznie. Chcieliśmy z nim porozmawiać o zarobkach, jednak napisał nam, że „nie rozmawia publicznie o rzeczach, którymi się nie zajmuje”.
Podobnie zresztą większość wiceministrów, z którymi rozmawialiśmy. Jeden z nich mówi, że gdyby nie pomoc żony, z jego pensji niewiele by zostało. – Jak się ma kredyty, dzieci, to płacę rachunki i trochę zostaje mi na życie. Do tego to praca praktycznie przez 24 godziny, bo trzeba być cały czas dostępnym. I na koniec paradoksalnie nie da się z niej tak łatwo odejść, bo dymisję przyjmuje premier i może to robić przez rok – mówi jeden z nich.
O tym, że przez niskie zarobki w rządzie trudno znaleźć specjalistów, mówili Henryk Kowalczyk czy Anna Streżyńska, była minister cyfryzacji. – Płacimy niskie pensje. W efekcie do pracy przychodzą ludzie, którym powierzenie poważnego projektu nie jest najlepszym pomysłem, więc zatrudnia się na ilość, a nie na jakość – przyznała w rozmowie z „Rz”. Jak dodała, dobry programista lub menedżer zarabia 45- 60 tys. zł miesięcznie, a niezły – 20-25 tys. Tymczasem najwyższa pensja w ministerstwie to 10 tys. zł. Streżyńska publikowała też na Facebooku zachęty do pracy w jej resorcie. Jeden z jej znajomych napisał, że to nie ogłoszenie o pracę, ale o wolontariat, a wynagrodzenie powinno stanowić 90 proc. tego co w prywatnych firmach.
Szanse w spółkach
Co ciekawe, dyrektorzy wyższego szczebla w służbie cywilnej, a więc podwładni podsekretarzy, mogą zarabiać zdecydowanie więcej niż ich przełożony. Bo już sama podstawa dla członków korpusu służby jest wyższa niż dla rządu. Wynosi 1873,84 zł. A mnożnik sięga poziomu ośmiokrotności płacy zasadniczej (co daje już 15 tys. zł) i 2,2 przy dodatku (ponad 4 tys. zł). Doliczając trzynastkę (korpus rządowy ich nie ma), jubileuszówkę i ewentualną premię, można zarobić więcej niż premier Polski.
A jak wiceministrowie wypadają na tle sektora prywatnego? – Jak wynika z Raportu Płacowego Antal – średnie wynagrodzenie wyższej kadry zarządzającej w sektorze prywatnym wynosi 21 413 zł brutto. Na kolejnych miejscach pod względem wysokości zarobków uplasowali się specjaliści i menedżerowie z obszaru IT – 12 600 zł oraz farmacji – 11 879 zł. Sektor prywatny oferuje zatem bardzo konkurencyjne stawki, a presja płacowa wymusza kolejne podwyżki. Co więcej, zarobki prezesów największych firm liczone są w setkach tysięcy złotych – mówi Artur Skiba, prezes firmy Antal, porównując płace na rynku do wynagrodzeń na najwyższych stanowiskach państwowych.
Dlatego rząd planuje zmiany w ustawie o wynagrodzeniach. Michał Dworczyk, szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów zapowiedział, że w najbliższym czasie przedstawiona zostanie opinii publicznej nowela owej ustawy. – Będzie to taki system, jaki funkcjonuje w służbie cywilnej – będą mnożniki oraz widełki. To pozwoli wynagradzać tych urzędników na poziomie, na jakim dziś wynagradzani są dyrektorzy i wicedyrektorzy – mówił Dworczyk. – Pomoże to skończyć z patologią polegającą na tym, że wiceminister zarabia mniej niż wielu dyrektorów, których nadzoruje – dodał.
Patologią było za to regularne wręczanie wszystkim członkom rządu bonusów w postaci premii, niezależnie od ich pracy. Był to sposób na to, żeby podnieść im niską podstawę, ale chyba lepiej jest wprost podnieść niskie uposażenie niż kombinować. – Wyobrażenia Polaków o zarobkach przedstawicieli państwa są dalekie od rzeczywistości. Warto jednak zauważyć, że potencjalnych kandydatów przyciąga bardzo wysoki prestiż stanowiska oraz duża liczba dodatków przysługujących przedstawicielom administracji.
Nie zmienia to jednak tego, że aby administracja pozyskiwała najbardziej kompetentnych reprezentantów wynagrodzenia muszą również rosnąć w sposób konkurencyjny – dodaje prezes firmy Antal. Dlatego osoby na państwowych posadach szukają sposobów, by dorobić. Można np. zasiadać w radach nadzorczych państwowych spółek. I tak dwa lata temu członkiem rady nadzorczej PZU została Agata Górnicka, która była też dyrektorem gabinetu politycznego w Ministerstwie Rozwoju. Identyczną posadę dostał inny bliski współpracownik Mateusza Morawickiego, Łukasz Świerżewski (doktor nauk ekonomicznych), który był też rzecznikiem prasowym oraz dyrektorem biura komunikacji i promocji w Ministerstwie Finansów (funkcję w radzie pełnił tylko dwa miesiące). Nie są to co prawda bajońskie sumy, ale można dorobić do podstawowej pensji. Co ważne, w radach nadzorczych spółek nie mogą zarabiać wiceministrowie. Mogą oni w nich zasiadać, jednak wyłącznie społecznie. – Mogę pójść na jakąś uczelnię i być wykładowcą. Faktem jest jednak, że wielu ministrów myśli o posadzie w państwowej spółce, bo to dla nich oznacza lepsze zarobki – mówi jeden z naszych rozmówców. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Odwołany niedawno ze stanowiska prezesa KGHM Radosław Domagalski-Łabędzki wcześniej był wiceministrem rozwoju (gdzie z kolei przyszedł z biznesu).
– Mitem jest przeświadczenie, że w radach nadzorczych zarabia się kolosalne pieniądze i to za nic – uważa Piotr Rybicki z portalu NadzorKorporacyjny.pl. – Przepisy określają maksymalną kwotę wynagrodzenia członka rady nadzorczej spółki Skarbu Państwa – tłumaczy. Dla większości podmiotów – biorąc pod uwagę jej zatrudnienie, wielkość przychodów i majątek – miesięczne wynagrodzenie stanowić będzie współczynnik w przedziale 0,75- 1,2 wysokości przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw (obecnie ok. 4,4 tys. zł brutto). Dla największych firm współczynnik ten maksymalnie może wynieść niecałe 3. Ale mówimy tu o podmiotach zatrudniających np. powyżej 1250 osób i mających obroty ok. 1,1 mld zł. Rady nadzorcze dużych spółek podejmują wiele uchwał – nierzadko i ponad 100 rocznie.
Lepiej na samozatrudnieniu
Znacznie więcej zarabialiby wiceministrowie, gdyby nie pracowali na umowach o pracę, a przeszli na samozatrudnienie (tak jak robi wielu menedżerów i specjalistów). Całkowity koszt pracodawcy zatrudniającego wiceministra za kwotę 11 337 zł brutto to aż 13 673,57 zł. Z czego wiceminister dostaje na rękę 7966,25. Jak łatwo policzyć, rocznie traci on na tym 68,5 tys. zł. – Może więc niech ministrowie przejdą na samozatrudnienie, zamiast przyznawać sobie roczne premie – śmieje się Marcin Leoszko ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – Wątpię, by większość z nich zdawała nawet sobie sprawę, ile pieniędzy zabiera im ZUS. Może ich uświadomienie spowodowałoby, że wzięliby się za jego reformę. Oczywiście zgadzam się, że kwota 7 tys. na rękę dla wiceministra jest niska. Chociaż nie każdy zgadza się z Leoszko. Marcelina Zawisza z partii Razem uważa, że politycy w Polsce zarabiają za dużo. – Postulujemy trzykrotność płacy minimalnej dla każdego posła i senatora. Także dla ministrów. Nie może być tak, że elita polityczna jest oderwana od rzeczywistości – dodaje. – Jeżeli chcą dużo zarabiać, to niech najpierw ludzie zaczną dużo zarabiać.
Ostatecznie reforma polegać będzie w praktyce na tym, że część osób zostanie przeniesiona do służby cywilnej, a tych których stać na bycie w rządzie, w nim pozostaną. Michał Dworczyk chce, by rząd był mniej polityczny, a bardziej urzędniczo-ekspercki. By pozyskiwać bezpartyjnych fachowców. Tylko że tacy, których nawet stać na zostanie wiceministrem czy ministrem, nie pchają się do życia publicznego z zupełnie innego powodu. Bo gdy przychodzi burza na politycznym morzu, oni pierwsi trafiają za burtę, nie mając oparcia w partii. Czego przykładem była chociażby minister Anna Streżyńska, dziś prezes prywatnej firmy MC2 Solutions.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.