Przed warszawskim sądem toczy się spór między działającą przy Zamku Królewskim w Warszawie fundacją a Władysławem Teofilem Bartoszewskim, synem byłego szefa MSZ. W tle pojawiają się oskarżenia o przywłaszczenie milionów złotych, a także agenturalną przeszłość Andrzeja Ciechanowieckiego, znanego działacza emigracyjnego i filantropa, niedoszłego ambasadora Polski w Watykanie, kawalera Orderu Orła Białego. Ciechanowiecki przez lata przyjaźnił się z rodziną Bartoszewskich. Był ojcem chrzestnym Teofila, opiekował się nim, gdy ten studiował w Londynie. Po latach wzajemne relacje się jednak wyraźnie popsuły, do czego przyczyniły się informacje, że znany działacz emigracyjny współpracował z UB i SB. Pod koniec życia Ciechanowieckiego założona przez niego fundacja pozwała Władysława Teofila Bartoszewskiego, oskarżając go o przywłaszczenie pieniędzy należących do ojca chrzestnego. Sąd pierwszej instancji oczyścił Bartoszewskiego juniora, jednak ostatnio sąd apelacyjny skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. Bartoszewski, historyk, doktor antropologii i wykładowca akademicki, startuje w obecnych wyborach parlamentarnych z list PSL, jest jedynką w okręgu warszawskim.
Olga Wasilewska: Startuje pan w wyborach do Sejmu, tymczasem pojawiają się przeciwko panu zarzuty o przywłaszczenie grubych pieniędzy od swojego ojca chrzestnego, kawalera Orderu Orła Białego.
Władysław Teofil Bartoszewski*: To bolesna historia, dlatego nigdy wcześniej o tym nie mówiłem.
Ale sprawa kilka tygodni temu odżyła za sprawą decyzji sądu apelacyjnego.
W dodatku trwa kampania wyborcza i o procesie zaraz zrobi się głośno. Szukają haków na kandydatów PSL. Wiem, że chcą mnie zdyskredytować, na kilka dni przed wyborami przedstawić w jak najgorszym świetle.
Dziennikarze chcą wiedzieć, jak było.
Proszę zatem pytać.
Ciechanowiecki zmarł w 2015 r. Pozew przeciwko panu złożył niedługo przed śmiercią.
Złożyła go Fundacja im. Ciechanowieckich działająca przy Zamku Królewskim w Warszawie, ale tak naprawdę to on za tym stał. Doradzono mu, żeby pozwała fundacja, bo to lepiej brzmi. Po pięciu latach procesu sąd przyznał, że oskarżenie nie miało podstaw.
To zacznijmy od początku. Kim był dla pana rodziny Andrzej Ciechanowiecki?
Ojciec poznał go w więzieniu, w latach 50. Odsiadywali wyroki ze względów politycznych. To ich zbliżyło. Pewnego dnia ojciec usłyszał od niego, że jeśli wyjdzie z więzienia i urodzi mu się syn, to on chciałby zostać jego ojcem chrzestnym. Tak się stało. W 1961 r. Ciechanowiecki osiadł w Londynie. Poznałem go w latach 70. Podczas moich studiów w Anglii stale go widywałem, potem bardzo często odwiedzałem. Nie miał dzieci, był sam. Troszczyłem się o niego, a on o mnie. Chciał nawet mnie usynowić.
Karkołomny plan. Miał pan przecież ojca.
Mówił, że to nieważne, bo i tak jestem dla niego jak syn. Wie pani, że uratowałem mu życie? W dokumentach widniałem jako „członek najbliższej rodziny”. Kiedy trafił do szpitala w Londynie, a jego stan był krytyczny, to ja miałem zdecydować, czy odłączyć aparaturę. Lekarz prosił o zgodę, powiedziałem: „W żadnym wypadku!”. Wyzdrowiał. Kiedy miał wypadek i leżał nieprzytomny w klinice w Rzymie, byłem pierwszą osobą, którą zobaczył, gdy otworzył oczy. Kiedyś przyjechał do Polski i moja żona znalazła go nieprzytomnego w pokoju hotelowym. Zawiozła do szpitala. Odratowali go, a ja się nim zajmowałem.
Chyba zgubiliśmy kawałek tej historii…
Pytanie, jak z „syna” zostałem pozwanym? Kiedy po latach wróciłem do Polski, wciąż bywałem w Londynie, nawet raz w tygodniu. Potem założyłem rodzinę, zacząłem pracę w Zurychu. Zamiast do Londynu, latałem do dzieci, do Warszawy. Stosunki z Ciechanowieckim zaczęły się psuć, twierdził, że go porzuciłem. Późno zrozumiałem, jak dziwna to była relacja. Jakby w pewnym momencie uznał mnie za swoją własność, za kogoś, kto jest na każde skinienie.
Wcześniej pomagał panu finansowo?
Po wyjeździe z Polski był marszandem. Zarobił duże pieniądze na rynku sztuki. Nie mogę zaprzeczyć, był hojny. Ale kiedy założyłem rodzinę, nie mógł tego zrozumieć i się z tym pogodzić.
Chciał zwrotu pieniędzy?
Pieniędzy i obrazów, które od niego dostałem. To nabrzmiewało powoli. Najpierw były wyrzuty, potem groźby. Kiedy zrozumiał, że między nami nie będzie tak jak dawniej, poszedł do sądu. Jest też drugi wątek tej historii. Kiedy już zaczęło się między nami psuć, do rodziny dotarła wiadomość, która ostatecznie zmieniła wszystko...
Jaka?
Ojciec dowiedział się, że Andrzej Ciechanowiecki był współpracownikiem PRL-owskich służb. Od 1952 r. był zarejestrowany jako agent Urzędu Bezpieczeństwa o pseudonimie Jan Wolak, a następnie jako agent Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Stanisław. Jeszcze w stalinowskim więzieniu donosił na współwięźniów i kontynuował tę współpracę po wyjściu z więzienia. Donosił m.in. na mojego ojca. Ta informacja ze zbiorów IPN była dla nas szokiem. Zobowiązanie do współpracy, raporty. Ojciec był wstrząśnięty. Napisał do Ciechanowieckiego, a ten się przyznał. Rodzina zerwała z nim kontakty, ja także. Nie mogłem inaczej. Ojciec, jeszcze na dzień przed śmiercią, mówił, że gdyby wiedział, kim naprawdę był ten człowiek, nigdy by się nie zgodził, żeby został moim ojcem chrzestnym ani żeby przyznano mu Order Orła Białego.
Ciechanowiecki tłumaczył, dlaczego zgodził się na współpracę?
Zarzekał się, że donosami nikomu nie zaszkodził, ale ojciec mówił, że jeśli ktoś współpracował przez osiem lat, bo na tak długą współpracę są dowody, nie ma możliwości, żeby nikomu nie zaszkodził. Tak długo nie można udawać współpracy. Ciechanowiecki był współpracownikiem UB i donosił w więzieniu, a tam donos ma poważne konsekwencje. W 1957 r. został natomiast współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.
Jest pan pewny, że szkodził?
Zaszkodził np. ojcu, gdy ten pracował w tygodniku „Stolica” i miał zostać zastępcą redaktora naczelnego. Nie został, bo zadenuncjowano go jako osobę o „nieprawomyślnych poglądach”. Współpraca mojego ojca chrzestnego trwała do 1960 r. Ciechanowiecki wyjeżdżał za granicę, m.in. do Francji i Włoch. Pisał raporty. Potem pojechał na dwa lata do Niemiec. Czy kontynuował współpracę w Londynie, mogę się jedynie domyślać.
Podobno pana ojciec rekomendował Ciechanowieckiego na stanowisko ambasadora w Watykanie.
To było, zanim się dowiedział o współpracy ze służbami. Tej rekomendacji szybko zresztą pożałował. Ciechanowiecki zaczął rozpowiadać, że chce być ambasadorem „na dwa pontyfikaty” – czyli że przewiduje rychłą śmierć Jana Pawła II! Niedługo potem, w 1995 r., Ciechanowiecki miał wypadek. Do Watykanu nie pojechał, o co miał zresztą pretensje do mojej rodziny.
Pytam, bo mówiło się, że to Watykan zablokował kandydaturę.
Ze strony Watykanu rzeczywiście były opory, których przyczynę nie do końca potrafiono zdiagnozować. Watykan ma dobry wywiad, mógł wiedzieć więcej niż my wtedy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.