Świeża premiera „Gwiezdnych wojen: Skywalker – odrodzenie” – wielkiego finału sagi, którą George Lucas rozpoczął „Nową nadzieją” 42 lata temu – to żadne zaskoczenie. Hollywood przyzwyczaiło widzów, że pod koniec roku proponuje widzom deser, czyli długo oczekiwany hit. Właśnie wtedy oprócz wiernych fanów, na których można zresztą liczyć o każdej porze roku, do kin wybierają się całe rodziny korzystające z wolnych dni. Tuż przed Bożym Narodzeniem wchodziły na ekrany m.in. kolejne części „Władcy Pierścieni” (2001-2003) oraz „Hobbita” (2012-2014) w reżyserii Petera Jacksona. Zaś od 2015 r. ten czas należał do „Gwiezdnych wojen”, choć w ubiegłym roku „Han Solo” wyłamał się z tego schematu (miał premierę w maju) i być może to było jedną z przyczyn jego finansowej porażki w kinach. Komercyjna klęska tego filmu być może ocaliła nas od niekończącej się karuzeli: Disney rozważał wprowadzanie nowych tytułów z serii co drugi rok na zmianę z kolejnymi częściami „Avatara” (studio przejęło niedawno katalog wytwórni 20th Century Fox, a wraz z nim prawa do realizacji sequeli przeboju Jamesa Camerona). Bo spójrzmy prawdzie w oczy. Chociaż mieszkamy w globalnej wiosce, od kiedy naszą wyobraźnię zdominowały hollywoodzkie blockbustery i superbohaterskie komiksy, popkultura żyje według zegarów nakręcanych w Los Angeles.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.