Znowu trafił pan na plan reżysera, który jako pierwszy dostrzegł w panu talent. Choć sądząc po „Irlandczyku”, Martin Scorsese widzi w panu raczej szemranego typa.
A może problem nie tkwi we mnie, tylko w wyobraźni Martina? Angelo Bruno, szef mafii z Filadelfii, którego zagrałem, to standardowy bohater jego gangsterskich opowieści! Tyle że w odróżnieniu od innych nie musi on już sobie brudzić rąk. Siedzi spokojnie przy swoim stoliku i z tego miejsca trzęsie miastem.
Do mafijnych opowieści Scorsese wrócił po 13 latach przerwy od „Infiltracji”.
I ta przerwa chyba wszystkim dobrze zrobiła. Martin ma tyle wspaniałych pomysłów na filmy, że byłoby szkodą dla kultury, gdyby ograniczał się tylko do kina gangsterskiego. Nie oszukujmy się, na tym polu nie zostało już dużo do opowiedzenia. Ale „Irlandczyk” pokazuje znaną historię ze świeżej perspektywy. Nie struktur mafijnych, tylko ludzi. I myślę, że dlatego widzowie spojrzą w jego stronę.
Jak już jesteśmy ze sobą szczerzy, to mnie się wydaje, że ich uwagę przykuje trio Al Pacino, Robert De Niro, Joe Pesci.
Niewątpliwie jest to jedno wielkie spotkanie starych znajomych. Ludzi, którzy znają się od wieków i dobrze wiedzą, czego mogą się po sobie spodziewać. Zresztą mówimy o prawie mafijnym układzie, w którym naczelna zasada brzmi: jak Martin dzwoni, nie odmawia się. I każdy, kogo pan zapyta, udzieli panu tej samej odpowiedzi. Dużo mu zawdzięczamy zarówno jako widzowie, jak i aktorzy. Jest wizjonerem, który wykreował wiele gwiazd, w tym Roberta De Niro. Nic dziwnego, że Joe Pesci dla „Irlandczyka” zrezygnował z emerytury.
A skoro już mówimy o powrotach do korzeni: całą czwórkę łączy włoskie pochodzenie. Pan z kolei ma polskie!
To prawda, w moich żyłach płynie polska krew. Rodzina mojego ojca pochodziła z Biłgoraja. Dużo słyszałem o tym mieście różnego rodzaju opowieści, ale nigdy nie miałem okazji go odwiedzić. Jakoś los rzuca mnie w różne części naszego globu, ale nigdy nie posłał mnie do Polski. A urodziłem się już w Nowym Jorku, tak więc cała moja wiedza na temat polskiej kultury pochodzi od emigrantów, którzy osiedlili się w tym mieście. Znam dobrze waszą kuchnię, choć w tym wieku już nie mogę tak często cieszyć się jej smakiem. Mam strasznie rygorystyczną dietę.
W domu nie mówiło się w języku polskim?
Nie. U moich dziadków mówiło się i po polsku, i po hebrajsku. W domu jednak rodzice uparli się, że mamy wszyscy mówić wyłącznie po angielsku. Tak więc był to jedyny język, który ja, mój brat i moja siostra znaliśmy. Chyba jako jedyni na Brooklynie, bo kiedy się tam wychowywałem, dzielnica przypominała prawdziwą wieżę Babel. Na ulicach słychać było polski, włoski, hebrajski, niemiecki, rosyjski. Lubiłem tę kakofonię.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.