Podobno na Wawelu przedstawiciele rządów 11 krajów (liczyła się tylko obecność Angeli Merkel) wreszcie otwarcie przyznali, jakie to zasługi Polacy mają dla zjednoczonej, pozimnowojennej Europy. W rzeczywistości zaproszeni goście wygłosili kurtuazyjne pochwały bez większego znaczenia. Po prostu wiedzą, że nasi politycy łakną pochwał i pochlebstw, więc im to zaserwowali. Było jak w piosence Elektrycznych Gitar: „Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest". Z kolei w Gdańsku pod pomnikiem trudno się było zorientować, o co chodzi: czy to msza za ojczyznę, demonstracja „Solidarności", wiec wyborczy, czy huczna impreza strażacka bądź dożynki (na co wskazywałaby obecność Waldemara Pawlaka).
W Stanach Zjednoczonych hucznie obchodzi się właściwie tylko narodowe święto 4 lipca. Wszyscy wiedzą, że są jedne ważne obchody, i potrafią się tym cieszyć. U nas ostatnie obchody nie były radosne, lecz traumatyczne. Tak jest zresztą coraz częściej także 11 listopada czy 3 maja. O tym, że nasze obchody 20. rocznicy 4 czerwca nie miały większego znaczenia, przekonuje to, co się stało nazajutrz. A następnego dnia w Niemczech (dzień później we Francji) zjawił się Barack Obama. Dodajmy, że Niemcy nie miały żadnych obchodów, a Francja celebrowała 65. rocznicę, czyli przeciętnie ważną, lądowania aliantów w Normandii. Dla Obamy, czyli także dla świata, nasz 4 czerwca po prostu nie istnieje. Prezydent USA był wtedy w Europie i mógł na polskie święto wpaść. Gdyby chciał.
Teraz pewnie usłyszymy, że czerwcowe obchody były wielkie, ale jeszcze większe będą te 1 września, w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. I wtedy Obama już nas nie zignoruje. Oby były, lepiej się jednak tym nie „jarać". Obchodźmy sensownie jakieś jedno święto i dajmy sobie spokój z obchodową mocarstwowością, bo zaczynamy być w tym żałośni.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.