W ofercie publicznej PZU skarb państwa zastosował zupełnie inny model dopuszczenia do akcjonariatu inwestorów indywidualnych niż przy poprzednich prywatyzacjach. Model się sprawdził. Warto zastosować go przy następnych dużych prywatyzacjach, zwłaszcza przy prywatyzacji samej Giełdy Papierów Wartościowych.
Prywatyzacje dużych państwowych spółek zawsze przyciągały uwagę rzeszy inwestorów. Po pierwsze dlatego, że zazwyczaj były to spółki o dominującej pozycji w swojej branży, często o powszechnie rozpoznawalnej marce nawet wśród osób, które nie miały żadnej styczności z rynkiem kapitałowym. Wszak skrót PKO w potocznym języku nadal funkcjonuje jako synonim banku, PZU jest utożsamiane z miejscem, gdzie można się ubezpieczyć, a CPN, jeszcze długo po tym, gdy został przekształcony w PKN Orlen, zastępował w codziennym słowniku stację benzynową. Po drugie, debiut na giełdzie takich spółek oznaczał zysk – może nie zawsze duży, ale jednak zysk. Nawet jeśli zdarzały się spadki, to były one krótkotrwałe i przejściowe. Dodatkowym bodźcem finansowym były różnego rodzaju upusty i premie. A to cena dla inwestorów indywidualnych była niższa o kilka procent od oferowanej pozostałym chętnym, a to po pewnym okresie utrzymywania akcji w portfelu za cierpliwość przyznawano dodatkowe akcje.
Więcej możesz przeczytać w 19/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.