…na instrument – śpiewał nasz felietonista Krzysztof Skiba. Oprócz rockowych erotomanów te słowa lubią nucić także miłośnicy driftingu. Oni dla dobrej opony (czyli gumy) w swoim wozie (czyli instrumencie) gotowi są zastawić dom, sprzedać rodzinę i oba płuca.
Drifting nie jest, jak po wstępie mogliby niektórzy sądzić, nową pozycją w kamasutrze. Można powiedzieć, że driftowanie to „jazda bokami" (choć w tym kontekście stwierdzenie to brzmi co najmniej dwuznacznie), czyli pokonywanie zakrętów kontrolowanymi poślizgami. Sztuka trudna, ale ciesząca się coraz większą popularnością. Jej korzenie sięgają lat 70. ubiegłego wieku, gdy kilku japońskich młodzieńców, znudzonych siedzeniem przy sake i hodowaniem prototypowych tamagotchi, postanowiło zrobić coś szalonego. Zabrali swoje nissany, toyoty i hondy na górskie serpentyny w okolicach miasta Nagano. Tam przez wiele lat igrali ze śmiercią,prowadząc nielegalne zawody w driftingu. Nie liczył się czas pokonania wyznaczonej trasy, lecz widowiskowość przejazdu – im dłużej kierowca był w stanie utrzymać auto w poślizgu i im więcej dymu w tym czasie wyprodukowały opony, tym większy szacunek zyskiwał. Podobnie jest dzisiaj, gdy drifting zyskał popularność na całym świecie. W wielu krajach jest nawet popularniejszy niż Formuła 1 czy rajdy samochodowe. W Polsce drifting zaczął karierę w 2004 r., a dziś można go oglądać np. podczas Toyo Drift Cup 2010. Chętnych do „jazdy bokami” jest już tak wielu, że zawody podzielono na dwie ligi, a w tym roku po raz pierwszy zdecydowano się rozegrać mistrzostwa kraju.
Więcej możesz przeczytać w 19/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.