Moje pierwsze wspomnienia bobu pochodzą z dzieciństwa, z Komorowa, gdzie letnimi popołudniami siedzieliśmy całą rodziną nad wyrzuconą z garnka górą ugotowanego bobu. Później bób gdzieś zniknął, przestał pojawiać się w moim życiu aż do wizyty w Hiszpanii wiosną 1982 roku, kiedy to wybrałam się do miejscowości Hita w prowincji Guadalajara, słynącej ze skalnych grot. W tych grotach od II w. n.e. okoliczni chłopi trzymali osły i muły. W sąsiedztwie mojej groty pomieszkiwała starsza pani Julia, przed której domostwem rozciągało się poletko bujnej zieleni. Niecodzienność tego widoku brała się stąd, że na wiosnę w tym miejscu jedynym zielonym elementem są drzewka oliwne, nic innego zielonego na tych skałach nie występuje. Właśnie tam jadłam najlepszy bób na świecie.
Bób od pięciu tysięcy lat uchodzi za roślinę niezwykle wytrwałą. Wielką suszę na Sycylii przetrwał tylko on, pozwalając uniknąć jej mieszkańcom śmierci głodowej. Na pamiątkę tego wydarzenia święty Józef został sycylijskim patronem bobu.
Średniowieczna Europa uznawała bób za pokarm pospólstwa, głównie dzięki jego ogólnej dostępności, połączonej z jednej strony z wysoką zawartością cennych protein, z drugiej zaś z zakazami polowań na dzikie zwierzęta. Chłopstwo żywiło się bobem i wznosiło modły do nieba, dziękując za wyjątkową wytrzymałość tej rośliny na niesprzyjające warunki środowiskowe. Dziś bób nie jest już warzywem powszechnym, szczególnie w Polsce z jakichś powodów zapomnieliśmy o jego zaletach. Nie widzę wysokich krzaków bobu na wsiach, nie dostrzegam upraw czy plantacji. Szkoda. Mój bób nie jest pospolity, wręcz przeciwnie – jest wykwintny i odkrywam go na nowo, podając miękkie, młode strąki z tartą bułką na maśle, zupełnie jak fasolkę szparagową. Jestem szalenie dumna z tego odkrycia, bo do tej pory nie przychodziło mi do głowy, że można jeść bób inaczej, niż pracowicie wyłuskując go z łupin.
Cudowna jest pasta z bobu, którą przygotowuję jako panierkę do młodej, polskiej baraniny. Z ugotowanego na miękko bobu ucieram purée, ugniatając je z czosnkiem, tymiankiem i odrobiną czarnuszki. Mieszam to z jednym jajkiem i w tak powstałej paście dokładnie panieruję barani comber. Upieczony w ten sposób jest niebiańsko chrupki i smakuje... mmmm – fantastycznie. Świetnym pomysłem na lato jest też sałata z surowego, młodziutkiego bobu i świeżej mięty, zmieszanych z winegretem na bazie soku z limonek i oliwy z oliwek. Moja przyjaciółka z Santo Domingo nauczyła mnie z kolei dania, które nazwała arroz con haba, czyli ryż z bobem. Do ugotowanego bobu z ryżem dodała mnóstwo kolendry, kawałki upieczonego kurczaka ze skórą, cukinię i liście sałaty. Z Hiszpanii pamiętam jeszcze bób smażony na pata negra, czyli czarnej szynce iberyjskiej. Maleńkie ziarenka bobu razem ze skórą smaży się na oliwie i pokrojonych plastrach szynki, zupełnie jak na boczku. Do tego odrobina czosnku – et voilą!
Smak bobu to smak lata, a skoro lato, to chłodnik. Czy da się zrobić chłodnik z bobu? Oczywiście. Bierzemy jednego pora, pół kilograma ugotowanego i obranego ze skórek bobu, dwa ugotowane ziemniaki, pół litra porządnie odtłuszczonego rosołu z kury, niepełną szklankę tłustej, kwaśnej, wiejskiej śmietany, łyżkę koziego twarogu, pół szklanki oliwy z oliwek oraz sól, biały pieprz i trochę octu z białego wina. Posiekanego pora dusimy na maśle, dodajemy do pozostałych składników i dokładnie miksujemy. Przedłużamy rosołem, mieszamy, schładzamy i podajemy udekorowane świeżą gałązką rozmarynu w towarzystwie grzanki z kozim serem. Głęboki, wyrazisty smak przeniesie nas w magiczne rejony lata.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.