Na wojnie, jak wiadomo, pierwsza ginie prawda. W czasie wojny domowej pierwsze giną słowa. Giną, bo tracą swój sens. Giną, bo idą w kamasze i służą wojennej propagandzie. Słowa przestają służyć temu, by mówić, a więc komunikować. Służą temu, by wydawać komendy, pokrzykiwać, wreszcie wrzeszczeć.
By zrozumieć ten mechanizm, wystarczy posłuchać tego, co mówi Jarosław Kaczyński o tragedii w Smoleńsku, i tego, co mówił po tragedii w Łodzi. Zawsze jest patos, zawsze jest najwyższe C, zawsze jest odwrócenie znaczeń słów, zawsze jest ich inflacja. „Zamach", „mord", „X i Y powinni zejść ze sceny politycznej”, „prezydent przez nieporozumienie”, „Komorowski walczy z krzyżem i Kościołem”, „pan Komorowski nie jest dla mnie partnerem”, „kondominium”, „lokajstwo”, „służalczość”. Tak mówi człowiek, który trzy miesiące temu przekonywał nas, że trzeba zakończyć polsko-polskie wojny. Ewidentnie proszki poszły w kąt.
Człowiek, który posługuje się językiem nienawiści, sugeruje, że jest ofiarą nienawiści, człowiek, który okazuje pogardę głowie państwa, wciąż biadoli, że przeciw poprzedniej głowie państwa uruchomiono przemysł pogardy, człowiek, który w ciągu pięciu ostatnich lat zdążył obrazić większość Polaków, wciąż opowiada, że ktoś go obraża. Skąd to odwrócenie sensów, znaczeń, skąd ten szantaż emocjonalny? Wykładnię tego usłyszeliśmy od samego prezesa, i to w sejmowym exposé. Czy tylko freudowską pomyłką było jego stwierdzenie, iż nikt go nie przekona, że białe jest białe, a czarne czarne? Otóż większość Polaków nie może sobie na tego typu daltonizm pozwolić, jeśli mamy ocalić w naszym kraju zdrowy rozsądek.
Warto wrócić do źródeł tej rzeki jadu i nienawiści, która w ostatnich latach zalała Polskę. Najpierw było tzw. wzmożenie moralne. W jego efekcie prezes zawarł sojusz z ojcem dyrektorem, któremu wcześniej zarzucał agenturalność, z liderem partii, o której mówił, że została stworzona przez byłych oficerów SB, oraz z liderem infantylnych nacjonalistów walczących w ogólności z niepolskością, a w szczególności z „pedałami" oraz z Gombrowiczem.
Metodą rządzenia, która potem stała się też sposobem na bycie w opozycji, stało się nieustanne podgrzewanie atmosfery, stałe dorzucanie do pieca. Tak by nigdy nie było za spokojnie, tak by nigdy do końca nie minął nastrój rozedrgania. Im więcej emocji, tym mniej racjonalności, im mniej rozumu, tym łatwiej manipulować, szczuć, napuszczać i dzielić.
Zgoda, druga strona też do pieca dorzuca, potrafi sprowokować, obrazić albo rzucić pogardliwą uwagę, by prezesowi znowu puściły nerwy, druga strona też tym konfliktem się żywi, i to jak. Z drugiej strony też padały słowa, które nigdy paść nie powinny. Warto o tym pamiętać, gdy szukamy odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedna trzecia Polaków nie tylko wsłuchuje się w słowa Jarosława Kaczyńskiego, ale też podziela jego wyobrażenie o świecie. Dla owej jednej trzeciej Niesiołowski, Kutz czy Palikot są dokładnie tym, czym jest Kaczyński dla całej reszty. Nie, między obiema stronami symetrii nie ma. Zasługi prezesa dla wykreowania w Polsce nieznośnej atmosfery są absolutnie wyjątkowe. Ale najbardziej nikczemne jego słowa nie mogą być żadnym alibi dla tych, którzy grają na podobnej nucie.
Czy atmosferę polskiej polityki da się zmienić? Przypuszczam, że wątpię.
Tym bardziej że w tym szaleństwie jest metoda. Człowiek, który racjonalnie, z umiarem i w sposób przewidywalny zachowywał się w ostatnich latach wyłącznie po kolejnych wizerunkowych przemianach albo pod wpływem leków, próbuje przypisać winę wszystkim, których zwalcza, a poczucie winy wzbudzić we wszystkich, którzy mu się nie podobają. Przy okazji próbuje też stworzyć stan „winy potencjalnej". Niech każdy, kto chce skrytykować jego albo jego partię, liczy się z tym, że przypisane mu zostanie podżeganie do zbrodni. Cóż począć w tej sytuacji? Nic. Po prostu – nie dajmy się zwariować!
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.