Piotrze drogi!
ZnajdujĘ w skrzynce awizo, biegnę na pocztę, a tu list i przesyłka od naszego nieocenionego czytelnika, pana Janusza Milewskiego z Frankfurtu nad Menem. Pan Milewski przysłał nam po słoiczku powideł. Wprost z Niemiec. I zwraca uwagę oraz dziwi się, że na etykietce obok zrozumiałego dla Niemca słowa Pflaumenmus widnieje również nieczytelne dla Germanów, a swojsko brzmiące dla pana Janusza i nas wszystkich (choć mimo wszystko nieco tajemnicze) określenie Powidl. No bo dlaczego Niemcy mieliby nazywać swe przetwory, trawestując polskie nazwy?
Śliwki jednak usmażyli nie Niemcy, ale Austriacy, co sprawdziłem, dokładnie oglądając słoik (przysięgam zarazem, że ten dla ciebie spoczywa nietknięty w spiżarni). Austriacka niemczyzna, zwłaszcza kulinarna, jest tak samo kosmopolityczna jak niegdyś monarchia habsburska. Słowo Powidl i rzeczony wyrób dotarły nad Dunaj z Czech. Morawskie niańki, wychowujące całe pokolenia wiedeńskich synków, piekły im swe ulubione drożdżowe ciasto, nadziewane masą ze smażonych śliwek. Od tego czasu placki drożdżowe zwą się w Austrii Buchten (od czeskiego buchty), a smażone śliwki - Powidl (od czeskiego powidla). U mnie w domu na drożdżowe ciasto (składające się z osobno nadziewanych powidłami i zlepionych kawałków razem układanych na blasze) też mówiło się i mówi "buchty". Te austro-węgierskie wędrówki leksykalne mogą przebiegać też w odwrotnym kierunku. Moja babcia ołomunieckie serki uparcie nazywała kwarglami, choć po czesku takie serki to olomoucké tvaru°�zky, czyli po naszemu twarożki, lecz babcia wolała spolszczać austriackie słowo quargel.
Ach, jakże piękne są takie kuchenno-lingwistyczne podróże po dawnej monarchii. Wystarczy na przykład wiedzieć, że po węgiersku naleśniki nazywają się palacsinka i dlatego Austriacy nie używają niemieckiego słowa Eierkuchen, ale Palatschinken, a Czesi, Słowacy, Chorwaci i Słoweńcy mówią na to danie pala�cinki.
To oczywiście wiedza dość specyficzna, powinni ją jednak posiąść nie tylko kosmopolityczni żarłocy czy historycy kultury, ale również tłumacze. Nie wystarczy jednak skończyć studiów językowych, bo tego na nich, przynajmniej u nas, nie uczą.
I - niestety - jest to przerażająco widoczne w polskich przekładach zagranicznych książek kucharskich. Na przykład w książce "Tradycja pełna uroku. Specjały wiedeńskie", wydanej przez Warszawski Dom Wydawniczy, napisanej przez Gabrielę Scolik, a przetłumaczonej przez Alicję Porowską, ze strudla zrobiono struclę. To tak, jakby pomylić Wrocław z Inowrocławiem. Nonsens kompletny. A "powidl" od pana Janusza musisz odebrać jak najszybciej. Są przepyszne!
Twój RM
Kochany Robercie!
Od powidŁa rosnĄ skrzydŁa! W ogóle owocowe przetwory, zwłaszcza domowej roboty, to pyszna rzecz, szczególnie w zimie, na posmarowanej masłem kromce świeżego chleba. Można też łyżeczką - chaps! - prosto w usta. Mądry człowiek wymyślił, jak oszukać przyrodę i zapewnić sobie na okres śniegu i mrozu stały zapas owoców.
Trzeba przyznać (nie bez dumy), że w tradycji przetworów, zwłaszcza owocowych, my, Polacy, jesteśmy mocni: konfitury, kompoty, dżemy, powidła, galaretki, soki, marmolady... A właśnie! Gdzie się podziała marmolada?
Pamiętasz rockandrollowy przebój z lat 60. "Marmolada na księżycu"? W rzeczywistości utwór nazywał się "By The Light Of The Moon" i taki też był ostatni wers refrenu. Polskie radio nie chciało tego puszczać, płyt nie było, więc ludzie znali tę piosenkę głównie z zagranicznych stacji, z reguły zagłuszanych albo przygłuszanych. Wokalista śpiewał szybko i niewyraźnie, więc domorośli angliści bez paszportów usłyszeli "Marmalade On The Moon" i tak już zostało - na potańcówkach i prywatkach młodzież domagała się "Marmolady na księżycu".
Pamiętam z dzieciństwa, że marmoladę kupowało się na wagę. W sklepie stała drewniana beczka, z której ekspedientka nożem wykrawała płaty szarobrunatnej, galaretowatej masy. Robiono to chyba z marchwi, brukwi i buraków, zupełnie jak "wino marki wino". Efekt był straszny, ale miało to pewien charak-terystyczny "marmoladowy" smak. U nas w domu nigdy tego nie było i zapewne dlatego marmolada przetrwała w mej pamięci jako owoc (choć z jarzyn) zakazany i słodki.
A słownikowo to także niezła ciekawostka. Marmoladę wymyślono oczywiście w Anglii (klasyczne angielskie marmolady robiono wyłącznie z owoców cytrusowych), ale nazwę marmalade zapożyczono od portugalskiego przysmaku marmelada, z pigwy smażonej w miodzie. No, to może być niezłe...
Szczerze oddany, jak zawsze
Bikont Czekający na Pigwy, aby Je Usmażyć w Miodzie
ZnajdujĘ w skrzynce awizo, biegnę na pocztę, a tu list i przesyłka od naszego nieocenionego czytelnika, pana Janusza Milewskiego z Frankfurtu nad Menem. Pan Milewski przysłał nam po słoiczku powideł. Wprost z Niemiec. I zwraca uwagę oraz dziwi się, że na etykietce obok zrozumiałego dla Niemca słowa Pflaumenmus widnieje również nieczytelne dla Germanów, a swojsko brzmiące dla pana Janusza i nas wszystkich (choć mimo wszystko nieco tajemnicze) określenie Powidl. No bo dlaczego Niemcy mieliby nazywać swe przetwory, trawestując polskie nazwy?
Śliwki jednak usmażyli nie Niemcy, ale Austriacy, co sprawdziłem, dokładnie oglądając słoik (przysięgam zarazem, że ten dla ciebie spoczywa nietknięty w spiżarni). Austriacka niemczyzna, zwłaszcza kulinarna, jest tak samo kosmopolityczna jak niegdyś monarchia habsburska. Słowo Powidl i rzeczony wyrób dotarły nad Dunaj z Czech. Morawskie niańki, wychowujące całe pokolenia wiedeńskich synków, piekły im swe ulubione drożdżowe ciasto, nadziewane masą ze smażonych śliwek. Od tego czasu placki drożdżowe zwą się w Austrii Buchten (od czeskiego buchty), a smażone śliwki - Powidl (od czeskiego powidla). U mnie w domu na drożdżowe ciasto (składające się z osobno nadziewanych powidłami i zlepionych kawałków razem układanych na blasze) też mówiło się i mówi "buchty". Te austro-węgierskie wędrówki leksykalne mogą przebiegać też w odwrotnym kierunku. Moja babcia ołomunieckie serki uparcie nazywała kwarglami, choć po czesku takie serki to olomoucké tvaru°�zky, czyli po naszemu twarożki, lecz babcia wolała spolszczać austriackie słowo quargel.
Ach, jakże piękne są takie kuchenno-lingwistyczne podróże po dawnej monarchii. Wystarczy na przykład wiedzieć, że po węgiersku naleśniki nazywają się palacsinka i dlatego Austriacy nie używają niemieckiego słowa Eierkuchen, ale Palatschinken, a Czesi, Słowacy, Chorwaci i Słoweńcy mówią na to danie pala�cinki.
To oczywiście wiedza dość specyficzna, powinni ją jednak posiąść nie tylko kosmopolityczni żarłocy czy historycy kultury, ale również tłumacze. Nie wystarczy jednak skończyć studiów językowych, bo tego na nich, przynajmniej u nas, nie uczą.
I - niestety - jest to przerażająco widoczne w polskich przekładach zagranicznych książek kucharskich. Na przykład w książce "Tradycja pełna uroku. Specjały wiedeńskie", wydanej przez Warszawski Dom Wydawniczy, napisanej przez Gabrielę Scolik, a przetłumaczonej przez Alicję Porowską, ze strudla zrobiono struclę. To tak, jakby pomylić Wrocław z Inowrocławiem. Nonsens kompletny. A "powidl" od pana Janusza musisz odebrać jak najszybciej. Są przepyszne!
Twój RM
Kochany Robercie!
Od powidŁa rosnĄ skrzydŁa! W ogóle owocowe przetwory, zwłaszcza domowej roboty, to pyszna rzecz, szczególnie w zimie, na posmarowanej masłem kromce świeżego chleba. Można też łyżeczką - chaps! - prosto w usta. Mądry człowiek wymyślił, jak oszukać przyrodę i zapewnić sobie na okres śniegu i mrozu stały zapas owoców.
Trzeba przyznać (nie bez dumy), że w tradycji przetworów, zwłaszcza owocowych, my, Polacy, jesteśmy mocni: konfitury, kompoty, dżemy, powidła, galaretki, soki, marmolady... A właśnie! Gdzie się podziała marmolada?
Pamiętasz rockandrollowy przebój z lat 60. "Marmolada na księżycu"? W rzeczywistości utwór nazywał się "By The Light Of The Moon" i taki też był ostatni wers refrenu. Polskie radio nie chciało tego puszczać, płyt nie było, więc ludzie znali tę piosenkę głównie z zagranicznych stacji, z reguły zagłuszanych albo przygłuszanych. Wokalista śpiewał szybko i niewyraźnie, więc domorośli angliści bez paszportów usłyszeli "Marmalade On The Moon" i tak już zostało - na potańcówkach i prywatkach młodzież domagała się "Marmolady na księżycu".
Pamiętam z dzieciństwa, że marmoladę kupowało się na wagę. W sklepie stała drewniana beczka, z której ekspedientka nożem wykrawała płaty szarobrunatnej, galaretowatej masy. Robiono to chyba z marchwi, brukwi i buraków, zupełnie jak "wino marki wino". Efekt był straszny, ale miało to pewien charak-terystyczny "marmoladowy" smak. U nas w domu nigdy tego nie było i zapewne dlatego marmolada przetrwała w mej pamięci jako owoc (choć z jarzyn) zakazany i słodki.
A słownikowo to także niezła ciekawostka. Marmoladę wymyślono oczywiście w Anglii (klasyczne angielskie marmolady robiono wyłącznie z owoców cytrusowych), ale nazwę marmalade zapożyczono od portugalskiego przysmaku marmelada, z pigwy smażonej w miodzie. No, to może być niezłe...
Szczerze oddany, jak zawsze
Bikont Czekający na Pigwy, aby Je Usmażyć w Miodzie
Kruche pierożki z powidłami podaje Piotr Bikont |
---|
Mąkę przesiać i posolić. Dodać posiekane nożem masło i żółtka, zagnieść ciasto. Uformować kulę, owinąć folią i włożyć do lodówki na godzinę. Przygotować farsz: obrane jabłko utrzeć na grubej tarce i wymieszać z powidłami (jeżeli powidła są bardzo rzadkie, podsmażyć na patelni, aż odparują, a następnie przestudzić). Ciasto rozwałkować na grubość około 3 mm. Wycinać krążki o średnicy 6-8 cm, łyżeczką nałożyć farsz i zalepić. Gotowe pierożki smażyć w głębokim tłuszczu do zrumienienia. Podawać posypane cukrem pudrem. |
Więcej możesz przeczytać w 2/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.