Husajna wspiera międzynarodówka dyktatorów. Ale wygranej wojny Saddama z Ameryką nie przewidują nawet najczarniejsze scenariusze.
Jedynym sposobem na przetrwanie jest dla irackiego dyktatora niedopuszczenie do amerykańskiego ataku. I trzeba przyznać, że w walce o przychylność opinii międzynarodowej Husajn odnosi sukcesy. Zaprosił przecież inspektorów ONZ, ostatnio nawet agentów CIA, wysłuchuje pochwał ze strony Organizacji Narodów Zjednoczonych. Lewicowe media coraz częściej powtarzają tezę o imperialnych ambicjach USA i dobrej woli Saddama.
To jednak nie wystarczy. Iracki dyktator ma świadomość amerykańskiej determinacji i tego, że większość obywateli USA wciąż popiera akcję zbrojną. Szuka więc sojuszników. I ich znajduje.
Towarzysz Kim
Kim Dzong Il, północnokoreański dyktator, wypędził ONZ-owskich inspektorów. Oficjalnie ogłosił, że ma broń atomową i zamierza budować następne bomby, uruchomił zamkniętą elektrownię atomową, wygłasza wojownicze oświadczenia. Wydawałoby się - bez powodu. Obywatel Stanów Zjednoczonych może jednak zadać sobie pytanie: dlaczego mamy toczyć wojnę z Irakiem, który współpracuje z międzynarodową inspekcją i nie ma jeszcze broni atomowej, zamiast zaatakować ludobójczy reżim Kima, chroniąc przed zagrożeniem Japonię i Koreę Południową? Usłużne media lewicowe podpowiadają, że Irak jest przedmiotem obsesji prezydenta Busha, który pragnie dokończyć "Pustynną burzę" wstrzymaną przed ostatecznym rozstrzygnięciem przez jego ojca. A skoro tak, to jest to po prostu prywatna wojna prezydenta, a nie wojna Ameryki.
Koreę Północną na liście antypatii obywateli Stanów Zjednoczonych wyprzedza tylko Irak i kilka krajów muzułmańskich. Bardzo trudno jest uzasadnić, dlaczego uderzać na Bagdad, a nie na Phenian.
Chavez - nowy Castro
Na pragmatycznych Amerykanów silnie oddziałują argumenty ekonomiczne. Jedną z poważniejszych obaw związanych z atakiem na Irak jest zagrożenie gwałtowną i nie kontrolowaną podwyżką cen ropy. USA były do niedawna w luksusowej sytuacji - potężne rezerwy strategiczne były stale uzupełniane dzięki własnemu wydobyciu i dostawom spoza regionu Zatoki Perskiej, przede wszystkim z Wenezueli. Przed miesiącem jednak w Caracas wybuchł gigantyczny strajk zmierzający do obalenia kolejnego przyjaciela Saddama, prezydenta Hugo Chaveza. Protest sprawił, że Wenezuela musi dziś importować ropę. Pewny dostawca oraz stabilizator światowego rynku naftowego wypadł z gry i nic nie wskazuje na to, by w najbliższych miesiącach sytuacja się zmieniła. Opozycja demokratyczna, której udało się kilka miesięcy temu obalić Chaveza, jest tak słaba, że po dwóch dniach musiała oddać władzę. Scenariusz kontrolowanego zamachu stanu wydaje się niewykonalny. Na dodatek w całej Ameryce Łacińskiej wybory wygrywają przywódcy co najmniej niechętni Stanom Zjednoczonym (Brazylia, Ekwador). Próba zapewnienia sobie dostaw wenezuelskiej ropy za pomocą bezpośredniej interwencji amerykańskiej byłaby więc tak kosztowna politycznie, że wręcz niewyobrażalna.
Zaproszenie do Mińska?
Saddam może też liczyć na starego przyjaciela z Mińska. W otoczeniu Aleksandra Łukaszenki pojawiły się pogłoski, że białoruski prezydent byłby skłonny rozważyć pomysł udzielenia azylu Husajnowi, gdyby Irakijczyk musiał zrezygnować z władzy. Co prawda, białoruskie MSZ zaprzeczyło, ale amerykański czytelnik gazet otrzymał taki komunikat: Saddam szuka azylu, czyli wystarczy głośniej tupnąć, by uciekł, i nie trzeba toczyć kosztownej wojny. W dodatku pojawiły się kolejne przecieki - tym razem z Teheranu. Powołując się na rozmowę z niemieckim ministrem spraw zagranicznych, Irańczycy zaczęli rozpowszechniać informacje, że Saddam pakuje manatki i zamierza prosić o azyl w Moskwie. Podobno załatwiają to wspólnie Amerykanie i Rosjanie. Stanowcze dementi Berlina tylko podniosło temperaturę spekulacji.
Solidarność zła
Łatwo zauważyć, że seria przedziwnych zbiegów okoliczności, korzystnych dla Saddama, łączy się z państwami, które Bush zaliczył do "osi zła" lub do jej bezpośredniego zaplecza. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawiły się przecieki wskazujące, że bin Laden opala się na plażach Kuby, albo doniesienia o podziemnych silosach rakietowych Kadafiego. W zanadrzu mamy jeszcze dostawy broni dla terrorystów, zamachy w Somalii, kryzys w relacjach syryjsko-izraelskich...
Pozostaje pytanie zasadnicze. Czy Kim i Chavez, a po trosze i inni, korzystając z zaangażowania Ameryki w sprawę Iraku, usiłują osiągnąć własne korzyści, czy też działają jako przyjaciele pragnący wspomóc sojusznika? Być może Korea Północna chce zdecydowanego zwiększenia pomocy amerykańskiej przy minimum włas-nych zobowiązań, a Chavez, uważający się za następcę Fidela w przewodzeniu latynoskiej rewolucji, chce wytępić opozycję. W rzeczywistości jednak obserwujemy działanie nieformalnej międzynarodówki dyktatorów. Od czasu usunięcia Slobodana Milos�evicia żaden z nich nie może spać spokojnie. Polityka aktywnego sprzeciwu zachodniego świata wobec łamania praw człowieka połączona z wojną przeciw terroryzmowi zagraża większości reżimów. Nie jest przypadkiem, że Castro, Kim, Chavez, Saddam, irańscy mułłowie i Łukaszenka wspierają się wzajemnie na arenie międzynarodowej.
Irak musi wytrwać do początku kwietnia. Potem wojna na dużą skalę będzie niemożliwa ze względów klimatycznych. Jeśli zaś do ataku nie dojdzie w tym roku, prawdopodobieństwo obalenia Saddama gwałtownie zmaleje. Co więcej, jego pozostanie u władzy byłoby porażką wolnego świata. Siły "osi zła", w różny sposób dyktujące warunki społeczności międzynarodowej, odzyskałyby utraconą inicjatywę. Na razie pokazały swoją solidarność. Niestety, większą niż solidarność Zachodu.
To jednak nie wystarczy. Iracki dyktator ma świadomość amerykańskiej determinacji i tego, że większość obywateli USA wciąż popiera akcję zbrojną. Szuka więc sojuszników. I ich znajduje.
Towarzysz Kim
Kim Dzong Il, północnokoreański dyktator, wypędził ONZ-owskich inspektorów. Oficjalnie ogłosił, że ma broń atomową i zamierza budować następne bomby, uruchomił zamkniętą elektrownię atomową, wygłasza wojownicze oświadczenia. Wydawałoby się - bez powodu. Obywatel Stanów Zjednoczonych może jednak zadać sobie pytanie: dlaczego mamy toczyć wojnę z Irakiem, który współpracuje z międzynarodową inspekcją i nie ma jeszcze broni atomowej, zamiast zaatakować ludobójczy reżim Kima, chroniąc przed zagrożeniem Japonię i Koreę Południową? Usłużne media lewicowe podpowiadają, że Irak jest przedmiotem obsesji prezydenta Busha, który pragnie dokończyć "Pustynną burzę" wstrzymaną przed ostatecznym rozstrzygnięciem przez jego ojca. A skoro tak, to jest to po prostu prywatna wojna prezydenta, a nie wojna Ameryki.
Koreę Północną na liście antypatii obywateli Stanów Zjednoczonych wyprzedza tylko Irak i kilka krajów muzułmańskich. Bardzo trudno jest uzasadnić, dlaczego uderzać na Bagdad, a nie na Phenian.
Chavez - nowy Castro
Na pragmatycznych Amerykanów silnie oddziałują argumenty ekonomiczne. Jedną z poważniejszych obaw związanych z atakiem na Irak jest zagrożenie gwałtowną i nie kontrolowaną podwyżką cen ropy. USA były do niedawna w luksusowej sytuacji - potężne rezerwy strategiczne były stale uzupełniane dzięki własnemu wydobyciu i dostawom spoza regionu Zatoki Perskiej, przede wszystkim z Wenezueli. Przed miesiącem jednak w Caracas wybuchł gigantyczny strajk zmierzający do obalenia kolejnego przyjaciela Saddama, prezydenta Hugo Chaveza. Protest sprawił, że Wenezuela musi dziś importować ropę. Pewny dostawca oraz stabilizator światowego rynku naftowego wypadł z gry i nic nie wskazuje na to, by w najbliższych miesiącach sytuacja się zmieniła. Opozycja demokratyczna, której udało się kilka miesięcy temu obalić Chaveza, jest tak słaba, że po dwóch dniach musiała oddać władzę. Scenariusz kontrolowanego zamachu stanu wydaje się niewykonalny. Na dodatek w całej Ameryce Łacińskiej wybory wygrywają przywódcy co najmniej niechętni Stanom Zjednoczonym (Brazylia, Ekwador). Próba zapewnienia sobie dostaw wenezuelskiej ropy za pomocą bezpośredniej interwencji amerykańskiej byłaby więc tak kosztowna politycznie, że wręcz niewyobrażalna.
Zaproszenie do Mińska?
Saddam może też liczyć na starego przyjaciela z Mińska. W otoczeniu Aleksandra Łukaszenki pojawiły się pogłoski, że białoruski prezydent byłby skłonny rozważyć pomysł udzielenia azylu Husajnowi, gdyby Irakijczyk musiał zrezygnować z władzy. Co prawda, białoruskie MSZ zaprzeczyło, ale amerykański czytelnik gazet otrzymał taki komunikat: Saddam szuka azylu, czyli wystarczy głośniej tupnąć, by uciekł, i nie trzeba toczyć kosztownej wojny. W dodatku pojawiły się kolejne przecieki - tym razem z Teheranu. Powołując się na rozmowę z niemieckim ministrem spraw zagranicznych, Irańczycy zaczęli rozpowszechniać informacje, że Saddam pakuje manatki i zamierza prosić o azyl w Moskwie. Podobno załatwiają to wspólnie Amerykanie i Rosjanie. Stanowcze dementi Berlina tylko podniosło temperaturę spekulacji.
Solidarność zła
Łatwo zauważyć, że seria przedziwnych zbiegów okoliczności, korzystnych dla Saddama, łączy się z państwami, które Bush zaliczył do "osi zła" lub do jej bezpośredniego zaplecza. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawiły się przecieki wskazujące, że bin Laden opala się na plażach Kuby, albo doniesienia o podziemnych silosach rakietowych Kadafiego. W zanadrzu mamy jeszcze dostawy broni dla terrorystów, zamachy w Somalii, kryzys w relacjach syryjsko-izraelskich...
Pozostaje pytanie zasadnicze. Czy Kim i Chavez, a po trosze i inni, korzystając z zaangażowania Ameryki w sprawę Iraku, usiłują osiągnąć własne korzyści, czy też działają jako przyjaciele pragnący wspomóc sojusznika? Być może Korea Północna chce zdecydowanego zwiększenia pomocy amerykańskiej przy minimum włas-nych zobowiązań, a Chavez, uważający się za następcę Fidela w przewodzeniu latynoskiej rewolucji, chce wytępić opozycję. W rzeczywistości jednak obserwujemy działanie nieformalnej międzynarodówki dyktatorów. Od czasu usunięcia Slobodana Milos�evicia żaden z nich nie może spać spokojnie. Polityka aktywnego sprzeciwu zachodniego świata wobec łamania praw człowieka połączona z wojną przeciw terroryzmowi zagraża większości reżimów. Nie jest przypadkiem, że Castro, Kim, Chavez, Saddam, irańscy mułłowie i Łukaszenka wspierają się wzajemnie na arenie międzynarodowej.
Irak musi wytrwać do początku kwietnia. Potem wojna na dużą skalę będzie niemożliwa ze względów klimatycznych. Jeśli zaś do ataku nie dojdzie w tym roku, prawdopodobieństwo obalenia Saddama gwałtownie zmaleje. Co więcej, jego pozostanie u władzy byłoby porażką wolnego świata. Siły "osi zła", w różny sposób dyktujące warunki społeczności międzynarodowej, odzyskałyby utraconą inicjatywę. Na razie pokazały swoją solidarność. Niestety, większą niż solidarność Zachodu.
Scenariusze operacji w Iraku |
---|
|
Cena wojny |
---|
Ile będzie kosztowała ewentualna wojna z Irakiem? Według Mitchella E. Danielsa, dyrektora Biura Zarządzania i Budżetu w Białym Domu, 50-60 mld dolarów. To znacznie mniej, niż jeszcze miesiąc temu zakładali przedstawiciele amerykańskiej administracji. Zdaniem Lawrence'a B. Lindseya, poprzednika Danielsa, wojna miała pochłonąć 100-200 mld USD. Ile więc w rzeczywistości będzie kosztowało odsunięcie od władzy Saddama Husajna? Zakładane przez Danielsa koszty są podobne do wydatków USA z czasów wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r. Trwająca 43 dni kampania pochłonęła wówczas 60 mld USD (po uwzględnieniu spadku wartości dolara można przyjąć, że obecnie byłoby to 80 mld USD). W 1991 r. USA poniosły jednak tylko niewielką część wydatków związanych z działaniami wojennymi. Największe obciążenia spadły na Arabię Saudyjską, Kuwejt i Japonię. Teraz Amerykanie w znacznie mniejszym stopniu mogą liczyć na pomoc państw bliskowschodnich. Dlatego wysokość kosztów zależy od tego, ilu żołnierzy weźmie udział w walce i jak długo ona potrwa. W wojnie w Zatoce Perskiej uczestniczyło 550 tys. żołnierzy. Jeżeli Bush teraz wyda rozkaz natarcia na Irak, do ataku ruszy zapewne 250 tys. żołnierzy, a wojna będzie krótsza niż w 1991 r. Zdaniem przedstawicieli Pentagonu, sporo można zaoszczędzić na sprzęcie. Amerykańska armia używa teraz więcej bomb z systemem precyzyjnego nakierowania. W ostatnim dziesięcioleciu zostały one udoskonalone, toteż będzie ich potrzeba o wiele mniej. Mitchell Daniels podkreśla, że Bush jest systematycznie informowany o projektach budżetu wojny z Irakiem. Koszty wojny nie byłyby ujęte w planie bud-żetu na rok fiskalny 2004, który analizuje Daniels. Pieniądze musiałby przeznaczyć Kongres z rezerwy na sytuacje nadzwyczajne. Wydatki wojenne nie byłyby także częścią rekordowego budżetu na zbrojenia, przyjętego przez Kongres w ubiegłym roku (355 mld USD). Na podstawie "The New York Times" |
Więcej możesz przeczytać w 2/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.