Polacy nie nadają się do Europy - orzekła kilka lat temu światła część awangardy narodu, zgromadzona wokół tzw. autorytetów moralnych. Nie nadają się, bo Europa nie wytrzyma przeszczepu z parafiańskiego, zacofanego i ksenofobicznego Polaka.
Polacy nie nadają się do Europy - orzekła kilka lat temu światła część awangardy narodu, zgromadzona wokół tzw. autorytetów moralnych. Nie nadają się, bo Europa nie wytrzyma przeszczepu z parafiańskiego, zacofanego i ksenofobicznego Polaka. Wzorcowego Polaka przykładano do europejskiej miary i ciągle był za mały. Teraz widocznie dorósł, bo takich sporów nie ma. Natomiast pojawiają się głosy, że Polak Europę przerósł i dogania Białorusina, a za chwilę sięgnie poziomu Szwajcara.
Brudne buty, czyli niechlujstwo umysłu
Swego czasu twierdziłem, że rozpoznam Polaka za granicą na pierwszy rzut oka. Poznam go po butach, bo Polacy wyróżniają się najgorszym i najbardziej zaniedbanym obuwiem na kontynencie. Dlaczego tak jest, to prawdziwa zagadka, bo słyszałem, że zagraniczne koncerny doprowadziły do upadku nasz znakomity przemysł skórzany, więc buty są teraz włoskie i hiszpańskie, fabrycznie czyste. Przypuszczam, że istnieje jakieś, nieodkryte jeszcze, prawo psychologii społecznej, według którego buty są zwierciadłem duszy. Niechlujny stan butów jest odbiciem, a może nawet manifestacją niechlujstwa umysłu. Uporządkowanie głowy poprawia estetykę obuwia i być może, w warunkach dramatycznego podobno bezrobocia nie ma u nas czyścibutów tylko dlatego, że nie istnieje zapotrzebowanie na rozsądek. "Trza być w butach na weselu" - napisał Wyspiański, ale nie dodał, że trzeba te buty wyczyścić.
Dobry polityk, czyli oszust
Niedawno przeprowadzony spis powszechny kwestię butów pominął. Nie wiemy, ani ile statystyczny Polak ma par butów, ani ile zużywa pasty, i już się nie dowiemy. Ale coś wiemy z badań opinii publicznej. Większość tych badań może służyć do uzasadnienia tezy, że na opinię publiczną nie ma co zwracać uwagi, bo kierowanie się jej przekonaniami, dążeniami i uprzedzeniami prowadziłoby do katastrofy. Jest to dla demokracji rozeznanie druzgocące. Demonstruje, że skuteczna polityka, korzystna dla państwa i społeczeństwa, musi być oszustwem i nadużyciem. Stałym lawirowaniem pomiędzy skłonnościami tzw. opinii publicznej a politycznym rozeznaniem konieczności i możliwości. Dobry polityk demokratyczny to ten, który potrafi sprzedać pragmatyczne rozwiązania jako realizację publicznych urojeń.
Parę lat temu z badań wyszło, że większość Polaków nie rozumie dziennika telewizyjnego. Ponieważ dziennik to jest opis rzeczywistości - jego rzetelność zależy od stacji: polskiej bądź światowej. Wynika z tego, że większość Polaków nie rozumie ani świata, ani własnego kraju. Jeśli przyjąć, że tylko co drugi polityk jest durniem, to określenie elita polityczna może być całkowicie usprawiedliwione: w polityce niegłupich jest więcej niż wśród reszty społeczeństwa. Druzgocąca przewaga ciasnoty i ograniczenia umysłowego w populacji dorosłych Polaków tłumaczy, dlaczego najgłupsze, najbardziej idiotyczne pomysły traktowane są z całą powagą, a ewidentni szamani, oszuści i opętańcy potrafią wywołać publiczny entuzjazm.
Sondaż opinii publicznej, z którego wynika, że prawie połowa Polaków wspomina z sentymentem PZPR i tęskni za PRL, jest optymistyczny. Logicznie rzecz biorąc, takich ludzi powinna być miażdżąca większość. Skoro więc połowa społeczeństwa ma barierę głupoty politycznej i zwykłej ustawioną nieco wyżej - ponad poziomem Aleksandra Małachowskiego - jest się już z czego cieszyć. Jak nie można się radować z rzeczy wielkich, trzeba się zadowolić małymi. Na temat przyczyn tej nostalgii i sentymentu dla dawnych czasów można by napisać wiele rozpraw. Ale nikt się nie kwapi. Mamy znów społeczeństwo nieopisane, zagadkowe, zaskakujące. I jak tu z takim społeczeństwem politykować?
Ucieczka od wolności
Pewien Niemiec, kontestujący literat z dawnej NRD, wyznał mi pod wpływem większej ilości wody rozmownej, że on też tęskni do czasów Honeckera, Mielkego i Stasi. - Byłem wtedy ważny - tłumaczył. - Państwo się mną interesowało, chciało wiedzieć o wszystkim, co robię. Owszem, inwigilowali mnie, podsłuchiwali i podpatrywali, o czym piszę, ale byli też gotowi za posłuszeństwo dawać apanaże. Kiedy odmawiałem współpracy, rosła we mnie duma z własnej siły moralnej i patrzyłem na siebie w lustrze z prawdziwą przyjemnością. A teraz państwo ma mnie w dupie. Mogę sobie robić i pisać, co chcę i nikogo to nie obchodzi. Zostawili mnie samego. Jest to syndrom postkomunistycznego sieroctwa, ale i on nie tłumaczy wszystkiego.
Jeśli nawet część Polaków chciałaby uciec od wolności, to jest to ucieczka nieuświadomiona. W gruncie rzeczy chodzi o zachowanie wolności osobistej i politycznej, a także przywilejów przysługujących niewolnikom, o plebejską wersję trzeciej drogi między kapitalizmem wolnorynkowym i socjalistyczną urawniłowką. Żeby był porządek, ale w warunkach anarchii. Żeby każdy dostawał michę, ale mógł swobodnie gryźć rękę, która ją podsuwa.
Ta wersja trzeciej drogi jest nawet mniej utopijna od tego, co niedawno wspólnie zaprezentowali kanclerz RFN Gerhard Schröder i premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Mało kto to przeczytał. Ja zadałem sobie gwałt, przestudiowałem ten tekst i miałem wrażenie, iż czytam uchwałę KC PZPR "O potrzebie podniesienia jakości życia mieszkańców miast, wsi i przysiółków". Mimo krytyki sposobu myślenia Polaków nie musimy mieć kompleksów wobec Europy, bo ona też ma stany zaczadzenia umysłowego, mimo wyczyszczonych butów. Gdy już wejdziemy do Europy, nasi przedstawiciele będą mogli w Parlamencie Europejskim nie tylko do bólu dyskutować o trzeciej drodze, ale i zaproponować sprzedawanie winiet za korzystanie z niej, co może być przyjęte z entuzjazmem jako polski wkład w rozwój myśli ekonomicznej.
Zady i pyski przedstawicieli narodu
Z Parlamentem Europejskim wiąże się pewien problem, na razie nie dostrzegany. Chodzi o to, kogo będą w tym parlamencie reprezentować deputowani z Polski: Polskę czy poszczególne opcje polityczne? Czy polscy parlamentarzyści będą głosowali jednakowo po polsku, czy też jeden Polak będzie z francuskimi socjalistami, a drugi przeciwko, w bloku z chadekami hiszpańskimi. W takiej ewentualności kryje się zarzewie konfliktów wewnętrznych. W unii jest demokracja przedstawicielska. W Polsce też naród uczestniczy we wszystkim przez swoich przedstawicieli. Zasiada w rządzie zadami swoich przedstawicieli. Pyskuje w Sejmie pyskami swoich reprezentantów. Stanowi ustawy ręcami (kto za, proszę podnieść rękę) i palcyma (i nacisnąć guzik) swoich przedstawicieli. Myśli (albo i nie) głowami swoich reprezentantów. Korumpuje się też przez przedstawicieli, okazuje niezadowolenie i protestuje na ulicach także przedstawicielsko. Jest więc u nas prawie tak samo, jak gdzie indziej w demokracji. Prawie, ale niedokładnie tak samo.
U nas każdy, kto uczestniczy w życiu publiczno-politycznym, czuje się reprezentantem całego narodu. Nie jakiejś ułamkowej części, ale całości. Szewc, występujący z postulatem zniesienia podatku VAT na dratwę, nie mówi, że my, szewcy, żądamy, ale oświadcza, że naród domaga się uwolnienia dratwy od podatku. Każdy, kto znalazł się w Sejmie, nawet psim swędem, dzięki zawiłościom ordynacji, sądzi, że wybrał go naród. A skoro tak, to skupia w sobie wszystkie najlepsze tego narodu cechy, zna jego potrzeby i dążenia, może się w imieniu narodu wypowiadać i czynić głupstwa, które - jak wierzy - naród sam by i tak zrobił, gdyby in corpore zasiadł w parlamencie.
Narodowy spór o bąbelki
Epidemia samonominacji na głos narodu (dla tych, którzy mają skłonności lewicowe - społeczeństwa) jest najpoważniejszym problemem i przeszkodą w rozwiązywaniu wszystkich właściwie kwestii bieżącej polityki. Tam bowiem, gdzie nie ścierają się racje i idee, a jedynie stoją naprzeciwko siebie reprezentacje narodu, nie ma mowy ani o racjonalnej dyskusji, ani o kompromisach. Czy można się porozumieć w sprawie liczby bąbelków w szklance wody sodowej, skoro rozmawiają na ten temat sami przedstawiciele narodu i jeden twierdzi, że naród żąda, by bąbelków było więcej niż wody, drugi powiada zaś, że naród stanowczo oczekuje równowagi między wodą i bąbelkami, a trzeci z kolei dowodzi, że naród jest przeciwko marnotrawstwu bąbelków i domaga się oszczędności. W rezultacie o bąbelkach, zresztą nie wiadomo po co, decyduje ten, kto jest akurat przy władzy, a pozostali krzyczą, że jest to lekceważenie woli narodu i zapowiadają, że jak się sami dorwą do władzy, to w ogóle zlikwidują bąbelki albo wprowadzą kolorowe.
Nasz styl parlamentaryzmu przedstawicielskiego wprowadzimy do Parlamentu Europejskiego i będzie się on przez długi czas zajmował ustalaniem, kto reprezentuje Polaków. W czasach, do których tęskni niemal połowa Polaków, ułożyłem przepowiednię, co powie rzecznik prasowy rządu PRL po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich: "Nasi przyjaciele, od dawna oczekiwani, nareszcie wkroczyli. Nie możemy jednak liczyć, że wszystko zrobią za nas. Musimy sami się zabrać do solidnej roboty". Na szczęście nie wkroczyli. Nie mieli nawet zamiaru. Teraz my wkroczymy do Europy, ale nie możemy liczyć, że wyczyści nam ona buty. Sami musimy się złapać za pastę i szczotkę.
Brudne buty, czyli niechlujstwo umysłu
Swego czasu twierdziłem, że rozpoznam Polaka za granicą na pierwszy rzut oka. Poznam go po butach, bo Polacy wyróżniają się najgorszym i najbardziej zaniedbanym obuwiem na kontynencie. Dlaczego tak jest, to prawdziwa zagadka, bo słyszałem, że zagraniczne koncerny doprowadziły do upadku nasz znakomity przemysł skórzany, więc buty są teraz włoskie i hiszpańskie, fabrycznie czyste. Przypuszczam, że istnieje jakieś, nieodkryte jeszcze, prawo psychologii społecznej, według którego buty są zwierciadłem duszy. Niechlujny stan butów jest odbiciem, a może nawet manifestacją niechlujstwa umysłu. Uporządkowanie głowy poprawia estetykę obuwia i być może, w warunkach dramatycznego podobno bezrobocia nie ma u nas czyścibutów tylko dlatego, że nie istnieje zapotrzebowanie na rozsądek. "Trza być w butach na weselu" - napisał Wyspiański, ale nie dodał, że trzeba te buty wyczyścić.
Dobry polityk, czyli oszust
Niedawno przeprowadzony spis powszechny kwestię butów pominął. Nie wiemy, ani ile statystyczny Polak ma par butów, ani ile zużywa pasty, i już się nie dowiemy. Ale coś wiemy z badań opinii publicznej. Większość tych badań może służyć do uzasadnienia tezy, że na opinię publiczną nie ma co zwracać uwagi, bo kierowanie się jej przekonaniami, dążeniami i uprzedzeniami prowadziłoby do katastrofy. Jest to dla demokracji rozeznanie druzgocące. Demonstruje, że skuteczna polityka, korzystna dla państwa i społeczeństwa, musi być oszustwem i nadużyciem. Stałym lawirowaniem pomiędzy skłonnościami tzw. opinii publicznej a politycznym rozeznaniem konieczności i możliwości. Dobry polityk demokratyczny to ten, który potrafi sprzedać pragmatyczne rozwiązania jako realizację publicznych urojeń.
Parę lat temu z badań wyszło, że większość Polaków nie rozumie dziennika telewizyjnego. Ponieważ dziennik to jest opis rzeczywistości - jego rzetelność zależy od stacji: polskiej bądź światowej. Wynika z tego, że większość Polaków nie rozumie ani świata, ani własnego kraju. Jeśli przyjąć, że tylko co drugi polityk jest durniem, to określenie elita polityczna może być całkowicie usprawiedliwione: w polityce niegłupich jest więcej niż wśród reszty społeczeństwa. Druzgocąca przewaga ciasnoty i ograniczenia umysłowego w populacji dorosłych Polaków tłumaczy, dlaczego najgłupsze, najbardziej idiotyczne pomysły traktowane są z całą powagą, a ewidentni szamani, oszuści i opętańcy potrafią wywołać publiczny entuzjazm.
Sondaż opinii publicznej, z którego wynika, że prawie połowa Polaków wspomina z sentymentem PZPR i tęskni za PRL, jest optymistyczny. Logicznie rzecz biorąc, takich ludzi powinna być miażdżąca większość. Skoro więc połowa społeczeństwa ma barierę głupoty politycznej i zwykłej ustawioną nieco wyżej - ponad poziomem Aleksandra Małachowskiego - jest się już z czego cieszyć. Jak nie można się radować z rzeczy wielkich, trzeba się zadowolić małymi. Na temat przyczyn tej nostalgii i sentymentu dla dawnych czasów można by napisać wiele rozpraw. Ale nikt się nie kwapi. Mamy znów społeczeństwo nieopisane, zagadkowe, zaskakujące. I jak tu z takim społeczeństwem politykować?
Ucieczka od wolności
Pewien Niemiec, kontestujący literat z dawnej NRD, wyznał mi pod wpływem większej ilości wody rozmownej, że on też tęskni do czasów Honeckera, Mielkego i Stasi. - Byłem wtedy ważny - tłumaczył. - Państwo się mną interesowało, chciało wiedzieć o wszystkim, co robię. Owszem, inwigilowali mnie, podsłuchiwali i podpatrywali, o czym piszę, ale byli też gotowi za posłuszeństwo dawać apanaże. Kiedy odmawiałem współpracy, rosła we mnie duma z własnej siły moralnej i patrzyłem na siebie w lustrze z prawdziwą przyjemnością. A teraz państwo ma mnie w dupie. Mogę sobie robić i pisać, co chcę i nikogo to nie obchodzi. Zostawili mnie samego. Jest to syndrom postkomunistycznego sieroctwa, ale i on nie tłumaczy wszystkiego.
Jeśli nawet część Polaków chciałaby uciec od wolności, to jest to ucieczka nieuświadomiona. W gruncie rzeczy chodzi o zachowanie wolności osobistej i politycznej, a także przywilejów przysługujących niewolnikom, o plebejską wersję trzeciej drogi między kapitalizmem wolnorynkowym i socjalistyczną urawniłowką. Żeby był porządek, ale w warunkach anarchii. Żeby każdy dostawał michę, ale mógł swobodnie gryźć rękę, która ją podsuwa.
Ta wersja trzeciej drogi jest nawet mniej utopijna od tego, co niedawno wspólnie zaprezentowali kanclerz RFN Gerhard Schröder i premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. Mało kto to przeczytał. Ja zadałem sobie gwałt, przestudiowałem ten tekst i miałem wrażenie, iż czytam uchwałę KC PZPR "O potrzebie podniesienia jakości życia mieszkańców miast, wsi i przysiółków". Mimo krytyki sposobu myślenia Polaków nie musimy mieć kompleksów wobec Europy, bo ona też ma stany zaczadzenia umysłowego, mimo wyczyszczonych butów. Gdy już wejdziemy do Europy, nasi przedstawiciele będą mogli w Parlamencie Europejskim nie tylko do bólu dyskutować o trzeciej drodze, ale i zaproponować sprzedawanie winiet za korzystanie z niej, co może być przyjęte z entuzjazmem jako polski wkład w rozwój myśli ekonomicznej.
Zady i pyski przedstawicieli narodu
Z Parlamentem Europejskim wiąże się pewien problem, na razie nie dostrzegany. Chodzi o to, kogo będą w tym parlamencie reprezentować deputowani z Polski: Polskę czy poszczególne opcje polityczne? Czy polscy parlamentarzyści będą głosowali jednakowo po polsku, czy też jeden Polak będzie z francuskimi socjalistami, a drugi przeciwko, w bloku z chadekami hiszpańskimi. W takiej ewentualności kryje się zarzewie konfliktów wewnętrznych. W unii jest demokracja przedstawicielska. W Polsce też naród uczestniczy we wszystkim przez swoich przedstawicieli. Zasiada w rządzie zadami swoich przedstawicieli. Pyskuje w Sejmie pyskami swoich reprezentantów. Stanowi ustawy ręcami (kto za, proszę podnieść rękę) i palcyma (i nacisnąć guzik) swoich przedstawicieli. Myśli (albo i nie) głowami swoich reprezentantów. Korumpuje się też przez przedstawicieli, okazuje niezadowolenie i protestuje na ulicach także przedstawicielsko. Jest więc u nas prawie tak samo, jak gdzie indziej w demokracji. Prawie, ale niedokładnie tak samo.
U nas każdy, kto uczestniczy w życiu publiczno-politycznym, czuje się reprezentantem całego narodu. Nie jakiejś ułamkowej części, ale całości. Szewc, występujący z postulatem zniesienia podatku VAT na dratwę, nie mówi, że my, szewcy, żądamy, ale oświadcza, że naród domaga się uwolnienia dratwy od podatku. Każdy, kto znalazł się w Sejmie, nawet psim swędem, dzięki zawiłościom ordynacji, sądzi, że wybrał go naród. A skoro tak, to skupia w sobie wszystkie najlepsze tego narodu cechy, zna jego potrzeby i dążenia, może się w imieniu narodu wypowiadać i czynić głupstwa, które - jak wierzy - naród sam by i tak zrobił, gdyby in corpore zasiadł w parlamencie.
Narodowy spór o bąbelki
Epidemia samonominacji na głos narodu (dla tych, którzy mają skłonności lewicowe - społeczeństwa) jest najpoważniejszym problemem i przeszkodą w rozwiązywaniu wszystkich właściwie kwestii bieżącej polityki. Tam bowiem, gdzie nie ścierają się racje i idee, a jedynie stoją naprzeciwko siebie reprezentacje narodu, nie ma mowy ani o racjonalnej dyskusji, ani o kompromisach. Czy można się porozumieć w sprawie liczby bąbelków w szklance wody sodowej, skoro rozmawiają na ten temat sami przedstawiciele narodu i jeden twierdzi, że naród żąda, by bąbelków było więcej niż wody, drugi powiada zaś, że naród stanowczo oczekuje równowagi między wodą i bąbelkami, a trzeci z kolei dowodzi, że naród jest przeciwko marnotrawstwu bąbelków i domaga się oszczędności. W rezultacie o bąbelkach, zresztą nie wiadomo po co, decyduje ten, kto jest akurat przy władzy, a pozostali krzyczą, że jest to lekceważenie woli narodu i zapowiadają, że jak się sami dorwą do władzy, to w ogóle zlikwidują bąbelki albo wprowadzą kolorowe.
Nasz styl parlamentaryzmu przedstawicielskiego wprowadzimy do Parlamentu Europejskiego i będzie się on przez długi czas zajmował ustalaniem, kto reprezentuje Polaków. W czasach, do których tęskni niemal połowa Polaków, ułożyłem przepowiednię, co powie rzecznik prasowy rządu PRL po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich: "Nasi przyjaciele, od dawna oczekiwani, nareszcie wkroczyli. Nie możemy jednak liczyć, że wszystko zrobią za nas. Musimy sami się zabrać do solidnej roboty". Na szczęście nie wkroczyli. Nie mieli nawet zamiaru. Teraz my wkroczymy do Europy, ale nie możemy liczyć, że wyczyści nam ona buty. Sami musimy się złapać za pastę i szczotkę.
Więcej możesz przeczytać w 4/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.