Wszystko, co działo się w Warszawie po 1945 r., było zaczynaniem od zera. Chwalenie się tym, co zrobiono, ma sens, zwłaszcza wobec cudzoziemców. Nowe pokolenia lekceważą jednak przeszłość. Mało ich obchodzi cud odbudowy - chcą żyć w normalnym mieście. Ale Warszawa nie jest normalnym miastem.
Wszystko, co działo się w Warszawie po 1945 r., było zaczynaniem od zera. Chwalenie się tym, co zrobiono, ma sens, zwłaszcza wobec cudzoziemców. Nowe pokolenia lekceważą jednak przeszłość. Mało ich obchodzi cud odbudowy - chcą żyć w normalnym mieście. Ale Warszawa nie jest normalnym miastem. Nie ma osoby, która nie słyszałaby o skorumpowanych urzędnikach, o reżyserowanych przetargach, których uczestnicy muszą się liczyć z łapówką. O samowoli budowlanej, o wymuszaniu bezsensownych decyzji na przedstawicielach urzędów i samorządów przez osobników z inicjatywą.
Stolica absurdów
Brakuje pieniędzy na podstawowe funkcje miasta. Warszawa jest jedną z nielicznych europejskich stolic bez przyzwoitej sieci metra. Sejm uważa, że równie ważna jest droga w okolicach Kalisza i oświetlenie ulic w Supraślu. Warszawa rzekomo wysysa finanse z bud-żetu państwa kosztem innych obszarów kraju, choć wszyscy - z wyjątkiem parlamentarzystów - wiedzą, ile stolica odprowadza do skarbu państwa, a jak mało następnie dostaje.
Wystarczy porozmawiać z warszawskimi taksówkarzami, by usłyszeć o absurdach komunikacji w mieście. Bliżej nie znane, lecz przez obywateli bezbłędnie przeczuwane interesy ludzi i instytucji, a nie oczywiste potrzeby społeczne, decydują o hierarchii podejmowanych inwestycji komunalnych. Czy 200 mln zł na nowy tunel pod Wisłostradą to był rzeczywisty priorytet? Czy nie słuszniej było zacząć od rekonstrukcji sypiących się wiaduktów i estakad przy moście Łazienkowskim? No i obwodnica, którą stale spycha się na szary koniec. Bez niej ciężarówki i tiry będą kneblowały ruch uliczny także w śródmieściu (już teraz powodują ruinę nawierzchni i zagrażają kamienicom, na przykład przy Żelaznej). Pyta mnie taksówkarz: "Czy oni w tych urzędach nie myślą? Co tu mówić o wielkich rzeczach, skoro nie potrafią nawet wyregulować świateł na skrzyżowaniach".
Warszawa rozbudowuje się insularnie. Na jej obszarze powstają wys-py nowoczesnych wieżowców, często otoczone starym budownictwem. Nierzadko wyrastają w ten sposób dzieła utalentowanych architektów, ale też buble i potworki. Nie ma kompetentnej instancji, która planowałaby sensowną zabudowę miasta. Dlatego powstało kilkadziesiąt kontrowersyjnych obiektów, jak zwaliste monstrum przy Puławskiej (u wylotu Rakowieckiej), jak dziwaczny gmach Sądu Najwyższego naprzeciwko pięknego Pałacu Krasińskich Tylmana z Gameren, jak dworcowo-fabryczny kompleks Biblioteki Narodowej na Polu Mokotowskim.
Wróćmy do przeszłości!
Król Stanisław August nie wahał się zapraszać do Polski najwybitniejszych artystów i architektów ówczesnej Europy. Gdyby nie Merlini, Zug, Aigner, a po nich Corazzi, nie byłoby czego odbudowywać w Warszawie po II wojnie światowej. Szkoda, że pierwsi z wielkich architektów świata, Norman Foster i Frank Gehry, którzy pracują nad projektami dużych obiektów w stolicy, przyjmowani są przez warszawiaków z ksenofobiczną rezerwą. Oni nowej Warszawy nie zbudują, ale mogą ją uatrakcyjnić. Piramida Fostera w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej, jest wizytówką tego miasta, zaś kosmiczne Muzeum Guggenheima w Bilbao (według projektu Gehry'ego) stanowi magnes dla turystów z całego świata.
U nas magnesem są blaszane baraki i ogólny bałagan na placu Defilad - z niezrównanym Pałacem Kultury i Nauki w tle. Barak MarcPolu musiał się spodobać ogromnie urzędnikom, bo właśnie przedłużyli o rok prawo handlowania w tej budzie. To kpiny z ludzi, kpiny z idei europejskiego centrum miasta.
Tak chciałoby się przerwać te wszystkie brednie i wrócić do przedwojennej Marszałkowskiej, Kruczej, Złotej. Do kamienic podobnych do tych w Barcelonie, Paryżu, Mediolanie. Do zdrowej substancji materialnej, wśród której chce się żyć. Niech powstaje nowe śródmieście po zachodniej stronie, co już się zresztą dzieje, ale niech ono nie włazi w każdą szczelinę tradycyjnej Warszawy. Niech nam urbaniści zostawią Lwowską, Mokotowską, nie mówiąc o Nowym Świecie. Niech nie pakują wszędzie kolejnych biurowców i hoteli, które pasują jak pięść do oka (nie można zresztą do nich podjechać, bo ciasnota od frontu nie pozwala - jak przed wieżowcem Reform Plaza czy hotelem Sobieski). Utyskiwaliśmy za komuny na nowo wznoszone gmaszyska w centrum, że to nuda straszliwa, bo na parterach nie ma sklepów, kin, kawiarni. A teraz co? W większości szklanych pałaców mamy to samo, tyle że z połyskiem. Chciałoby się zaproponować wyburzenie setek wielkopłytowych blokowisk z minionej epoki, ale to przecież nierealne (można by je tylko opatrzyć na wieczną przestrogę tablicami z nazwiskami projektantów). W centrum warto jednak zaryzykować chirurgiczne cięcia - choćby przy Królewskiej, gdzie stoją straszydła w stylu "kopniętego domu" (określenie Wiecha) na rogu Krakowskiego Przedmieścia. To samo dotyczy długiego, idiotycznego biurowca naprzeciwko Ogrodu Saskiego.
Warszawski taksówkarz powiedziałby: "Siekiera, motyka, piłka, graca, niech pan głowy nie zawraca. Kogo to obchodzi?". No właśnie - kogo?
Stolica absurdów
Brakuje pieniędzy na podstawowe funkcje miasta. Warszawa jest jedną z nielicznych europejskich stolic bez przyzwoitej sieci metra. Sejm uważa, że równie ważna jest droga w okolicach Kalisza i oświetlenie ulic w Supraślu. Warszawa rzekomo wysysa finanse z bud-żetu państwa kosztem innych obszarów kraju, choć wszyscy - z wyjątkiem parlamentarzystów - wiedzą, ile stolica odprowadza do skarbu państwa, a jak mało następnie dostaje.
Wystarczy porozmawiać z warszawskimi taksówkarzami, by usłyszeć o absurdach komunikacji w mieście. Bliżej nie znane, lecz przez obywateli bezbłędnie przeczuwane interesy ludzi i instytucji, a nie oczywiste potrzeby społeczne, decydują o hierarchii podejmowanych inwestycji komunalnych. Czy 200 mln zł na nowy tunel pod Wisłostradą to był rzeczywisty priorytet? Czy nie słuszniej było zacząć od rekonstrukcji sypiących się wiaduktów i estakad przy moście Łazienkowskim? No i obwodnica, którą stale spycha się na szary koniec. Bez niej ciężarówki i tiry będą kneblowały ruch uliczny także w śródmieściu (już teraz powodują ruinę nawierzchni i zagrażają kamienicom, na przykład przy Żelaznej). Pyta mnie taksówkarz: "Czy oni w tych urzędach nie myślą? Co tu mówić o wielkich rzeczach, skoro nie potrafią nawet wyregulować świateł na skrzyżowaniach".
Warszawa rozbudowuje się insularnie. Na jej obszarze powstają wys-py nowoczesnych wieżowców, często otoczone starym budownictwem. Nierzadko wyrastają w ten sposób dzieła utalentowanych architektów, ale też buble i potworki. Nie ma kompetentnej instancji, która planowałaby sensowną zabudowę miasta. Dlatego powstało kilkadziesiąt kontrowersyjnych obiektów, jak zwaliste monstrum przy Puławskiej (u wylotu Rakowieckiej), jak dziwaczny gmach Sądu Najwyższego naprzeciwko pięknego Pałacu Krasińskich Tylmana z Gameren, jak dworcowo-fabryczny kompleks Biblioteki Narodowej na Polu Mokotowskim.
Wróćmy do przeszłości!
Król Stanisław August nie wahał się zapraszać do Polski najwybitniejszych artystów i architektów ówczesnej Europy. Gdyby nie Merlini, Zug, Aigner, a po nich Corazzi, nie byłoby czego odbudowywać w Warszawie po II wojnie światowej. Szkoda, że pierwsi z wielkich architektów świata, Norman Foster i Frank Gehry, którzy pracują nad projektami dużych obiektów w stolicy, przyjmowani są przez warszawiaków z ksenofobiczną rezerwą. Oni nowej Warszawy nie zbudują, ale mogą ją uatrakcyjnić. Piramida Fostera w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej, jest wizytówką tego miasta, zaś kosmiczne Muzeum Guggenheima w Bilbao (według projektu Gehry'ego) stanowi magnes dla turystów z całego świata.
U nas magnesem są blaszane baraki i ogólny bałagan na placu Defilad - z niezrównanym Pałacem Kultury i Nauki w tle. Barak MarcPolu musiał się spodobać ogromnie urzędnikom, bo właśnie przedłużyli o rok prawo handlowania w tej budzie. To kpiny z ludzi, kpiny z idei europejskiego centrum miasta.
Tak chciałoby się przerwać te wszystkie brednie i wrócić do przedwojennej Marszałkowskiej, Kruczej, Złotej. Do kamienic podobnych do tych w Barcelonie, Paryżu, Mediolanie. Do zdrowej substancji materialnej, wśród której chce się żyć. Niech powstaje nowe śródmieście po zachodniej stronie, co już się zresztą dzieje, ale niech ono nie włazi w każdą szczelinę tradycyjnej Warszawy. Niech nam urbaniści zostawią Lwowską, Mokotowską, nie mówiąc o Nowym Świecie. Niech nie pakują wszędzie kolejnych biurowców i hoteli, które pasują jak pięść do oka (nie można zresztą do nich podjechać, bo ciasnota od frontu nie pozwala - jak przed wieżowcem Reform Plaza czy hotelem Sobieski). Utyskiwaliśmy za komuny na nowo wznoszone gmaszyska w centrum, że to nuda straszliwa, bo na parterach nie ma sklepów, kin, kawiarni. A teraz co? W większości szklanych pałaców mamy to samo, tyle że z połyskiem. Chciałoby się zaproponować wyburzenie setek wielkopłytowych blokowisk z minionej epoki, ale to przecież nierealne (można by je tylko opatrzyć na wieczną przestrogę tablicami z nazwiskami projektantów). W centrum warto jednak zaryzykować chirurgiczne cięcia - choćby przy Królewskiej, gdzie stoją straszydła w stylu "kopniętego domu" (określenie Wiecha) na rogu Krakowskiego Przedmieścia. To samo dotyczy długiego, idiotycznego biurowca naprzeciwko Ogrodu Saskiego.
Warszawski taksówkarz powiedziałby: "Siekiera, motyka, piłka, graca, niech pan głowy nie zawraca. Kogo to obchodzi?". No właśnie - kogo?
Więcej możesz przeczytać w 4/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.