Ci, którzy wylatywali z lotniska imienia Ben Guriona w Tel Awiwie, doskonale znają to uczucie. Wraz z przekroczeniem drzwi terminalu i pierwszego posterunku ochrony z podróżnego stajesz się podejrzanym. Masz kilka godzin, żeby udowodnić zastępom agentów bezpieczeństwa, że chodzi ci tylko o to, by wrócić do domu albo polecieć dalej w świat.
Za pierwszym razem kilka lat temu kontrolowali mnie przez bite cztery godziny. W ubiegłym tygodniu wystarczyło półtorej. Pierwsze sito – wywiad prowadzony przez agentów (jednego lub dwóch), wypytujących o szczegóły podróży, życia, znajomych i uważnie studiujących paszport. Przesłuchujący w swój wywiad wmontowują mechanizm pozwalający im wykryć najsubtelniejsze próby ściemniania – powtarzają te same pytania, zwracają się do podróżnego innym imieniem itp. Tylko oni znają kryteria, według których przyznają mu numer, od którego zależeć będzie, czy następne parę godzin spędzi na wolnocłowych zakupach, czy na obserwowaniu pogłębionego wybebeszania bagaży. Nieosiągalnym dla Polaka marzeniem jest jedynka, ją mogą dostać tylko obywatele Izraela. Od dwójki zaczynają się łagodne represje, wieńcząca skalę szóstka oznacza, że możesz być prezydentem Iranu podróżującym z paliwem jądrowym, twoje walizki zostaną rozebrane na czynniki pierwsze, a ty sam rozebrany i skrupulatnie obejrzany za zasłonką.
Jako człowiek dwukrotnie potraktowany piątką mógłbym godzinami opowiadać o bezsilnych próbach zrozumienia panujących na Ben Gurionie procedur, w myśl których np. moja kosmetyczka (pusta, kosmetyki były OK) uznana została za niebezpieczną, ale nie zabroniono jej lecieć, tylko wysłano do kraju w oddzielnym kartonowym pudełku. Doświadczony jednak kontaktami z pracownikami ochrony na lotniskach od Port Moresby po San Salvador, ich działania przyjmuję z pogodną wyrozumiałością. Najbardziej wzrusza mnie zawsze los ochroniarzy na moskiewskim Szeremietiewie, których władza wyposażyła w popularny na amerykańskich lotniskach rozbierający cię do rosołu skaner. Amerykanie stwarzają chociaż namiastki dyskrecji, ekran, na którym widać człowieka w wersji sauté, znajduje się w innym pomieszczeniu, w Moskwie stoi na publicznym widoku, biedni ochroniarze próbują ukryć zakłopotanie, podróżni tak samo, wszyscy – patrząc na wyświetlającą się na monitorze nagą babinkę – czują się, jakby na siłę wtłoczono ich w jakiś surrealistyczny spektakl.
Na Ben Gurionie osiąga on apogeum. Nie jest to wina pracujących tam agentów, oni jak najlepiej starają się służyć swojemu krajowi. Gdy jednak ma się te kilka godzin, by popatrzeć na zastępy młodych ludzi zmuszonych do grzebania w brudnej bieliźnie całego świata i prześwietlania dezodorantów, nie sposób oprzeć się myśli, że nienawiść to chyba jedna z najbardziej kosztownych ekstrawagancji, na jaką pozwala sobie ludzkość. Na początku zawsze przecież jest agresja. Ta rodzi lęk. I to ten lęk sprawia, że na całym świecie miliony dolarów dziennie idą na utrzymanie aparatów, które plując strumieniami powietrza, mają sprawdzić, czy lecący odwiedzić wnuczka dziadek na pewno nie wiezie mu w prezencie bomby, a setki sensownych młodych ludzi z Ben Guriona nie budują lepszego świata, bo muszą chronić swój kraj przed światem złym.
Bliski Wschód jest i chyba zawsze już będzie laboratorium, w którym pęknięcia dzielące ludzkość można obserwować w zbliżeniu. Warto jednak pamiętać, że obrazek, na którym obwieszeni karabinami ledwo co dorośli żołnierze na checkpointach między Izraelem a Autonomią Palestyńską i ich pędzący na jeepach, potrząsający bronią i zakutani w arafatki palestyńscy rówieśnicy to zaawansowany etap procesu, który zaczął się dawno temu od czyjegoś złego słowa, egoizmu, chciwości. Jak sprawić, żeby kostki domina, które ktoś kiedyś zaczął przewracać, nie poleciały dalej? To, co robią agenci na Ben Gurionie, upokarza mnie, ale – choć mnie to kosztuje – staram się do nich uśmiechać. Nie odburkiwać, nie awanturować się, stłumić choć część złej energii, która daje o sobie znać w tym miejscu. Może ktoś stłumi inną część. Może domino ruszy w drugą stronę i dotrze do nas, jak absurdalny jest świat, w którym chłopak z dziewczyną zamiast coś tworzyć, siedzieć w bibliotece albo iść na randkę, oceniają wnikliwie wybuchowy potencjał pokrowca od Biblii i rozkręcają telefoniczną ładowarkę.
Za pierwszym razem kilka lat temu kontrolowali mnie przez bite cztery godziny. W ubiegłym tygodniu wystarczyło półtorej. Pierwsze sito – wywiad prowadzony przez agentów (jednego lub dwóch), wypytujących o szczegóły podróży, życia, znajomych i uważnie studiujących paszport. Przesłuchujący w swój wywiad wmontowują mechanizm pozwalający im wykryć najsubtelniejsze próby ściemniania – powtarzają te same pytania, zwracają się do podróżnego innym imieniem itp. Tylko oni znają kryteria, według których przyznają mu numer, od którego zależeć będzie, czy następne parę godzin spędzi na wolnocłowych zakupach, czy na obserwowaniu pogłębionego wybebeszania bagaży. Nieosiągalnym dla Polaka marzeniem jest jedynka, ją mogą dostać tylko obywatele Izraela. Od dwójki zaczynają się łagodne represje, wieńcząca skalę szóstka oznacza, że możesz być prezydentem Iranu podróżującym z paliwem jądrowym, twoje walizki zostaną rozebrane na czynniki pierwsze, a ty sam rozebrany i skrupulatnie obejrzany za zasłonką.
Jako człowiek dwukrotnie potraktowany piątką mógłbym godzinami opowiadać o bezsilnych próbach zrozumienia panujących na Ben Gurionie procedur, w myśl których np. moja kosmetyczka (pusta, kosmetyki były OK) uznana została za niebezpieczną, ale nie zabroniono jej lecieć, tylko wysłano do kraju w oddzielnym kartonowym pudełku. Doświadczony jednak kontaktami z pracownikami ochrony na lotniskach od Port Moresby po San Salvador, ich działania przyjmuję z pogodną wyrozumiałością. Najbardziej wzrusza mnie zawsze los ochroniarzy na moskiewskim Szeremietiewie, których władza wyposażyła w popularny na amerykańskich lotniskach rozbierający cię do rosołu skaner. Amerykanie stwarzają chociaż namiastki dyskrecji, ekran, na którym widać człowieka w wersji sauté, znajduje się w innym pomieszczeniu, w Moskwie stoi na publicznym widoku, biedni ochroniarze próbują ukryć zakłopotanie, podróżni tak samo, wszyscy – patrząc na wyświetlającą się na monitorze nagą babinkę – czują się, jakby na siłę wtłoczono ich w jakiś surrealistyczny spektakl.
Na Ben Gurionie osiąga on apogeum. Nie jest to wina pracujących tam agentów, oni jak najlepiej starają się służyć swojemu krajowi. Gdy jednak ma się te kilka godzin, by popatrzeć na zastępy młodych ludzi zmuszonych do grzebania w brudnej bieliźnie całego świata i prześwietlania dezodorantów, nie sposób oprzeć się myśli, że nienawiść to chyba jedna z najbardziej kosztownych ekstrawagancji, na jaką pozwala sobie ludzkość. Na początku zawsze przecież jest agresja. Ta rodzi lęk. I to ten lęk sprawia, że na całym świecie miliony dolarów dziennie idą na utrzymanie aparatów, które plując strumieniami powietrza, mają sprawdzić, czy lecący odwiedzić wnuczka dziadek na pewno nie wiezie mu w prezencie bomby, a setki sensownych młodych ludzi z Ben Guriona nie budują lepszego świata, bo muszą chronić swój kraj przed światem złym.
Bliski Wschód jest i chyba zawsze już będzie laboratorium, w którym pęknięcia dzielące ludzkość można obserwować w zbliżeniu. Warto jednak pamiętać, że obrazek, na którym obwieszeni karabinami ledwo co dorośli żołnierze na checkpointach między Izraelem a Autonomią Palestyńską i ich pędzący na jeepach, potrząsający bronią i zakutani w arafatki palestyńscy rówieśnicy to zaawansowany etap procesu, który zaczął się dawno temu od czyjegoś złego słowa, egoizmu, chciwości. Jak sprawić, żeby kostki domina, które ktoś kiedyś zaczął przewracać, nie poleciały dalej? To, co robią agenci na Ben Gurionie, upokarza mnie, ale – choć mnie to kosztuje – staram się do nich uśmiechać. Nie odburkiwać, nie awanturować się, stłumić choć część złej energii, która daje o sobie znać w tym miejscu. Może ktoś stłumi inną część. Może domino ruszy w drugą stronę i dotrze do nas, jak absurdalny jest świat, w którym chłopak z dziewczyną zamiast coś tworzyć, siedzieć w bibliotece albo iść na randkę, oceniają wnikliwie wybuchowy potencjał pokrowca od Biblii i rozkręcają telefoniczną ładowarkę.
Więcej możesz przeczytać w 7/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.