W dołach śmierci na Łączce na Powązkach mogą leżeć jeszcze Gen. „Nil” fieldorf, rtm. Pilecki, płk „Zapora” dekutowski i ponad 300 innych ofiar komunistycznego terroru z lat 1948-1956. Na razie ekshumowano szczątki zaledwie 117 osób.
Zabijano strzałem w tył głowy. Zazwyczaj. Ale również patrząc prosto w oczy ofierze. Powód? Banalny – człowiek, który strzelał, chciał zobaczyć strach w oczach skazanego. Albo skazany leżał na ziemi, jeszcze żył, a kat oddawał strzał między oczy, żeby go dobić. Egzekutor działał zgodnie z przepisami, a te nakazywały przecież dobicie skazańca. Zdarzały się też serie kilkunastu strzałów. Zwłaszcza wtedy, kiedy więzień po torturach nie mógł stać o własnych siłach. Proste? Bardzo proste. Potem ciała potajemnie nocą wywożono z więzienia na warszawskim Mokotowie – w latach 40. furmankami, a w 50. samochodami – na Powązki i przy murze cmentarza Wojskowego wrzucano do dołów. Do jednego dołu po dwa, trzy, a nawet dziewięć ciał. – Jednak to wcale nie znaczy, że jednego dnia w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie dowódca plutonu egzekucyjnego st. sierż. Piotr Śmietański zabijał dziewięć osób – mówi historyk dr Krzysztof Szwagrzyk i dodaje: – Po prostu ten, który przewoził zwłoki, cechował się pragmatyką. Nie chciało mu się codziennie jechać i grzebać. Zbierał więc zamordowanych z kilku dni i robił jeden kurs, np. z dziewięcioma ciałami.
Więcej możesz przeczytać w 7/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.