Ostatniego ukrywającego się żołnierza antykomunistycznego podziemia, Józefa Franczaka „Lalusia”, funkcjonariusze MO i SB zastrzelili w obławie w jednej ze wsi Lubelszczyzny 21 października 1963 r. Tego dnia zakończyła się definitywnie epoka „żołnierzy wyklętych”. Nazwanych tak po latach, dlatego że w czasach PRL nie tylko pozbawiano ich w najlepszym razie wolności, ale też odebrano dobre imię.
Przez lata prezentowano ich jako przedstawicieli „reakcyjnych band”, którzy nie potrafili po wojnie pogodzić się z nowym, jedynie słusznym ustrojem. Niemożliwe było przedstawianie ich racji – tego, że w czasie drugiej wojny światowej byli żołnierzami jak najbardziej legalnych, choć podziemnych sił zbrojnych. A po wojnie po prostu nie pogodzili się z utratą niepodległości Polski i pozbawieniem legalności prawowitych władz.
Oczywiście w ich wybór był na ogół wpisany dramat, bo już nie walczyli z hitlerowskim okupantem, ale często musieli strzelać do rodaków. Te tragiczne losy „żołnierzy wyklętych” dobrze widać choćby na przykładzie Józefa Kurasia „Ognia”. To legendarny podhalański partyzant, wsławiony wieloma brawurowymi akcjami przeciw Niemcom. W 1945 r., po wkroczeniu Armii Czerwonej, nieoczekiwanie został szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu. Na tym stanowisku wytrwał jednak tylko trzy tygodnie, po czym wrócił w góry i rozpoczął walkę z władzami komunistycznymi.
Otoczony w 1947 r., popełnił samobójstwo. Gdy w 2006 r. prezydent Lech Kaczyński odsłaniał w Zakopanem poświęcony „Ogniowi” pomnik, wywołało to na Podhalu kontrowersje. Bo Kuraś miał w swojej działalności także ciemne karty – w czasie okupacji hitlerowskiej przez pewien czas ciążył na nim podziemny wyrok, a jego oddział kilkakrotnie zmieniał podporządkowanie – najpierw władzom AK, potem Batalionom Chłopskim, wreszcie komunistycznej Armii Ludowej. Po 1945 r. jego żołnierze uczestniczyli także w grabieżach i mordowaniu Żydów. O jego losach ciekawie opowiadał ks. Józef Tischner, który jako młody chłopak niemal otarł się o oddział „Ognia”. W książce „Między Panem a Plebanem” tak wspominał legendarnego partyzanta: „»Ogień« za dnia karczował las na Turbaczu, a nocami robił wypady – głównie na konfidentów. Po zastrzeleniu jakiegoś konfidenta Niemcy zrobili pacyfikację Waksmundu. Spalili „Ogniowi” żonę i dziecko. Wtedy już poszedł na całość (…). Za okupacji jego żołnierze przysięgali na wierność Polsce Ludowej. Kiedy ta Polska niby ludowa wkroczyła, poczuli się na swoim miejscu. Zeszli z gór, żeby objąć władzę. I nowa Polska najpierw ich przyjęła, a zaraz potem zdradziła”.
Równie dramatyczną postacią był Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko”. To przedwojenny kawalerzysta w czasie II wojny kierował 5. Wileńską Brygadą AK. Jego brygada nie wzięła udziału w wyzwalaniu wraz z Armią Czerwoną w 1944 r. Wilna, dzięki czemu „Łupaszko” i jego ludzie uniknęli aresztowania. Po 1945 r. działał na Podlasiu i Pomorzu. Jego partyzantka budziła postrach u władz komunistycznych z uwagi na swój zasięg i świetną organizację. „Łupaszko” był znany ze swej porywczości – złapanych funkcjonariuszy UB na ogół rozstrzeliwał. Gdy minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz zaproponował mu listownie spotkanie, Szendzielarz odpisał, że mogą się spotkać, ale jak Radkiewicz będzie wisiał na sośnie. Aresztowany został w 1948 r. Podczas pierwszego przesłuchania „Łupaszki” do pokoju wszedł sam minister Radkiewicz i zwrócił się do niego: – I co, panie majorze? Nie wiszę na sośnie, a jednak się spotkaliśmy. W 1950 r. Szendzielarz został skazany na śmierć, wyrok wykonano w lutym 1951 r.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.