Nowe gwiazdy pop mają świetne głosy i charyzmę. Zbliżają się do trzydziestki albo ją właśnie przekroczyły. Bywają przy kości i niezbyt urodziwe, nie znoszą występów publicznych, a czasami nawet nie lubią swojej popularności. Długo walczą o to, żeby móc nagrać debiutancką płytę, często pisały wcześniej piosenki słynnym wykonawcom. Są bardziej artystkami niż produktami marketingowymi – ciężko pracowały na własną niezależność. A kiedy nadchodzi sukces, nie czują, żeby ich życie diametralnie się zmieniło.
Zwykle czerpią z brzmień retro – od lat 60. po 80. Ten nurt zapoczątkowała Amy Winehouse, po niej Adele. Teraz nadeszła cała fala utalentowanych wokalistek.
Pochodząca ze Szkocji Emeli Sandé, Brytyjka Jessie Ware, Janelle Monáe nazywana „Jamesem Brownem w spódnicy” czy Amerykanka Brittany Howard. To one wyznaczają dziś najświeższe trendy w światowym popie. Emeli Sandé w ubiegłym roku wydała płytę „Our Version of Events”, która szybko stała się najczęściej kupowanym w Wielkiej Brytanii albumem. Wcześniej Emeli komponowała przeboje dla innych, m.in. na ostatnią płytę Rihanny. Zanim udało się jej nagrać solowy album, dała się poznać w telewizyjnym programie „X Factor”. Sama pisze swoje piosenki, a jej zniewalający głos przywodzi na myśl Arethę Franklin lub Ninę Simone.
Co w niej niezwykłego? Zwyczajność. W teledysku do „Next To Me”, ubrana w siermiężny brązowy płaszcz podchodzi dziarskim krokiem do pianina, żeby zagrać i zaśpiewać song w stylu gospel, podbity rytmem akustycznej perkusji. Ma talent i żarliwość w głosie. Mimo to jej solowe piosenki długo nie mogły się przebić. Producenci obawiali się, że kompozytorka gwiazd nie zdobędzie popularności. Bardzo się pomylili, bo fani docenili Emeli tak jak wcześniej Adele. Kiedy na ostatnich Brit Awards odbierała
nagrodę dla najlepszej wokalistki, powiedziała o sobie: „Jestem nietypową gwiazdą. Śpiewam o tym, o czym nie miałam odwagi nikomu opowiedzieć”. Sprzedała prawie półtora miliona kopii debiutanckiej płyty i stała się ulubioną wokalistką Brytyjczyków.
Bez przepychu
Wprawdzie już wcześniej Brytyjki narobiły zamieszania w świecie popu (w USA Adele od czterech lat jest najczęściej słuchaną artystką z Wysp), ale niedawno naprawdę zagroziły amerykańskim gwiazdom. Stronią od przepychu, jakim oszałamiały publiczność Whitney Houston, Mariah Carey, Beyoncé. Dziś luksusowe teledyski, bizantyjskie trasy koncertowe i bogate sesje okładkowe nie przekonują fanów.
Uznane gwiazdy same są sobie zresztą winne. Zamiast skupić się na muzyce, naśladują się wzajemnie, czego dowodzą ostatnie słabe płyty Beyoncé („4”), Rihanny („Unapologetic”) i Alicii Keys („Girl On Fire”). Beyoncé zresztą, mimo wspaniałego głosu, ma problem z tożsamością. Nie wiadomo, czy chce być nowoczesną i wyzwoloną piosenkarką pop, czy śpiewać naiwne ballady. Fanów Rihanny bardziej niż ostatnie nagrania interesuje życie prywatne artystki. Związek z Chrisem Brownem położył się cieniem na jej popularności, a nowe piosenki nie mają tyle tanecznego potencjału, co te sprzed kilku lat. Alicia Keys zatrzymała się na inspiracjach latami 80. Megagwiazdy dobierają wprawdzie efektownych producentów i gości, ale to już nie działa. W swoich tekstach udają feministki i – jak kiedyś Madonna – chcą nam pokazać, że mają w nosie, co o nich myślimy. Ale fani nie chcą im już wierzyć.
Żadna seksbomba
Zupełnie inaczej podchodzi do muzyki Jessie Ware, nadzieja białego soulu z południowego Londynu. Ma wszystko, czego trzeba, by zrobić z niej ikonę pop: jest piękna, śpiewa ciepłym jazzującym altem, sama pisze piosenki. I tak jak Emeli Sandé nie chce być produktem. Jej debiutancką płytę „Devotion” (2012) powitano z entuzjazmem: oto nowa gwiazda soulu i r&b, porównywana z Sade, Jamiem Woonem i Jamesem Blakiem. Jessie nie ma jednak problemu z decydowaniem, co dla niej ważniejsze – kariera artystyczna czy medialna, w której musi za wszelką cenę stać się do kogoś podobna. Na scenie staje się „czułym i wrażliwym zwierzęciem”, jak sama mówi. I nikt, słuchając jej, nie ma wątpliwości, że jest prawdziwa. Jeszcze niedawno miała być, jak jej ojciec, dziennikarką sportową. Teraz pisze piosenki na drugi album, a w grudniu 2012 r. zadebiutowała w USA. Z powodzeniem, bo także w Stanach publiczność znudzona plastikowymi diwami szuka nowych podniet. Błyskawiczne sukcesy odnosi na przykład Brittany Howard z grupy Alabama Shakes, której muzyka budzi nostalgię za wokalistkami z lat 60. i 70. – Janis Joplin, Nico czy Grace Slick. W lutym zeszłego roku w sklepach pojawił się album Alabama Shakes „Boys And Girls”, na którym Brittany Howard śpiewa i gra na gitarze. Roznosi ją energia, jej siłą jest kapitalny głos. „Brittany jest jak bomba z opóźnionym zapłonem. Musicie zobaczyć ją na scenie, żeby zrozumieć, że to nowa gwiazda muzyki” – komentowali dziennikarze tę płytę.
Rzeczywiście, bo Brittany – wielka, gruba, w okularach – w niczym nie przypomina seksbomb Beyoncé czy Rihanny. Jednak kiedy śpiewa i gra, krytykom jej wyglądu opadają szczęki. Często jest porównywana do gwiazdy lat 70. Phoebe Snow, autorki przeboju „Poetry Man”. Phoebe wytwórnie zmuszały do odchudzania się i prostowania włosów. Nikt nie śmie tego proponować Brittany Howard. „Jeżeli bycie brzydką oznacza piękny śpiew, to ona jest nową królową muzyki” – pisano po występach Alabama Shakes w telewizyjnym talk-show, którymi Brittany przyciągnęła miliony widzów. Piosenki zaczęła pisać jako 15-latka. Inspirowała się futurystycznymi albumami Pink Floyd i Davida Bowiego z 1972 r. Teraz Robert Plant, wokalista Floydów, jest jej fanem – ogłosił, że to największy głos USA.
Tymczasem w Polsce niedługo wystąpią przebrzmiałe amerykańskie gwiazdy Beyoncé i Rihanna. Może raz w życiu warto pójść na koncert diwy w starym stylu, bo to wciąż są oszałamiające spektakle. Do odtwarzacza lepiej jednak wrzucić dobry album ich skromniejszych koleżanek, które wyznaczają dziś trendy w światowym popie.
Dawne diwy w swoich tekstach udają feministki i chcą nam pokazać, że mają w nosie, co o nich myślimy. Ale fani nie chcą im już wierzyć
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.