W czerwcu 1956 r. niemal wszystkie gazety w Polsce zaapelowały o pomoc w odnalezieniu trójki dzieci, które zaginęły w Kielcach. Z całego kraju zaczęły napływać listy z informacjami. Głównie anonimy, w których oskarżano niewinne osoby, opóźniając pracę milicji. A w Kielcach wciąż trwały poszukiwania na niespotykaną skalę. Zwykli ludzie pomagali w przeczesywaniu okolicy, jednocześnie powtarzając plotki o przyczynach porwania. Jedni twierdzili, że ktoś widział, jak dzieci odjechały samochodem. Inni byli przekonani, że doszło do mordu rytualnego dokonanego przez obywateli żydowskich, którzy z krwi chrześcijańskich dzieci mieli wyrabiać macę na pesach. Służba Bezpieczeństwa traktowała te domysły poważnie. W 1946 r. właśnie w Kielcach po podobnym oskarżeniu tłum zlinczował 37 Żydów. Wydarzenia nazywano pogromem kieleckim. Teraz się obawiano, że oburzeni ludzie mogą powtórzyć lincz na żydowskich mieszkańcach miasta.
Niestety poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Co prawda w Czechosłowacji odnaleziono podejrzany samochód i jego właściciela, jednak nic nie wskazywało, by to on porwał dzieci. Sprawa ożyła na nowo pod koniec stycznia 1957 r., gdy w Warszawie zaginął Bohdan Piasecki, syn Bolesława Piaseckiego, polityka, przywódcy przedwojennej Falangi i założyciela stowarzyszenia PAX. Powracającego ze szkoły chłopca nieznani sprawcy zabrali wprost z ulicy. Za jego uwolnienie zażądali 100 tys. zł i 4 tys. dolarów.
Kilka dni później w centrum Krakowa, na ulicy Jagiellońskiej, doszło do kolejnego porwania. Trzyletni Marek Ogonowski, pozostawiony przez matkę dosłownie na dwie minuty, zniknął sprzed wejścia do zakładu fryzjerskiego. Po paru godzinach w bramie kamienicy przy ulicy Floriańskiej milicja odnalazła porzucony wózek. Gazety natychmiast połączyły wszystkie porwania, donosząc o szajce kidnaperów i krytykując działania milicji obywatelskiej. Mimo to pułkownik Stanisław Górnicki z wydziału kryminalnego w Komendzie Głównej MO zapewniał na łamach „Expressu Wieczornego”: „Takie zjawisko [porywania dzieci – P.S.] u nas nie istnieje”. Niestety nie była to prawda, bo od 1950 do 1957 r. (wcześniejsza statystyka nie obejmowała małoletnich, prowadzono ją wyłącznie z uwzględnieniem kobiet i mężczyzn) zniknęło blisko 200 dzieci. Spora część z nich została odnaleziona. Niestety większość dopiero po kilku latach. Rekordzistką była dziewczynka, która wróciła do rodziców siedem lat po porwaniu.
Szybko się okazało, że doniesienia o zorganizowanej grupie przestępczej były przesadzone. Zniknięcie kieleckich dzieci okazało się nieszczęśliwym wypadkiem. Ciała całej trójki odnaleziono w wyrobisku piasku nieopodal miejsca ich zniknięcia. Na szczęście cały i zdrowy odnalazł się mały Mareczek. Po trzech dniach na milicję przyprowadziła go 16-letnia dziewczyna, twierdząc, że go znalazła. Milicjanci byli jednak pewni, że to ona ukradła dziecko. Nie wiedzieli tylko dlaczego, ale już niebawem inne podobne porwania miały to wyjaśnić. Ujawniono nowe zjawisko – kobiety seryjnie porywające dzieci. Na trop pierwszej trafiono w marcu 1957 r., tuż po zaginięciu w Brzegu koło Wrocławia trzyletniego Romana Zięby. Dwa dni po zniknięciu chłopca ktoś zadzwonił na komisariat, mówiąc, że w mieszkaniu przy ulicy Szpitalnej jest kobieta, która kradnie i przetrzymuje cudze dzieci. Doniesienie wydawało się dość nieprawdopodobnie, ale zawsze sprawdzano każdą, nawet najbardziej niewiarygodną informację.
Pod wskazanym adresem milicjanci zastali kobietę w średnim wieku i czwórkę bawiących się dzieci. Z jej wyjaśnień wynikało, że są to jej dzieci. Początkowo nic nie wzbudzało podejrzeń, bo wszystkie były wpisane w dowodzie osobistym kobiety. Milicjanci nie mogli tego zweryfikować na poczekaniu. Jedynym potwierdzeniem był właśnie dowód osobisty rodzica, w którym urzędnicy ręcznie wpisywali dzieci. Jednak zauważyli, że rajstopki i sweterek jednego z dzieci są włożone na lewą stronę. Zaciekawiony milicjant spytał chłopca, jak się nazywa. Ku zaskoczeniu dziecko odpowiedziało: Romek Zięba. Kobieta oświadczyła, że akurat ten chłopiec przyplątał się do niej dzisiaj, więc się nim zaopiekowała. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego w tej sytuacji jest wpisany pod innym imieniem w jej dowodzie.
Kobietę zatrzymano, a Romek Zięba opowiedział, że „pani straszyła go psem i biła, każąc się nazywać mamą”. Pozostałe dzieci: siedmioletnia Janina oraz czteroletnie bliźniaki Tadeusz i Basia, trafiły do domu dziecka. Był to jednak dopiero początek szokującej sprawy. Opiekunki w domu dziecka stwierdziły, że Tadeusz jest dziewczynką. Już na pierwszy rzut oka stan rozwoju obu dziewczynek wykluczał, by były w tym samym wieku, choć w dowodzie porywaczki miały wpisaną tę samą datę urodzenia. Badania wykazały, że „dziewczynka Tadeusz” ma około dwóch lat i nie jest spokrewniona ze swoją „bliźniaczką” Basią. Co więcej, ustalono, że w dniu ich rzekomego porodu podająca się za matkę porywaczka miała operację wyrostka w szpitalu w Warszawie i jest wykluczone, by jednocześnie urodziła. Natomiast w dniu, w którym miała urodzić córkę Janinę, była w pracy. Po pewnym czasie udało się również odnaleźć jej męża, z którym była w separacji. Milicjanci oniemieli, bo mężczyzna wychowywał ich kolejną córkę, 11-letnią Anię. Jeszcze jedno dziecko, dziewięcioletniego Andrzeja, odnaleziono w domu dziecka. Tymczasem badanie ginekologiczne wykazało, że kobieta nigdy nie rodziła. Nie było już wątpliwości, że jest seryjną porywaczką, a jej ofiarą padło przynajmniej sześcioro dzieci.
Dość szybko ustalono personalia „dziewczynki Tadeusza”. Porywaczkę oraz dziecko rozpoznała matka uprowadzonej w 1955 r. we Wrocławiu Elżbiety Grynieckiej, która w chwili porwania miała zaledwie dwa tygodnie. Milicja zwróciła dziewczynkę rodzicom, jednak na wszelki wypadek wykonano badania. Ich wyniki śledczy otrzymali dopiero po kilku tygodniach. Niestety wykluczyły, by było to dziecko porwane we Wrocławiu. Rodzice nie chcieli jednak o niczym słyszeć. Byli pewni, że odnaleźli utraconą córeczkę. Milicja szybko dała za wygraną. W końcu i tak trzeba było odnaleźć rodziny jeszcze dla czworga dzieci.
W kolejnych latach milicja ujęła jeszcze kilka seryjnych porywaczek. Niemal we wszystkich przypadkach stwierdzano, że kobiety kradnące dzieci nie wykazywały znamion chorób psychicznych. Tak samo stało się w przypadku porwania, do którego doszło 3 kwietnia 1965 r. Właśnie ten przypadek stał się zalążkiem legendy o czarnej wołdze. Tego dnia do mieszkania państwa Henclów w Warszawie zapukały dwie kobiety. Podały się za daleką rodzinę męża i poprosiły o przenocowanie. Helena Hencel nie słyszała o kuzynkach, ale je wpuściła do domu. Po kilku godzinach poprosiła, by zaopiekowały się jej trzyletnią córką Lilianną, a sama wyszła do pracy. Była spokojna, bo lada chwila ze szkoły miały wrócić starsze córki.
Jednak zaraz po wyjściu Heleny kobiety opuściły mieszkanie, zabierając z sobą małą Lilkę. Gdy Henclowie wrócili do domu, zrozumieli, że ich córeczka została uprowadzona. Wieść o porwaniu dziecka lotem błyskawicy rozeszła się po Warszawie. Dzięki temu już kilka godzin później na milicję zgłosiła się dziewczynka, która wracając ze szkoły, widziała dwie kobiety z małą dziewczynką. Wsiadły do taksówki, czarnej wołgi, na rogu Grochowskiej i alei Waszyngtona.
Władze postanowiły natychmiast nagłośnić sprawę w mediach. Informacja o porwaniu już następnego dnia pojawiła się we wszystkich gazetach, a nawet w radiu. W komunikacie opublikowanym w „Expressie Wieczornym” napisano: „O uprowadzenie dziecka podejrzane są dwie kobiety, które w przeddzień były widziane w okolicy ul. Grochowskiej, a 3 kwietnia 1965 r. widziano je z dzieckiem około godziny 13 na rondzie przy al. Waszyngtona róg Grochowskiej wsiadające do samochodu wołga koloru czarnego […].
Prokuratura Powiatowa dla Dzielnicy Warszawa-Praga-Południe w Warszawie zwraca się z apelem do społeczeństwa, w tym do kierowcy czarnej wołgi, o pomoc w zidentyfikowaniu kobiet opisanych w komunikacie”. Dzięki rozgłosowi sprawę rozwiązano błyskawicznie. Na milicję zgłosili się świadkowie, którzy widzieli w Otwocku dwie kobiety przyglądające się dzieciom. Jedna z nich miała na sobie białe futro opisane w komunikatach. Po paru godzinach ustalono jej personalia. Była to mieszkanka pobliskiej miejscowości. Podczas przesłuchania przyznała się do pomocy w porwaniu dziecka, którego dokonała wraz ze swoją siostrą Hanną Szlegiel.
Porywaczkę z dzieckiem odnaleziono w okolicach Łodzi, gdzie zatrzymała się u rodziców. Kobieta porwała dziewczynkę, bo chciała mieć zdrowe dziecko. Jej córka urodziła się niewidoma. Po odnalezieniu Lilianny prasa obwieściła sukces milicji, prezentując zdjęcie szczęśliwej matki z córką. Podkreślano, że sprawę rozwiązano dzięki reakcji „wielu osób”, wspominając jednocześnie: „nie zgłosił się natomiast do władz kierowca czarnej wołgi […]. Mimo wysiłków milicji nie udało się ustalić numerów samochodu”.
To właśnie wtedy czarna wołga, do której wsiadły porywaczki z dzieckiem, wryła się w pamięć ludzi. Z czasem, przy okazji kolejnych zaginięć dzieci milicja wciąż otrzymywała zgłoszenia o samochodzie tej marki widzianym w okolicy zdarzenia. Śledczy wiedzieli, że to fałszywy trop, bo było to auto dość popularne w owym czasie. Podobnymi samochodami często się poruszali partyjni dygnitarze. Mimo to nie dementowano podobnych doniesień. Strach, jaki czarna wołga budziła w społeczeństwie, był władzom na rękę. Po kilku latach auto obrosło miejską legendą, dzięki której rodzice starali się pilnować dzieci.
W książce „Czarna wołga, kryminalna historia PRL” można znaleźć szczegóły porwań dzieci w PRL, a także innych głośnych spraw kryminalnych. Wśród nich znalazły się sprawy znane z pierwszych stron gazet i takie, które na polecenie ówczesnych władz zostały zatuszowane. Dokumenty, doniesienia prasowe i relacje świadków, do których udało się dotrzeć po wielu latach, ukazują nieznane oblicze kryminalnej historii PRL.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.