Ustrój ekonomiczny III RP jest najgorszym z możliwych połączeń władzy feudalnej i socjalistycznej
W zamierzchłych czasach feudalnych, co niektórzy pamiętają z lekcji historii, własność rodziła władzę. Kto był większym właścicielem ziemskim, ten miał więcej władzy nad poddanymi. I więcej poddanych. W czasach realnego socjalizmu było całkiem odwrotnie - to władza rodziła własność. I ją reglamentowała. Partyjni kacykowie obrastali w ekonomiczne przywileje właśnie dlatego, że byli... partyjnymi kacykami. Musieli tylko uważać, by nie przekroczyć magicznej linii poziomu uprzywilejowania przypisanego zwyczajowo do szczebla władzy. Żeby ci z wyższych szczebli nie poczuli się zagrożeni lub urażeni. A jak jest w III RP?
Politycy jak podpaski
W prawdziwym kapitalizmie relacje między władzą i własnością są elastyczne. Oczywiście, rządy wszystkich współczesnych państw w dużym stopniu decydują o gospodarce, a więc także o własności. Kreują politykę pieniężną i podatkową - mogą zatem odzierać obywateli z ich własności. Lokują wielkie zamówienia publiczne w sektorze prywatnym - mogą sprzyjać powstawaniu i pomnażaniu własności u tych, którzy takie zamówienia otrzymują. W epoce medialnych królów bogaci przedstawiciele świata biznesu mogą jednak wykorzystywać swój majątek w kampaniach wyborczych, o których powodzeniu często decyduje liczba reklamówek telewizyjnych z nimi w roli głównej - jak w wypadku podpasek. Linie demarkacyjne między władzą i własnością w społeczeństwach kapitalistycznych najlepiej przystają do współczesnej demokracji medialnej. Zwłaszcza że media nie tylko mogą kreować politycznych królów, ale także ich obalać. Bacznie się więc im przyglądają. Efektywny system sądowniczy zaś sprawnie rozstrzyga, co jest rzeczywistą aferą, a co lichym pomówieniem.
Paser państwo
Ustrój ekonomiczny III RP jest najgorszym z możliwych połączeń władzy feudalnej i socjalistycznej. Dlatego śmiesznie brzmią wyniki badania opinii publicznej dowodzące, że Polacy zniechęcili się do kapitalizmu. Trudno było się zniechęcić do czegoś, czego nie miało się okazji skosztować. Polacy zniechęcili się do tego, co jest, a to coś z demokratycznym kapitalizmem nie ma nic wspólnego. Władza najpierw zaczęła tworzyć własność. Liczba koncesji, zezwoleń przyznawanych po uważaniu, od których otrzymania zależało zdobycie własności, rosła z roku na rok, by nie powiedzieć: z miesiąca na miesiąc. Pod tym względem najczystszy kapitalizm wprowadzili - o paradoksie! - Mieczysław F. Rakowski i Mieczysław Wilczek ustawą o działalności gospodarczej z roku 1988. Potem było już coraz gorzej. Różne spółeczki, które dziś są już wielkimi spółkami, zaczęły realizować zamówienia dla administracji państwowej i samorządowej oraz firm kontrolowanych przez państwo, wykazując przy tym niesłychaną wręcz rentowność. Taką, jakiej z całą pewnością nie osiągnęłyby, realizując zamówienia dla prywatnych przedsiębiorstw. Równocześnie ruszyła prywatyzacja. Prowadzono ją jednak w taki sposób, że najwięcej zarabiali na niej różni pośrednicy. Nie przeprowadzono zaś reprywatyzacji. Państwo zaczęło więc działać jak klasyczny paser. Sąd Najwyższy, rozpatrując rewizję nadzwyczajną ministra sprawiedliwości od prawomocnego już wyroku, uznającego roszczenia spadkobierców byłych właścicieli słynnej przedwojennej fabryki, stwierdził, że ustawę nacjonalizacyjną z 1946 r. należy interpretować zgodnie z jej duchem, a nie tylko literą. Bo litera była akurat nie za bardzo zgodna z aktualną linią partii, która prywatyzowała takimi samymi metodami, jakimi wcześniej nacjonalizowano. Przy okazji Sąd Najwyższy zadał kłam opinii o niewydolności wymiaru sprawiedliwości i pierwsze postanowienie w sprawie wydał w ciągu
24 godzin od wniesienia rewizji nadzwyczajnej przez ministra sprawiedliwości, udowadniając, że w słusznej sprawie można zrobić wszystko.
Głowa cesarza
Posługując się metodami z epoki realnego socjalizmu, władza buduje (nie)realny kapitalizm, czyli podcina gałąź, na której siedzi. Władza ma tym więcej pieniędzy do wydania na różne cele społeczno-polityczne i na proste zdefraudowanie, im lepszy jest stan gospodarki. Co więcej, im większy dobrobyt, tym łatwiej zdefraudować większe kwoty. Ludzie, którzy mają pracę i coraz wyższe pensje lub rozkręcają własny biznes, nie mają głowy do tego, by się pasjonować jakimiś siedemnastoma milionami dolarów, o których mowa w sprawie Rywina. Gdy zaś trzy miliony bezrobotnych nie mają chleba, to chcą igrzysk. A jeśli igrzyska raz się zaczną, to rozentuzjazmowany tłum prędzej czy później zaczyna się domagać głowy cesarza. Gdyby cesarze uważali na lekcjach historii, wiedzieliby o tym. Ale nie uważali, więc nie wiedzą. Nie wiem tylko, czy na szczęście, czy na nieszczęście. Swoje czy wszystkich?
Więcej możesz przeczytać w 11/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.