Jak intelektualiści chcą naprawić (czytaj: zepsuć) Rzeczpospolitą
Przez prasę (i nie tylko) przetacza się seria dramatycznych wypowiedzi o tym, jak to III Rzeczpospolita wyczerpała swoje możliwości i czas na stworzenie czegoś nowego - oczywiście IV Rzeczypospolitej. Chociaż nie bardzo wiadomo, jak się pozbyć tej trzeciej, snujemy domysły, jak pięknie będzie w czwartej. I oby nastała jak najszybciej, najlepiej "od jutra, szósta pięć...", jak śpiewała dawno temu Barbara Krafftówna w kabarecie Pod Egidą, podkpiwając z tęsknot intelektualistów. Tymczasem nam potrzebna jest poważna dyskusja, a nie dawanie ujścia waporom. Sytuacja jest już na tyle zła, byśmy wreszcie zaczęli mówić poważnie, chociaż na razie wcale się (niestety!) na to nie zanosi. Spróbuję więc wylać trochę zimnej wody na rozpalone głowy budowniczych IV Rzeczypospolitej, bowiem tak naprawdę to trzeba remontować tę Rzeczpospolitą, która jest. Socjalizm (także w głowach) tym różnił się od kapitalizmu, że potrafił tylko - tandetnie, ale za to wielkim kosztem - zbudować jakąś poczwarę; natomiast wyremontowanie i utrzymanie w dobrym stanie czegoś już istniejącego przekraczało jego możliwości. Apeluję więc: remontujmy! I to z sensem.
Monomaniacy
Pojawiło się dużo monomaniaków nawołujących indywidualnie i zbiorowo do zmiany ordynacji wyborczej i wprowadzenia systemu okręgów jednomandatowych. Dlaczego? No, bo kraje, które mają takie okręgi, wyróżniają się poszanowaniem wolności, odpowiedzialnością polityków, co jest następstwem - zdaniem monomaniaków - odpowiedzialności względem wyborców.
Mam w związku z tym kilka propozycji uzupełniających. Kraje, które pragnęlibyśmy naśladować w kwestii okręgów jednomandatowych, są - tak się akurat składa - krajami anglojęzycznymi. Proponuję więc, by w odpowiednim apelu umieścić propozycję wprowadzenia w Polsce jako języka urzędowego języka angielskiego, co powinno zwiększyć szanse osiągnięcia pożądanych efektów. To jest jeszcze teoretycznie do zrealizowania, w odróżnieniu od mojej następnej propozycji. Uważam bowiem, iż należałoby też retroaktywnie wprowadzić do obowiązującego w Polsce ustawodawstwa Wielką Kartę Wolności, podpisaną w Runnymede koło Londynu w 1215 r., proklamację "De tallagio non concedendo" z 1297 r., przewidującą obowiązek uzyskania wcześniejszej zgody podatników na ich opodatkowanie, jak również wiele innych praw dotyczących na przykład własności, w tym także własności intelektualnej (np. prawo patentowe w Anglii wprowadzono już w początkach XVII w.).
Kto wie zresztą, czy nie powinniśmy też - nie wiem jeszcze, w jaki sposób - przeprowadzić rewolucji 1688 r., z ostatecznym ograniczeniem praw władcy przez parlament. Też retroaktywnie oczywiście...
Więcej czadu
Myślę, że czytelnicy podążają za moim tokiem rozumowania. Otóż okręgi jednomandatowe w Wielkiej Brytanii i krajach anglosaskich są produktem wielusetletniej ewolucji w procesie poszerzania wolności: politycznych, obywatelskich i ekonomicznych. To, co naprawdę powoduje uczciwość, poszanowanie praw, sprawne funkcjonowanie tych krajów, to ich historia, której doświadczeń (niestety!) nie dzieliliśmy. Okręgi jednomandatowe są produktem tej ewolucji i wcale nie jestem pewien, czy nie są przypadkiem produktem ubocznym. W każdym razie są produktem wielce ryzykownym. Uczy o tym historia tych państw. Bezpośrednie związanie wyborców i wybranych powodowało bowiem często więcej wypaczeń niż alternatywne rozwiązania.
Z jednej strony, mieliśmy w Wielkiej Brytanii w XVIII wieku okręgi, w których o wynikach głosowania decydował majątek i zależność służby od ich chlebodawcy. Z drugiej, mieliśmy w XIX wieku w USA i gdzie indziej prawdziwe kolekcje aferzystów i złodziei wybieranych ponownie (często po wyjściu z więzienia) na dane stanowisko, ponieważ - jak można byłoby to określić - był to "swój złodziej". To znaczy swojski, znany w danym okręgu. I chociaż powinęła mu się noga, to przecież tu płacił podatki, a nawet ufundował w swoim miasteczku czy hrabstwie coś dla miejscowych obywateli.
Demokracje anglosaskie ze względu na ich wielusetletnie tradycje były w stanie wytrzymać tę ryzykowną formułę wyborczą. Zresztą ryzykowną nie tylko w wyżej opisanym aspekcie. Jednomandatowe okręgi wyborcze mają w zanadrzu kolejny krok w procesie zwiększania bezpośredniego wpływu wyborców, mianowicie odwoływanie parlamentarzystów przez ich wyborców.
Tę regułę przećwiczyli zwolennicy Partii Pracy w Wielkiej Brytanii, gdzie wprowadzono zasadę odwoływania posłów przez ich elektorat. I cóż się okazało? Otóż zasadę tę wykorzystały elementy lewackie Partii Pracy (oceniane na kilka procent wyborców). Wyborcy najczęściej nie akceptują nieustającego plebiscytu. Na spotkania oceniające zachowania parlamentarne posła przychodziło w danym okręgu wyborczym 20-30 osób! Tyle że dwie trzecie albo i trzy czwarte obecnych stanowili miejscowi trockiści i inny lewacy, którzy "większością głosów" decydowali o odwołaniu posła nie głosującego zgodnie z ich sekciarskimi poglądami. Regułę zarzucono.
Atrakcja niewielka...
a niebezpieczeństwo ogromne, jak ostrzegał pewien dyrektor zoo, gdy pytano go, czy można głaskać lwa pod włos. W Polsce - kraju, w którym wielu (a może nawet większość) ludzi ma w głowach wielki galimatias wyobrażeń o rzeczywistości, w którym ponad 40 proc. ankietowanych deklaruje zaufanie do Leppera (!), w którym "czy się stoi, czy się leży, wszystko się należy" - rozum jest artykułem deficytowym. W dodatku nie tylko deficytowym, ale także nierówno rozłożonym, jak masło rozsmarowywane niewprawną ręką dziecka - tu jest go trochę mniej, tam więcej, ale nigdzie nie jest tego masła więcej niż chleba. Z rozumem jest podobnie.
Dlatego okręgi jednomandatowe przyniosłyby druzgocące zwycięstwo bolszewikom z jednej i z drugiej strony sceny politycznej oraz oportunistom grającym pod swoją, mającą siano w głowie, publiczkę. Szanse partii umiarkowanych, centrowych - partii rozsądku - zmniejszyłyby się jeszcze bardziej. Krótko mówiąc, nie tędy droga do krainy poszerzania wolności i odpowiedzialności obywateli, do przestrzegania prawa, urzędniczej sprawności i swobodnej przedsiębiorczości. Jednomandatowe okręgi nie zapobiegną wypadkom ewidentnego szantażu, korupcji politycznej i majątkowej, co wyraźnie wskazuje na przykład kazus Kluski.
Stajnie Augiasza
Najtrudniej wymusić coś na politykach (niezależnie od ordynacji!), gdyż tak się składa, że w demokracji to oni tworzą prawo i podejmują w granicach tegoż prawa decyzje. Można jednak - a nawet trzeba! - ograniczać im ten zakres decyzji, który jest najbardziej korupcjotwórczy, mianowicie decyzji dotyczących włas-ności, kontraktów na dostawy i usługi dla instytucji i przedsiębiorstw państwowych, koncesji itd.
Dlatego też prywatyzacja wszelkiej własności produkcyjnej państwa powinna - w imię zwalczania pasożytnictwa i złodziejstwa na styku interesu publicznego z prywatnym - stać się priorytetową wytyczną dla polityków. To samo dotyczy koncesji na rozmaite działania gospodarcze. Tam, gdzie nie ma czego sprzedawać (państwowa własność), nie ma czego koncesjonować (działalność gospodarcza) i do minimum maleją dostawy dla sektora publicznego (kontrakty), politycy z konieczności stają się uczciwsi, gdyż nie mają czym "handlować". Z upływem (raczej długiego) czasu ta konieczność może się zamienić w cnotę...
Pozostaje jeszcze "handel" regulacjami, jak wskazuje kazus Rywina i - niewątpliwie! - spółki. Na to nie ma bezpośredniej rady jak w wypadku prywatyzacji. Metodą pośrednią jest jednak wzmacnianie siły niezależnych od państwa prywatnych mediów. Wbrew temu, co sądzą pasożyty z SLD, należy ten sektor wzmacniać, a nie ograniczać.
Kolejnym obszarem działań cząstkowych (a nie ma cudownej recepty, jak załatwić rzecz jednym ruchem) jest okiełznanie niesprawnej, rozbuchanej ponad wszelką miarę, bezkarnej i skorumpowanej biurokracji. Jest to absolutnie konieczne, zarówno ze względu na funkcjonowanie państwa, jak i rozwój ledwo dyszącej gospodarki. Przede wszystkim potrzebne jest wprowadzenie zdecydowanego zakazu delegacji ustawowych do tworzenia "prawa powielaczowego". Z żelazną konsekwencją należy się trzymać zasady, że prawa i obowiązki obywateli ustala tylko parlament i nie mogą być one delegowane władzy wykonawczej. Ponadto wszelkie procedury biurokratyczne powinny być przejrzyste i łatwe do skontrolowania.
Sprawność działania biurokracji powinna być wymuszana m.in. karami finansowymi wobec opieszałych urzędów. Wszyscy wiedzą, że kodeks postępowania administracyjnego nie spełnia oczekiwań w tym względzie. Dlatego orzekanie Naczelnego Sądu Administracyjnego o bezczynności urzędu musi być połączone z orzekaniem kar pieniężnych wobec opieszałego urzędu. Aby dotkliwość tych kar była odczuwalna, powinny być one potrącane z funduszu nagród. Część z tych kar pieniężnych powinna przypadać skarżącemu, co nie wykluczałoby możliwości dochodzenia poniesionych strat lub utraconych korzyści drogą sądową.
Należy wreszcie przyjąć odpowiednie regulacje dotyczące zasady odpowiedzialności materialnej urzędników za podejmowane przez nich błędne, opieszałe bądź będące rezultatem korupcji decyzje. Brak instytucji typu przedwojennej prokuratorii generalnej sprzyja bowiem zwlekaniu, niekompetencji i bezkarności - oraz wszystkim innym plagom biurokracji. Uważam też za konieczne odejście od kompromitującej intelektualnie i politycznie zasady karania zarówno dającego, jak i biorącego łapówkę. Potrzeba rozerwania wymuszonej zmowy milczenia wymaga przyjęcia zasady wyłącznej odpowiedzialności biorącego. Również sytuacja w wymiarze sprawiedliwości wymaga określonych rozwiązań instytucjonalnych. Stanowczo za wcześnie, biorąc pod uwagę poziom profesjonalny i etyczny znacznej części sędziów, zdecydowano się na nieograniczoną niezawisłość sądów. Jedną z możliwych zmian powinno być zapewnienie przejrzystości procedur odwoławczych i ich wydatne przyspieszenie. Usuwalność politycznie i materialnie sprzedajnych prokuratorów powinna być łatwiejsza i bardziej zdecydowanie egzekwowana. Przyjęcie zarówno przez policję, jak i wymiar sprawiedliwości zasady "zero tolerancji" w sprawach bezpieczeństwa w miastach jest jeszcze jednym ważnym obszarem pozytywnych działań.
Zamiast kamienia filozoficznego
Kroków podobnych do powyższych jest wiele i obejmują różne działania naprawcze, które bardzo przydałyby się w procesie odbudowy sprawnościowej i moralnej instytucji publicznych. Apele o "radykalne zmiany", o przynoszące (rzekomo) natychmiastową poprawę panacea, o odsunięcie obecnej klasy politycznej rażą naiwnością. Droga do lepszego państwa, do faktycznego zagwarantowania wolności politycznych, obywatelskich i gospodarczych nie prowadzi przez nie pogłębiony refleksją radykalizm gromko żądający "nowej zabawki", lecz przez dziesiątki małych kroków, z których każdy posuwa naprzód sprawę uważaną w obecnych warunkach za niemal lub zupełnie beznadziejną.
Monomaniacy
Pojawiło się dużo monomaniaków nawołujących indywidualnie i zbiorowo do zmiany ordynacji wyborczej i wprowadzenia systemu okręgów jednomandatowych. Dlaczego? No, bo kraje, które mają takie okręgi, wyróżniają się poszanowaniem wolności, odpowiedzialnością polityków, co jest następstwem - zdaniem monomaniaków - odpowiedzialności względem wyborców.
Mam w związku z tym kilka propozycji uzupełniających. Kraje, które pragnęlibyśmy naśladować w kwestii okręgów jednomandatowych, są - tak się akurat składa - krajami anglojęzycznymi. Proponuję więc, by w odpowiednim apelu umieścić propozycję wprowadzenia w Polsce jako języka urzędowego języka angielskiego, co powinno zwiększyć szanse osiągnięcia pożądanych efektów. To jest jeszcze teoretycznie do zrealizowania, w odróżnieniu od mojej następnej propozycji. Uważam bowiem, iż należałoby też retroaktywnie wprowadzić do obowiązującego w Polsce ustawodawstwa Wielką Kartę Wolności, podpisaną w Runnymede koło Londynu w 1215 r., proklamację "De tallagio non concedendo" z 1297 r., przewidującą obowiązek uzyskania wcześniejszej zgody podatników na ich opodatkowanie, jak również wiele innych praw dotyczących na przykład własności, w tym także własności intelektualnej (np. prawo patentowe w Anglii wprowadzono już w początkach XVII w.).
Kto wie zresztą, czy nie powinniśmy też - nie wiem jeszcze, w jaki sposób - przeprowadzić rewolucji 1688 r., z ostatecznym ograniczeniem praw władcy przez parlament. Też retroaktywnie oczywiście...
Więcej czadu
Myślę, że czytelnicy podążają za moim tokiem rozumowania. Otóż okręgi jednomandatowe w Wielkiej Brytanii i krajach anglosaskich są produktem wielusetletniej ewolucji w procesie poszerzania wolności: politycznych, obywatelskich i ekonomicznych. To, co naprawdę powoduje uczciwość, poszanowanie praw, sprawne funkcjonowanie tych krajów, to ich historia, której doświadczeń (niestety!) nie dzieliliśmy. Okręgi jednomandatowe są produktem tej ewolucji i wcale nie jestem pewien, czy nie są przypadkiem produktem ubocznym. W każdym razie są produktem wielce ryzykownym. Uczy o tym historia tych państw. Bezpośrednie związanie wyborców i wybranych powodowało bowiem często więcej wypaczeń niż alternatywne rozwiązania.
Z jednej strony, mieliśmy w Wielkiej Brytanii w XVIII wieku okręgi, w których o wynikach głosowania decydował majątek i zależność służby od ich chlebodawcy. Z drugiej, mieliśmy w XIX wieku w USA i gdzie indziej prawdziwe kolekcje aferzystów i złodziei wybieranych ponownie (często po wyjściu z więzienia) na dane stanowisko, ponieważ - jak można byłoby to określić - był to "swój złodziej". To znaczy swojski, znany w danym okręgu. I chociaż powinęła mu się noga, to przecież tu płacił podatki, a nawet ufundował w swoim miasteczku czy hrabstwie coś dla miejscowych obywateli.
Demokracje anglosaskie ze względu na ich wielusetletnie tradycje były w stanie wytrzymać tę ryzykowną formułę wyborczą. Zresztą ryzykowną nie tylko w wyżej opisanym aspekcie. Jednomandatowe okręgi wyborcze mają w zanadrzu kolejny krok w procesie zwiększania bezpośredniego wpływu wyborców, mianowicie odwoływanie parlamentarzystów przez ich wyborców.
Tę regułę przećwiczyli zwolennicy Partii Pracy w Wielkiej Brytanii, gdzie wprowadzono zasadę odwoływania posłów przez ich elektorat. I cóż się okazało? Otóż zasadę tę wykorzystały elementy lewackie Partii Pracy (oceniane na kilka procent wyborców). Wyborcy najczęściej nie akceptują nieustającego plebiscytu. Na spotkania oceniające zachowania parlamentarne posła przychodziło w danym okręgu wyborczym 20-30 osób! Tyle że dwie trzecie albo i trzy czwarte obecnych stanowili miejscowi trockiści i inny lewacy, którzy "większością głosów" decydowali o odwołaniu posła nie głosującego zgodnie z ich sekciarskimi poglądami. Regułę zarzucono.
Atrakcja niewielka...
a niebezpieczeństwo ogromne, jak ostrzegał pewien dyrektor zoo, gdy pytano go, czy można głaskać lwa pod włos. W Polsce - kraju, w którym wielu (a może nawet większość) ludzi ma w głowach wielki galimatias wyobrażeń o rzeczywistości, w którym ponad 40 proc. ankietowanych deklaruje zaufanie do Leppera (!), w którym "czy się stoi, czy się leży, wszystko się należy" - rozum jest artykułem deficytowym. W dodatku nie tylko deficytowym, ale także nierówno rozłożonym, jak masło rozsmarowywane niewprawną ręką dziecka - tu jest go trochę mniej, tam więcej, ale nigdzie nie jest tego masła więcej niż chleba. Z rozumem jest podobnie.
Dlatego okręgi jednomandatowe przyniosłyby druzgocące zwycięstwo bolszewikom z jednej i z drugiej strony sceny politycznej oraz oportunistom grającym pod swoją, mającą siano w głowie, publiczkę. Szanse partii umiarkowanych, centrowych - partii rozsądku - zmniejszyłyby się jeszcze bardziej. Krótko mówiąc, nie tędy droga do krainy poszerzania wolności i odpowiedzialności obywateli, do przestrzegania prawa, urzędniczej sprawności i swobodnej przedsiębiorczości. Jednomandatowe okręgi nie zapobiegną wypadkom ewidentnego szantażu, korupcji politycznej i majątkowej, co wyraźnie wskazuje na przykład kazus Kluski.
Stajnie Augiasza
Najtrudniej wymusić coś na politykach (niezależnie od ordynacji!), gdyż tak się składa, że w demokracji to oni tworzą prawo i podejmują w granicach tegoż prawa decyzje. Można jednak - a nawet trzeba! - ograniczać im ten zakres decyzji, który jest najbardziej korupcjotwórczy, mianowicie decyzji dotyczących włas-ności, kontraktów na dostawy i usługi dla instytucji i przedsiębiorstw państwowych, koncesji itd.
Dlatego też prywatyzacja wszelkiej własności produkcyjnej państwa powinna - w imię zwalczania pasożytnictwa i złodziejstwa na styku interesu publicznego z prywatnym - stać się priorytetową wytyczną dla polityków. To samo dotyczy koncesji na rozmaite działania gospodarcze. Tam, gdzie nie ma czego sprzedawać (państwowa własność), nie ma czego koncesjonować (działalność gospodarcza) i do minimum maleją dostawy dla sektora publicznego (kontrakty), politycy z konieczności stają się uczciwsi, gdyż nie mają czym "handlować". Z upływem (raczej długiego) czasu ta konieczność może się zamienić w cnotę...
Pozostaje jeszcze "handel" regulacjami, jak wskazuje kazus Rywina i - niewątpliwie! - spółki. Na to nie ma bezpośredniej rady jak w wypadku prywatyzacji. Metodą pośrednią jest jednak wzmacnianie siły niezależnych od państwa prywatnych mediów. Wbrew temu, co sądzą pasożyty z SLD, należy ten sektor wzmacniać, a nie ograniczać.
Kolejnym obszarem działań cząstkowych (a nie ma cudownej recepty, jak załatwić rzecz jednym ruchem) jest okiełznanie niesprawnej, rozbuchanej ponad wszelką miarę, bezkarnej i skorumpowanej biurokracji. Jest to absolutnie konieczne, zarówno ze względu na funkcjonowanie państwa, jak i rozwój ledwo dyszącej gospodarki. Przede wszystkim potrzebne jest wprowadzenie zdecydowanego zakazu delegacji ustawowych do tworzenia "prawa powielaczowego". Z żelazną konsekwencją należy się trzymać zasady, że prawa i obowiązki obywateli ustala tylko parlament i nie mogą być one delegowane władzy wykonawczej. Ponadto wszelkie procedury biurokratyczne powinny być przejrzyste i łatwe do skontrolowania.
Sprawność działania biurokracji powinna być wymuszana m.in. karami finansowymi wobec opieszałych urzędów. Wszyscy wiedzą, że kodeks postępowania administracyjnego nie spełnia oczekiwań w tym względzie. Dlatego orzekanie Naczelnego Sądu Administracyjnego o bezczynności urzędu musi być połączone z orzekaniem kar pieniężnych wobec opieszałego urzędu. Aby dotkliwość tych kar była odczuwalna, powinny być one potrącane z funduszu nagród. Część z tych kar pieniężnych powinna przypadać skarżącemu, co nie wykluczałoby możliwości dochodzenia poniesionych strat lub utraconych korzyści drogą sądową.
Należy wreszcie przyjąć odpowiednie regulacje dotyczące zasady odpowiedzialności materialnej urzędników za podejmowane przez nich błędne, opieszałe bądź będące rezultatem korupcji decyzje. Brak instytucji typu przedwojennej prokuratorii generalnej sprzyja bowiem zwlekaniu, niekompetencji i bezkarności - oraz wszystkim innym plagom biurokracji. Uważam też za konieczne odejście od kompromitującej intelektualnie i politycznie zasady karania zarówno dającego, jak i biorącego łapówkę. Potrzeba rozerwania wymuszonej zmowy milczenia wymaga przyjęcia zasady wyłącznej odpowiedzialności biorącego. Również sytuacja w wymiarze sprawiedliwości wymaga określonych rozwiązań instytucjonalnych. Stanowczo za wcześnie, biorąc pod uwagę poziom profesjonalny i etyczny znacznej części sędziów, zdecydowano się na nieograniczoną niezawisłość sądów. Jedną z możliwych zmian powinno być zapewnienie przejrzystości procedur odwoławczych i ich wydatne przyspieszenie. Usuwalność politycznie i materialnie sprzedajnych prokuratorów powinna być łatwiejsza i bardziej zdecydowanie egzekwowana. Przyjęcie zarówno przez policję, jak i wymiar sprawiedliwości zasady "zero tolerancji" w sprawach bezpieczeństwa w miastach jest jeszcze jednym ważnym obszarem pozytywnych działań.
Zamiast kamienia filozoficznego
Kroków podobnych do powyższych jest wiele i obejmują różne działania naprawcze, które bardzo przydałyby się w procesie odbudowy sprawnościowej i moralnej instytucji publicznych. Apele o "radykalne zmiany", o przynoszące (rzekomo) natychmiastową poprawę panacea, o odsunięcie obecnej klasy politycznej rażą naiwnością. Droga do lepszego państwa, do faktycznego zagwarantowania wolności politycznych, obywatelskich i gospodarczych nie prowadzi przez nie pogłębiony refleksją radykalizm gromko żądający "nowej zabawki", lecz przez dziesiątki małych kroków, z których każdy posuwa naprzód sprawę uważaną w obecnych warunkach za niemal lub zupełnie beznadziejną.
Więcej możesz przeczytać w 13/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.