Na gospodarkę wywierają wpływ ludzie, którzy mogą nam tylko zaszkodzić
Nie inaczej jak zbiorem bzdur można nazwać sejmową dyskusję (15 marca) toczącą się - pozornie - na temat bezrobocia. Bzdur świadczących o tym, że wielu spośród dyskutujących posłów nie zadało sobie trudu opanowania elementarza ekonomii. W zasadzie nic w tym dziwnego. O zasadach i funkcjach polityki pieniężnej (bo o niej traktowały kompromitujące sejmową salę wypowiedzi) nie uczono przecież w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR ani też nie uczy się w Wyższej Szkole Gospodarczej w Przemyślu czy w Rzeszowie.
Od dłuższego już czasu słyszymy od premiera, że głównym winowajcą polskiej recesji (niewielkiej) i bezrobocia jest Rada Polityki Pieniężnej i - oczywiście - obecny prezes Narodowego Banku Polskiego. Już kilka razy słyszeliśmy, że gdyby stopy procentowe NBP zostały wcześniej i bardziej zdecydowanie obniżone, niemal natychmiast wzrósłby popyt na kredyty inwestycyjne i produkcyjne, a tym samym na dodatkowych pracowników. Bezrobocie spadłoby i byłoby "cacy". Jeszcze lepiej byłoby, gdyby na wydatki budżetowe przeznaczyć rezerwy Narodowego Banku Polskiego.
To smutne, że ludzie pretendujący do kształtowania losów państwa (takimi są posłowie i ministrowie) popisują się tak często sądami i twierdzeniami nie mającymi nic wspólnego ze stanem wiedzy ekonomicznej, z imponderabiliami racjonalnej gospodarki pieniężnej. Przypomnijmy więc raz jeszcze, że zmiany stóp procentowych banku centralnego nie przekładają się bezpośrednio na obniżkę oprocentowania kredytów w bankach komercyjnych, zwłaszcza w takim kraju jak Polska. Po co udzielać ryzykownych kredytów przedsiębiorstwom, skoro bezpieczniej udzielić ich państwu, fiskusowi, ciągle potrzebującemu pieniędzy na finansowanie deficytu budżetowego. To nikt inny jak państwo (jego budżet) jest winne zbyt małych inwestycji sektora prywatnego (zwłaszcza rodzimego), inwestycji, od których zależy wzrost zatrudnienia. Tak długo, jak długo polski fiskus będzie wyciągał z gospodarki pieniądze na wydatki, na które dziś nie stać nawet bogatych (spójrzmy na naszych niemieckich sąsiadów), będziemy mieli wysokie bezrobocie. Ponosząc wydatki socjalne w dotychczasowej wielkości, chronimy zatrudnionych, ale nie tworzymy nowych miejsc pracy. To, co fiskus zabiera gospodarce, do niej już nie wraca. Czas porzucić Keynesowskie iluzje o ożywianiu gospodarki przez popyt konsumpcyjny. To nie u nas.
Przypomnijmy też, że to właśnie polski fiskus spowodował nadmierny wzrost kosztów zatrudnienia (podatki, składki ubezpieczeniowe, rozmaite narzuty), a istnienie Komisji Trójstronnej umożliwiło wytargowanie płac wyższych od czeskich, węgierskich czy słowackich. W rezultacie koszty inwestycji w Polsce są za wysokie i już na starcie przegrywamy walkę o nowe fabryki z sąsiadami. Kłaniają się Kolín i Trnava. I to wszystko w sytuacji, gdy polski PKB na mieszkańca jest o 30-40 proc. mniejszy od czeskiego czy węgierskiego. Jednym z naszych największych błędów (nie tylko lewicy) jest zaangażowanie się państwa w spory między pracodawcami a pracownikami. To nasza kochana trzecia droga, w imię której nie sprywatyzowaliśmy dotychczas bardzo kosztownych "świętych krów" w górnictwie, hutnictwie czy zbrojeniówce.
Może wreszcie sobie powiemy, że to nie stopy procentowe NBP są winne naszemu bezrobociu. Winne są polskie relacje ekonomiczne między bardzo średnią ogólną wydajnością pracy a relatywnie zbyt wysokimi płacami i kosztami zatrudnienia. Dzieje się tak dlatego, że w Polsce nie mamy jeszcze normalnej gospodarki rynkowej, lecz jakąś hybrydę, na której żerują nieucy i kombinatorzy. Polską tragedią jest, że na gospodarkę wywierają wpływ ludzie, którzy mogą nam tylko zaszkodzić, co potwierdzają rankingi niemal we wszystkich dziedzinach.
Populizm już mamy, skraj urwiska widać. To naprawdę najwyższy czas na powrót do normalnego kapitalizmu.
Od dłuższego już czasu słyszymy od premiera, że głównym winowajcą polskiej recesji (niewielkiej) i bezrobocia jest Rada Polityki Pieniężnej i - oczywiście - obecny prezes Narodowego Banku Polskiego. Już kilka razy słyszeliśmy, że gdyby stopy procentowe NBP zostały wcześniej i bardziej zdecydowanie obniżone, niemal natychmiast wzrósłby popyt na kredyty inwestycyjne i produkcyjne, a tym samym na dodatkowych pracowników. Bezrobocie spadłoby i byłoby "cacy". Jeszcze lepiej byłoby, gdyby na wydatki budżetowe przeznaczyć rezerwy Narodowego Banku Polskiego.
To smutne, że ludzie pretendujący do kształtowania losów państwa (takimi są posłowie i ministrowie) popisują się tak często sądami i twierdzeniami nie mającymi nic wspólnego ze stanem wiedzy ekonomicznej, z imponderabiliami racjonalnej gospodarki pieniężnej. Przypomnijmy więc raz jeszcze, że zmiany stóp procentowych banku centralnego nie przekładają się bezpośrednio na obniżkę oprocentowania kredytów w bankach komercyjnych, zwłaszcza w takim kraju jak Polska. Po co udzielać ryzykownych kredytów przedsiębiorstwom, skoro bezpieczniej udzielić ich państwu, fiskusowi, ciągle potrzebującemu pieniędzy na finansowanie deficytu budżetowego. To nikt inny jak państwo (jego budżet) jest winne zbyt małych inwestycji sektora prywatnego (zwłaszcza rodzimego), inwestycji, od których zależy wzrost zatrudnienia. Tak długo, jak długo polski fiskus będzie wyciągał z gospodarki pieniądze na wydatki, na które dziś nie stać nawet bogatych (spójrzmy na naszych niemieckich sąsiadów), będziemy mieli wysokie bezrobocie. Ponosząc wydatki socjalne w dotychczasowej wielkości, chronimy zatrudnionych, ale nie tworzymy nowych miejsc pracy. To, co fiskus zabiera gospodarce, do niej już nie wraca. Czas porzucić Keynesowskie iluzje o ożywianiu gospodarki przez popyt konsumpcyjny. To nie u nas.
Przypomnijmy też, że to właśnie polski fiskus spowodował nadmierny wzrost kosztów zatrudnienia (podatki, składki ubezpieczeniowe, rozmaite narzuty), a istnienie Komisji Trójstronnej umożliwiło wytargowanie płac wyższych od czeskich, węgierskich czy słowackich. W rezultacie koszty inwestycji w Polsce są za wysokie i już na starcie przegrywamy walkę o nowe fabryki z sąsiadami. Kłaniają się Kolín i Trnava. I to wszystko w sytuacji, gdy polski PKB na mieszkańca jest o 30-40 proc. mniejszy od czeskiego czy węgierskiego. Jednym z naszych największych błędów (nie tylko lewicy) jest zaangażowanie się państwa w spory między pracodawcami a pracownikami. To nasza kochana trzecia droga, w imię której nie sprywatyzowaliśmy dotychczas bardzo kosztownych "świętych krów" w górnictwie, hutnictwie czy zbrojeniówce.
Może wreszcie sobie powiemy, że to nie stopy procentowe NBP są winne naszemu bezrobociu. Winne są polskie relacje ekonomiczne między bardzo średnią ogólną wydajnością pracy a relatywnie zbyt wysokimi płacami i kosztami zatrudnienia. Dzieje się tak dlatego, że w Polsce nie mamy jeszcze normalnej gospodarki rynkowej, lecz jakąś hybrydę, na której żerują nieucy i kombinatorzy. Polską tragedią jest, że na gospodarkę wywierają wpływ ludzie, którzy mogą nam tylko zaszkodzić, co potwierdzają rankingi niemal we wszystkich dziedzinach.
Populizm już mamy, skraj urwiska widać. To naprawdę najwyższy czas na powrót do normalnego kapitalizmu.
Więcej możesz przeczytać w 13/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.