Platforma Obywatelska zaczęła tracić, gdy przestała być partią ciężko pracujących ludzi sukcesu
Platforma Obywatelska swój szczyt powodzenia ma już, niestety, za sobą. I bynajmniej nie dlatego, że Polsce meneli chciała przeciwstawić Polskę obywateli. To po prostu zbieżność wydarzeń. Nie rozumieją tego zresztą ani przywódcy platformy, ani analitycy. Chwila zastanowienia pozwoliłaby zauważyć, że głosy tracone z jednego badania opinii na drugie bynajmniej nie przepływają gdzie indziej!
Trudno poważnie przekonywać, że te 6--10 punktów procentowych straconych w ostatnich tygodniach przepływa do lepperów bądź elpeerów (albo do pasożytów z Grzybowskiej). Bo nie zyskuje ani Prawo i Sprawiedliwość, ani łączna czy rozłączna Formacja Nieżywych (postkomunistycznych) Schabuff (ci, którzy nie wiedzą, do czego aluzja, niech skonsultują się z felietonistą z ostatniej strony). To znaczy nie przepływa jeszcze. Bo proces odpływu trwa! Ale żeby zrozumieć mechanizm odpływu, trzeba najpierw zrozumieć mechanizm przypływu. A wtedy stanie się w miarę jasne, jak PO straciła trzymany w ręku złoty róg.
Centrum bez prawicy, czyli gdzie jest elektorat
Wbrew rozmaitym mądralom od dawna twierdzę, że liberalne wolnorynkowe centrum jest w Polsce duże. Już przed wyborami w 2001 r. ostrzegałem, by nie wchodzić w zużyte (i skompromitowane!) buty AWS i nie tworzyć kolejnej centroprawicy, bo to recepta na klęskę.
Widziałem wówczas, jak więdnie elektorat PO, gdy po obudzeniu nadziei na nową centrową, liberalną partię zaczął się koszmar łączenia ze Stronnictwem Konserwatywno-Ludowym. Do dziś uważam, że moja rada, by skreślić wszystkich kandydatów SKL z list PO, z Rokitą na czele, miała szansę na częściowe choćby odwojowanie straconych procentów. Jak było, wszyscy wiemy - PO zyskała mniej niż połowę głosów, które zdobył Andrzej Olechowski w wyborach prezydenckich kilka miesięcy wcześniej.
A przecież Olechowski też nie wziął całej puli. Jego 3,1 mln głosów (plus 200 tys. głosów na Korwina-Mikkego) to mniej więcej 60 proc. potencjalnego elektoratu liberalnego centrum, na który składa się prawie 3 mln przedsiębiorców i samozatrudnionych (plus ich rodziny), około miliona dobrze płatnych specjalistów w dużych i średnich przedsiębiorstwach, wreszcie prawie 1,5 mln studentów.
Ogromna większość tych ludzi najchętniej zagłosuje na partię liberalnego centrum. Wielu twierdzi, że przedsiębiorcy liberalni nie są, bo gdy mogą, to dążą do monopolu. Oczywiście, wielu wolałoby monopol na sprzedaż swych towarów czy usług, a jednocześnie ostrą konkurencję między ich własnymi dostawcami. Ale ponieważ szanse na taką hybrydę są podobne do szans na sukces trzeciej drogi, więc z dwojga złego wybierają wolny rynek.
Elektorat potencjalny czy efektywny?
W ekonomii mamy popyt potencjalny i efektywny, czyli taki, który przejawia się w zakupach na rynku. W polityce też mamy elektorat potencjalny, czyli tych, którym najbliżej do danej partii, i efektywny, czyli taki, który pójdzie do wyborów i zagłosuje na daną partię.
Różnice między elektoratem potencjalnym a efektywnym mogą być - i bywają - bardzo duże. Zwłaszcza gdy partie regularnie zawodzą swoich potencjalnych wyborców. Dlatego znaczny odsetek przedsiębiorców i nie mniejszy fachowców od lat w ogóle nie chodzi na wybory. Twierdzą, i nie bez racji, że ich interesów nikt w parlamencie nie reprezentuje.
Początkowy przypływ amatorów głosowania na PO wziął się właśnie z tych środowisk. Po raz pierwszy od lat, słuchając w mediach wystąpień prof. Zyty Gilowskiej, zaczęli nabierać przekonania, że ta z wdziękiem przedstawiająca wolnorynkowe argumenty reprezentantka PO wreszcie odzwierciedla ich interesy. Bo przecież UW, a następnie SLD i AWS były partiami, które chciały "cierpieć za miliony", reprezentować wszystkich obywateli, młodych i starych, owłosionych i łysych, zamożnych i biednych, pracowitych i leniwych.
Jeśli jednak reprezentuje się wszystkich w systemie wielopartyjnym, to nie reprezentuje się nikogo. I dlatego taka partia ma głównie urok nowości, czyli przede wszystkim nowych obietnic, że elektoratowi "coś się da". A ponieważ czegoś za nic na dłuższą metę nie da się rozdawać, więc rozczarowane "cośdaki" przepływają do kolejnej partii obiecującej gruszki na wierzbie. Nieuchronnie okazuje się, że nie tylko nie ma gruszek, ale i wierzbę diabli wzięli, więc część dramatyczna znanego nam już komediodramatu rozpoczyna i kończy się tak samo - klęską lub wręcz unicestwieniem aktualnego lidera, "pochylającego się z troską" nad całym społeczeństwem.
Własną głupotą zaprzepaszczony złoty róg
Platforma przez czas jakiś wydawała się inna. Właśnie reprezentująca określone środowiska zawodowe, dobrze osadzona wśród ludzi ciężko pracujących (przeciętny przedsiębiorca, samozatrudniony czy firmowy fachowiec pracuje tygodniowo 10-20 godzin dłużej niż zwykły pracobiorca!). To dlatego, gdy ankieterzy pytali tych ludzi, na kogo głosowaliby, gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę, odpowiadali (część może jeszcze z rozpędu odpowiada), że na platformę.
No i właśnie inteligentny, błyskotliwy, ale typowy centroprawicowy pieniacz Rokita znów - jak w 2001 r. - zrobił swoje. Ogłosił, że PO jest partią centroprawicową, że chce sojuszu ze sfrustrowanymi wiecznymi nieudacznikami z PiS i niczego innego. Aż wreszcie stwierdził, że PO nie chce już być partią ciężko pracujących ludzi sukcesu, tylko partią wszystkich ludzi, biednych i bogatych. A marszałek Tusk zawtórował mu - równie bez sensu - w podobnym duchu.
No i zaczął się zjazd (nie partyjny, tylko w notowaniach). Dla platformy ten proces okazuje się szybszy niż w wypadku poprzednich amatorów "cierpień za miliony". Ciężko doświadczony głupotą poprzednich formacji liberalny, wolnorynkowy elektorat jest szczególnie wyczulony na przepoczwarzanie się swoich kolejnych faworytów w partię wszystkich, czyli nikogo! Dlatego ci wszyscy przedsiębiorcy, fachowcy i może w mniejszej części studenci, którzy po pojawieniu się jednoznacznie określonej wolnorynkowej platformy zachęceni zostali do wzięcia udziału w wyborach, wycofali się na swoje poprzednie, politycznie pasywne pozycje. Są już chyba nie do odwojowania.
To jeszcze nie koniec zjazdu!
Trzydziestoprocentowe notowania PO to nie tylko ci, którzy zniechęceni nie głosowali w poprzednich wyborach. To także ci, którzy głosowali ostatnio na SLD, a także ci, którzy głosowali na PiS i inne odpryski nieszczęsnej kłótliwej centroprawicy. Na SLD głosowało bowiem w 2001 r. i wcześniej wielu mniejszych przedsiębiorców, którzy widzieli w tej partii - jak widać błędnie - stabilną siłę gwarantującą normalne funkcjonowanie rynku i państwa. Widząc, co się święci, a nie mając chodów rozmaitych ordynatów i baronów, uznali, że platforma w większym stopniu gwarantuje rynkowe reguły gry.
Ale i ich cierpliwość może zostać wystawiona na próbę. Jeśli zaś socjaldemokracja Borowskiego okaże się jaką taką siłą polityczną, powiedzmy na 12-18 proc., to mogą do niej wrócić, jeszcze bardziej osłabiając platformę. Gorzej mają wolnorynkowi PiS-owcy, którzy nie mogą do nikogo wrócić. I znowu wzrośnie odsetek tych, którzy nie będą chcieli uczestniczyć w wyborach!
Boks z ręką zawiązaną do tyłu
Podejrzewam, że część wycofującego swoje poparcie dla PO elektoratu ma również - jak ja - za złe platformie jej jednokierunkową orientację. Liberalna wolnorynkowa partia środka powinna być - że użyję terminu z koszykówki - środkowym obrotowym sceny politycznej. I niezbędny kontrakt koalicyjny powinna zawierać albo z centroprawicą, albo z centrolewicą, w zależności od tego, z którą partią można zrealizować większy zakres wolności (w gospodarce i poza nią).
Tymczasem ustawienie się PO w roli owego malarza ze "Słówek" Boya, który "dostał takiej manii, że chciał tylko od Stefanii", stawia partię na z góry przegranej pozycji. Staje się ona bowiem obiektem szantażu ze strony jedynego potencjalnego partnera koalicji (tak jak UW była szantażowana przez AWS w latach 1997-2000). Powtórzenie się tej samej sytuacji w odniesieniu do PO-PiS widać już na długo przed wyborami.
No i tak to się zapewne skończy, że PO z PiS dostaną razem jakieś 25 proc. głosów (w proporcji 15-18 proc. PO, 7-10 proc. PiS) i żadnego rządu stworzyć nie będą w stanie. A sukces platformy był wcale blisko.
Liberalne centrum nadal czeka na stworzenie go od podstaw.
Trudno poważnie przekonywać, że te 6--10 punktów procentowych straconych w ostatnich tygodniach przepływa do lepperów bądź elpeerów (albo do pasożytów z Grzybowskiej). Bo nie zyskuje ani Prawo i Sprawiedliwość, ani łączna czy rozłączna Formacja Nieżywych (postkomunistycznych) Schabuff (ci, którzy nie wiedzą, do czego aluzja, niech skonsultują się z felietonistą z ostatniej strony). To znaczy nie przepływa jeszcze. Bo proces odpływu trwa! Ale żeby zrozumieć mechanizm odpływu, trzeba najpierw zrozumieć mechanizm przypływu. A wtedy stanie się w miarę jasne, jak PO straciła trzymany w ręku złoty róg.
Centrum bez prawicy, czyli gdzie jest elektorat
Wbrew rozmaitym mądralom od dawna twierdzę, że liberalne wolnorynkowe centrum jest w Polsce duże. Już przed wyborami w 2001 r. ostrzegałem, by nie wchodzić w zużyte (i skompromitowane!) buty AWS i nie tworzyć kolejnej centroprawicy, bo to recepta na klęskę.
Widziałem wówczas, jak więdnie elektorat PO, gdy po obudzeniu nadziei na nową centrową, liberalną partię zaczął się koszmar łączenia ze Stronnictwem Konserwatywno-Ludowym. Do dziś uważam, że moja rada, by skreślić wszystkich kandydatów SKL z list PO, z Rokitą na czele, miała szansę na częściowe choćby odwojowanie straconych procentów. Jak było, wszyscy wiemy - PO zyskała mniej niż połowę głosów, które zdobył Andrzej Olechowski w wyborach prezydenckich kilka miesięcy wcześniej.
A przecież Olechowski też nie wziął całej puli. Jego 3,1 mln głosów (plus 200 tys. głosów na Korwina-Mikkego) to mniej więcej 60 proc. potencjalnego elektoratu liberalnego centrum, na który składa się prawie 3 mln przedsiębiorców i samozatrudnionych (plus ich rodziny), około miliona dobrze płatnych specjalistów w dużych i średnich przedsiębiorstwach, wreszcie prawie 1,5 mln studentów.
Ogromna większość tych ludzi najchętniej zagłosuje na partię liberalnego centrum. Wielu twierdzi, że przedsiębiorcy liberalni nie są, bo gdy mogą, to dążą do monopolu. Oczywiście, wielu wolałoby monopol na sprzedaż swych towarów czy usług, a jednocześnie ostrą konkurencję między ich własnymi dostawcami. Ale ponieważ szanse na taką hybrydę są podobne do szans na sukces trzeciej drogi, więc z dwojga złego wybierają wolny rynek.
Elektorat potencjalny czy efektywny?
W ekonomii mamy popyt potencjalny i efektywny, czyli taki, który przejawia się w zakupach na rynku. W polityce też mamy elektorat potencjalny, czyli tych, którym najbliżej do danej partii, i efektywny, czyli taki, który pójdzie do wyborów i zagłosuje na daną partię.
Różnice między elektoratem potencjalnym a efektywnym mogą być - i bywają - bardzo duże. Zwłaszcza gdy partie regularnie zawodzą swoich potencjalnych wyborców. Dlatego znaczny odsetek przedsiębiorców i nie mniejszy fachowców od lat w ogóle nie chodzi na wybory. Twierdzą, i nie bez racji, że ich interesów nikt w parlamencie nie reprezentuje.
Początkowy przypływ amatorów głosowania na PO wziął się właśnie z tych środowisk. Po raz pierwszy od lat, słuchając w mediach wystąpień prof. Zyty Gilowskiej, zaczęli nabierać przekonania, że ta z wdziękiem przedstawiająca wolnorynkowe argumenty reprezentantka PO wreszcie odzwierciedla ich interesy. Bo przecież UW, a następnie SLD i AWS były partiami, które chciały "cierpieć za miliony", reprezentować wszystkich obywateli, młodych i starych, owłosionych i łysych, zamożnych i biednych, pracowitych i leniwych.
Jeśli jednak reprezentuje się wszystkich w systemie wielopartyjnym, to nie reprezentuje się nikogo. I dlatego taka partia ma głównie urok nowości, czyli przede wszystkim nowych obietnic, że elektoratowi "coś się da". A ponieważ czegoś za nic na dłuższą metę nie da się rozdawać, więc rozczarowane "cośdaki" przepływają do kolejnej partii obiecującej gruszki na wierzbie. Nieuchronnie okazuje się, że nie tylko nie ma gruszek, ale i wierzbę diabli wzięli, więc część dramatyczna znanego nam już komediodramatu rozpoczyna i kończy się tak samo - klęską lub wręcz unicestwieniem aktualnego lidera, "pochylającego się z troską" nad całym społeczeństwem.
Własną głupotą zaprzepaszczony złoty róg
Platforma przez czas jakiś wydawała się inna. Właśnie reprezentująca określone środowiska zawodowe, dobrze osadzona wśród ludzi ciężko pracujących (przeciętny przedsiębiorca, samozatrudniony czy firmowy fachowiec pracuje tygodniowo 10-20 godzin dłużej niż zwykły pracobiorca!). To dlatego, gdy ankieterzy pytali tych ludzi, na kogo głosowaliby, gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę, odpowiadali (część może jeszcze z rozpędu odpowiada), że na platformę.
No i właśnie inteligentny, błyskotliwy, ale typowy centroprawicowy pieniacz Rokita znów - jak w 2001 r. - zrobił swoje. Ogłosił, że PO jest partią centroprawicową, że chce sojuszu ze sfrustrowanymi wiecznymi nieudacznikami z PiS i niczego innego. Aż wreszcie stwierdził, że PO nie chce już być partią ciężko pracujących ludzi sukcesu, tylko partią wszystkich ludzi, biednych i bogatych. A marszałek Tusk zawtórował mu - równie bez sensu - w podobnym duchu.
No i zaczął się zjazd (nie partyjny, tylko w notowaniach). Dla platformy ten proces okazuje się szybszy niż w wypadku poprzednich amatorów "cierpień za miliony". Ciężko doświadczony głupotą poprzednich formacji liberalny, wolnorynkowy elektorat jest szczególnie wyczulony na przepoczwarzanie się swoich kolejnych faworytów w partię wszystkich, czyli nikogo! Dlatego ci wszyscy przedsiębiorcy, fachowcy i może w mniejszej części studenci, którzy po pojawieniu się jednoznacznie określonej wolnorynkowej platformy zachęceni zostali do wzięcia udziału w wyborach, wycofali się na swoje poprzednie, politycznie pasywne pozycje. Są już chyba nie do odwojowania.
To jeszcze nie koniec zjazdu!
Trzydziestoprocentowe notowania PO to nie tylko ci, którzy zniechęceni nie głosowali w poprzednich wyborach. To także ci, którzy głosowali ostatnio na SLD, a także ci, którzy głosowali na PiS i inne odpryski nieszczęsnej kłótliwej centroprawicy. Na SLD głosowało bowiem w 2001 r. i wcześniej wielu mniejszych przedsiębiorców, którzy widzieli w tej partii - jak widać błędnie - stabilną siłę gwarantującą normalne funkcjonowanie rynku i państwa. Widząc, co się święci, a nie mając chodów rozmaitych ordynatów i baronów, uznali, że platforma w większym stopniu gwarantuje rynkowe reguły gry.
Ale i ich cierpliwość może zostać wystawiona na próbę. Jeśli zaś socjaldemokracja Borowskiego okaże się jaką taką siłą polityczną, powiedzmy na 12-18 proc., to mogą do niej wrócić, jeszcze bardziej osłabiając platformę. Gorzej mają wolnorynkowi PiS-owcy, którzy nie mogą do nikogo wrócić. I znowu wzrośnie odsetek tych, którzy nie będą chcieli uczestniczyć w wyborach!
Boks z ręką zawiązaną do tyłu
Podejrzewam, że część wycofującego swoje poparcie dla PO elektoratu ma również - jak ja - za złe platformie jej jednokierunkową orientację. Liberalna wolnorynkowa partia środka powinna być - że użyję terminu z koszykówki - środkowym obrotowym sceny politycznej. I niezbędny kontrakt koalicyjny powinna zawierać albo z centroprawicą, albo z centrolewicą, w zależności od tego, z którą partią można zrealizować większy zakres wolności (w gospodarce i poza nią).
Tymczasem ustawienie się PO w roli owego malarza ze "Słówek" Boya, który "dostał takiej manii, że chciał tylko od Stefanii", stawia partię na z góry przegranej pozycji. Staje się ona bowiem obiektem szantażu ze strony jedynego potencjalnego partnera koalicji (tak jak UW była szantażowana przez AWS w latach 1997-2000). Powtórzenie się tej samej sytuacji w odniesieniu do PO-PiS widać już na długo przed wyborami.
No i tak to się zapewne skończy, że PO z PiS dostaną razem jakieś 25 proc. głosów (w proporcji 15-18 proc. PO, 7-10 proc. PiS) i żadnego rządu stworzyć nie będą w stanie. A sukces platformy był wcale blisko.
Liberalne centrum nadal czeka na stworzenie go od podstaw.
Więcej możesz przeczytać w 18/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.