Hodowlą łososi i kotów rzadkich ras zajmuje się poza graniem lider Jethro Tull
Większość muzyków rockowych uważa, że kiedy odniosą sukces, umieją już wszystko: nie ćwiczą, nie doskonalą swojego warsztatu. Ja nawet na krótkie wakacje z żoną zabieram przynajmniej jeden ze swoich instrumentów - mówi Ian Anderson. Dzięki takiej filozofii lider Jethro Tull (w maju zespół przyjeżdża do Polski) od ponad 30 lat jest na szczycie. Jethro Tull, którego nazwa wywodzi się od XVIII-wiecznego angielskiego agronoma i wynalazcy, ani myśli odcinać kupony od swej legendy. Ostatnią płytę "Christmas Album" (2003) można postawić obok klasycznych dokonań zespołu - "Aqualung", "Songs from the Wood" czy "Heavy Horses". Zabarwione brytyjskim folkiem i muzyką świata kameralne solowe albumy Andersona w niczym nie ustępują pokrewnym stylistycznie, a dziś cenionym nagraniom wielu młodych wykonawców zorientowanych na folk-rock czy electrofolk.
Pożegnanie z bluesem
Jak większość debiutujących w okolicach 1967 r. wykonawców, zaliczanych hurtem do nurtu progresywnego rocka - Cream, Colosseum, Ten Years After - Jethro Tull grał swoją wersję bluesa, co można usłyszeć na debiutanckim albumie "This Was" (1968). Anderson szybko doszedł do wniosku, że jest to jednak ślepa uliczka. - Wydało mi się niedorzeczne, że jako biały chłopak z angielskiej klasy średniej usiłuję grać bluesa. A już najbardziej niedorzeczne było to, że usiłuję go śpiewać. Uznałem, że wyrazem mojego najwyższego szacunku dla amerykańskich artystów będzie to, że dam sobie spokój z bluesem i będę się trzymać tej kultury, w której wyrosłem - mówi "Wprost" Anderson. Jethro Tull oryginalnie połączył rock z brytyjskim folkiem i wzbogacił całość dyskretnie wplatanymi elementami jazzu oraz muzyki poważnej. Gitarzystę Micka Abrahamsa, który nie chciał i nie umiał grać niczego poza bluesem, Anderson wymienił na Martina Barre'a - jedynego muzyka, który potem przetrwał ponad dwadzieścia zmian z składzie zespołu.
Anderson wprowadził do rocka flet i opanował technikę równoczesnej gry i wokalizy. Gdy ukazał się czwarty album "Aqualung" (1971) - efektowny i nowatorski, a przy tym nawiązujący w tekstach do najlepszych tradycji brytyjskiej satyry społecznej i surrealistycznego humoru - Jethro Tull znalazł się na szczycie. Na następnym albumie - "Thick as a Brick", wydanym w formie gazety, znalazł się jeden wieloczęściowy utwór, oparty niby na poemacie 8-letniego geniusza Geralda "Little Miltona" Bostocka. To był żart Andersona z mody na intelektualne koncepcyjne albumy z wyrafinowaną muzyką. "Thick as a Brick" został uznany za arcydzieło i mimo swej brytyjskości znalazł się na pierwszym miejscu amerykańskiej listy "Billboardu".
Łososie i koty
Anderson twardą ręką przeprowadził zespół przez lata punkrockowej rebelii. Nowa generacja rockowych ikonoklastów nie opluwała Jethro Tull. Uszanowała to, że nigdy nie oderwał się od realiów życia na Wyspach Brytyjskich i od rockowych korzeni. Anderson nie zamierzał się umizgiwać do punkowej publiczności: robił swoje, nie oglądając się na mody. Niestety, infekcja gardła, która zagroziła mu utratą głosu, przerwała na jakiś czas działalność zespołu. Kiedy Jethro Tull w 1987 r. powrócił na scenę z zaskakująco ostrym rockowym albumem "Crest of a Knave", otrzymał nagrodę Grammy w kategorii hard rocka. Zespół jednak przestał być supergwiazdą.
- Nigdy nie interesowało mnie to, by być gwiazdą. Kiedy odniosłem sukces w rocku, nie było to dla mnie wcale spełnieniem marzeń z dzieciństwa. Moim marzeniem zawsze było zostać muzykiem pracującym, czyli kimś takim, kto przez całe życie stara się zaskakiwać samego siebie i nie traci z biegiem czasu motywacji i emocjonalnego stosunku do swojej pracy - mówi "Wprost" Anderson. Gdyby przestał być muzykiem, pozostałaby mu ferma łososiowa w Szkocji, jedna z największych w regionie i hodowanie kotów rzadkich ras, w czym jest także cenionym fachowcem.
Pożegnanie z bluesem
Jak większość debiutujących w okolicach 1967 r. wykonawców, zaliczanych hurtem do nurtu progresywnego rocka - Cream, Colosseum, Ten Years After - Jethro Tull grał swoją wersję bluesa, co można usłyszeć na debiutanckim albumie "This Was" (1968). Anderson szybko doszedł do wniosku, że jest to jednak ślepa uliczka. - Wydało mi się niedorzeczne, że jako biały chłopak z angielskiej klasy średniej usiłuję grać bluesa. A już najbardziej niedorzeczne było to, że usiłuję go śpiewać. Uznałem, że wyrazem mojego najwyższego szacunku dla amerykańskich artystów będzie to, że dam sobie spokój z bluesem i będę się trzymać tej kultury, w której wyrosłem - mówi "Wprost" Anderson. Jethro Tull oryginalnie połączył rock z brytyjskim folkiem i wzbogacił całość dyskretnie wplatanymi elementami jazzu oraz muzyki poważnej. Gitarzystę Micka Abrahamsa, który nie chciał i nie umiał grać niczego poza bluesem, Anderson wymienił na Martina Barre'a - jedynego muzyka, który potem przetrwał ponad dwadzieścia zmian z składzie zespołu.
Anderson wprowadził do rocka flet i opanował technikę równoczesnej gry i wokalizy. Gdy ukazał się czwarty album "Aqualung" (1971) - efektowny i nowatorski, a przy tym nawiązujący w tekstach do najlepszych tradycji brytyjskiej satyry społecznej i surrealistycznego humoru - Jethro Tull znalazł się na szczycie. Na następnym albumie - "Thick as a Brick", wydanym w formie gazety, znalazł się jeden wieloczęściowy utwór, oparty niby na poemacie 8-letniego geniusza Geralda "Little Miltona" Bostocka. To był żart Andersona z mody na intelektualne koncepcyjne albumy z wyrafinowaną muzyką. "Thick as a Brick" został uznany za arcydzieło i mimo swej brytyjskości znalazł się na pierwszym miejscu amerykańskiej listy "Billboardu".
Łososie i koty
Anderson twardą ręką przeprowadził zespół przez lata punkrockowej rebelii. Nowa generacja rockowych ikonoklastów nie opluwała Jethro Tull. Uszanowała to, że nigdy nie oderwał się od realiów życia na Wyspach Brytyjskich i od rockowych korzeni. Anderson nie zamierzał się umizgiwać do punkowej publiczności: robił swoje, nie oglądając się na mody. Niestety, infekcja gardła, która zagroziła mu utratą głosu, przerwała na jakiś czas działalność zespołu. Kiedy Jethro Tull w 1987 r. powrócił na scenę z zaskakująco ostrym rockowym albumem "Crest of a Knave", otrzymał nagrodę Grammy w kategorii hard rocka. Zespół jednak przestał być supergwiazdą.
- Nigdy nie interesowało mnie to, by być gwiazdą. Kiedy odniosłem sukces w rocku, nie było to dla mnie wcale spełnieniem marzeń z dzieciństwa. Moim marzeniem zawsze było zostać muzykiem pracującym, czyli kimś takim, kto przez całe życie stara się zaskakiwać samego siebie i nie traci z biegiem czasu motywacji i emocjonalnego stosunku do swojej pracy - mówi "Wprost" Anderson. Gdyby przestał być muzykiem, pozostałaby mu ferma łososiowa w Szkocji, jedna z największych w regionie i hodowanie kotów rzadkich ras, w czym jest także cenionym fachowcem.
Ian Anderson | |
---|---|
o pokusach rock'n'rollowego stylu życia Kiedy rozejrzałem się wokół siebie, na scenie nie było już Jima Morrisona ani Jimmy'ego Hendrixa. Gdy spojrzałem w drugą stronę, nie było Johna Bonhama (Led Zeppelin) ani Keitha Moona (The Who), ani wielu innych znanych mi ludzi. To były ofiary takiego życia. Ich przykład mnie od niego odstraszył. | o częstych zmianach składu Jethro Tull Nie jestem łatwym człowiekiem we współpracy, ale z zespołu wylałem najwyżej dwóch muzyków. Inni odchodzili z własnej woli, tak jak to bywa ze starymi małżonkami, którzy wspólnie dochodzą do wniosku, że potrzebują jakiejś odmiany. |
Więcej możesz przeczytać w 18/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.