Rozmowa z WŁODZIMIERZEM CIMOSZEWICZEM, marszałkiem Sejmu RP
Marcin Dzierżanowski: Podobno, gdy koledzy z SLD zgłaszali pana kandydaturę na marszałka Sejmu, przez kilka dni nie mogli się do pana dodzwonić.
Włodzimierz Cimoszewicz: To prawda. Byłem akurat w Puszczy Białowieskiej poza zasięgiem telefonicznym. Zajmowałem się ważniejszymi sprawami niż polityka.
- To znaczy?
- Żubrami. W przeciwieństwie do polityki one nigdy mi się nie nudzą. Decyzję o kandydowaniu podjąłem dopiero w Warszawie.
- Nie ma pan dość roli dyżurnego sanitariusza lewicy?
- Nic na to nie poradzę, że jak się coś wali, to zwracają się do mnie o pomoc.
- I wtedy gra pan rolę ładnej etykiety kiepskiego produktu.
- Problemem jest to, że w Polsce wszystkie formacje - od lewicy do prawicy - to kiepski produkt. To wydmuszki: kilku polityków daje twarz, a w środku pustka.
- Czyli niezależnie od tego, czy kieruje Miller, Borowski czy Cimoszewicz, w środku i tak będziemy mieli Pęczaków, Sobotków, Chaładajów i Jagiełłów?
- Absolutnie nie. Trzeba jednak zerwać z przekonaniem, że zwycięstwo w wyborach daje prawo do zarządzania wszystkim. I skończyć z powyborczymi wielotysięcznymi zaciągami na wszelkie możliwe stanowiska.
- Mówi pan tak, jakby nigdy nie uczestniczył w rządzeniu.
- Moralną odpowiedzialność za patologie w SLD oczywiście odczuwam. Nie widzę jednak powodów, żebym był rozliczany za konkretne posunięcia, bo nie miałem na nie wpływu.
- Może nie chciał pan mieć?
- Chciałem. Kandydowałem nawet na wiceszefa SLD, ale koledzy zawiązali spółdzielnię i mnie wycięli. Chwała Bogu. Teraz
mam przynajmniej czyste sumienie.
- Prezydent chce zorganizować "okrągły stół" lewicy. Jaką rolę przewidział dla pana?
- Nie wykluczam, że wystąpię z czymś w rodzaju mediacji, z dobrymi usługami. Moje doświadczenie dyplomatyczne uczy, że mimo wszystko porozumienie na lewicy jest możliwe.
- Porozumienie wokół czego?
- Powinniśmy się pogodzić z faktem, że w tej chwili nie ma szans na stworzenie jednej lewicowej formacji. Naszym celem powinny być jedynie wspólne listy wyborcze. To realne. Przy nazwisku każdego kandydata można by umieszczać logo rodzimego ugrupowania.
- A jak zniechęcić do kandydowania osoby skompromitowane?
- Przy konstruowaniu list trzeba stworzyć mechanizm, który będzie pozwalał zgłosić sprzeciw wobec kandydata zaproponowanego przez inną partię. Taki sprzeciw nie przesądzałby oczywiście o wykreśleniu kandydata. Musi być niezależny arbiter, który będzie takie spory rozstrzygał.
- Aleksander Kwaśniewski?
- Prezydent mógłby taką rolę odegrać.
- A kto będzie arbitrem w wyborach prezydenckich? SDPL wystawi Marka Borowskiego, Unia Pracy - Izabelę Jarugę-Nowacką, a SLD - własnego kandydata.
- Jeśli celem jest zdobycie darmowego czasu antenowego i promocja własnych ugrupowań, to proszę bardzo. Niech na lewicy startuje jak najwięcej osób. Tylko że to będzie zawracanie głowy: zero szans na zwycięstwo, bezsensowne wydatki, a i promocja w mediach wątpliwa. Bo kto dziś ogląda studia wyborcze?
- Czyli jeden kandydat?
- Moim zdaniem, tak. W takim wypadku będzie on miał nawet szansę na zwycięstwo. Tym bardziej że wbrew pozorom prawica nie ma naprawdę silnego kandydata.
- Jak znaleźć wspólnego kandydata pokłóconej lewicy? Krzysztof Janik proponuje coś w rodzaju partyjnych prawyborów.
- Niezbyt rozsądne. To sposób na poprawę humorów partyjnych działaczy. Trzeba raczej spojrzeć na kwalifikacje poszczególnych kandydatów i sondaże. Czasu jest niewiele - jakieś trzy, cztery miesiące.
- A pan się nie skusi?
- Moja kandydatura to kawiarniane gadanie. Przecież wielokrotnie mówiłem, że po szesnastu latach w polityce poważnie myślę o odejściu z niej.
- Ale prezydent cały czas mówi, że mógłby pan wystartować.
- Doceniam to. Ale przy całym szacunku dla Aleksandra Kwaśniewskiego, nie on będzie o tym decydował.
Więcej możesz przeczytać w 2/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.