Polaków nie interesują przetasowania w SLD czy PO, lecz ceny golfów bądź audi
Paweł Śpiewak
Socjolog, kierownik Zakładu Historii Myśli Socjologicznej Uniwersytetu Warszawskiego, autor m.in. książek "Ideologia i obywatele", "W stronę wspólnego dobra", "Spory o Polskę", "Obietnice demokracji".
Zbliżamy się już nie do pełzającego, ale realnego zamachu stanu. Grozi nam wybuch społecznego gniewu - a to w obronie prezydenta przeciw komisji śledczej, a to wściekły atak tłumów na Pałac Namiestnikowski i budynek zawłaszczony przez SLD przy ulicy Rozbrat. Taki obraz polskiej rzeczywistości przedstawia większość mediów i wielu polityków. Lewica zapowiada klęskę polskiej demokracji i powrót autorytaryzmu. Oskarża prawicę o zamach na podstawowe obywatelskie uprawnienia. Z kolei duża część prawicy ogłasza, że postkomuniści razem ze służbami specjalnymi próbują przejąć resztę majątku narodowego, tworząc państwo kryminalne. Z licznie publikowanych diagnoz wynika, że państwo znajduje się w całkowitej zapaści i nie jest w stanie wypełniać podstawowych zobowiązań. Wymienia się czterech jeźdźców apokalipsy, którzy owładnęli naszą biurokracją: arogancję, luksusomanię, niekompetencję i korupcję. Tymczasem ta nienormalność jest całkiem normalna. I wcale nie jest typowo polska.
Pokój społeczny
Język polityki staje się coraz bardziej radykalny i stanowczy. Już nie chodzi o krytykę różnych kuriozalnych decyzji czy wypowiedzi ekip rządowych. Rzecz nie w tym, kto będzie kierował jakimś resortem. Staje przed nami pytanie o to, jaka będzie przyszła Rzeczpospolita i do kogo będzie należeć. Powraca pytanie postawione w czerwcową noc teczek przez premiera Jana Olszewskiego: czy państwo znajdzie się we władzy partyjnych nomenklatur czy też zostanie przywrócone obywatelom? Czy klasa polityczna zachowa swój stan posiadania, czy też zostanie ograniczona i sprowadzona do swej służebnej wobec społeczeństwa roli?
Posłowie mówią o zdradzie, zaprzedaniu rosyjskim interesom. Inni pokazują, jak robi się duże pieniądze przy użyciu służb specjalnych i starannie dobranych politycznych koneksji. Politykom wtórują publicyści i dziennikarze - szydząc, wyklinając, oskarżając. Mamy swego rodzaju polityczno-medialny stan wojenny, zapowiedź katastrofy. Aż strach wyjść na ulicę, a jeszcze gorzej włączyć telewizor. Nie chcę powiedzieć, że nie ma dość powodów do stwierdzenia, iż państwo jest w głębokiej zapaści, tym bardziej że podstawowych reguł prawa nie szanują ani posłowie, ani urzędnicy, ani sami obywatele. Uderza jednak zadziwiająca dysproporcja między napięciem serwowanym przez polityków i media a spokojem społecznym. I to jest właśnie normalne: politycy i media są od tego, by w tych sferach się kotłowało, bo wtedy społeczeństwo może normalnie żyć.
O tym, że społeczeństwo normalnie funkcjonuje, przekonuje choćby to, że od kilku miesięcy nie mieliśmy do czynienia ani z blokadami dróg, ani ze strajkami. Konflikt przemysłowy zdaje się oswojony i zasadniczo zażegnany. Samoobrona, stojąca przez kilka miesięcy na czele ruchów protestu, straciła impet. Zresztą coraz trudniej jest jej zmobilizować rolników, którzy bardziej liczą na Unię Europejską niż na krzykliwą propagandę Leppera. Skończyła się epoka rządów związków zawodowych. Jeszcze kilka lat temu Marian Krzaklewski był w stanie zatrzymać fabryki w połowie Polski. Teraz ani "Solidarność", ani OPZZ nie spieszą ze wsparciem partii. Nie widać też manifestacji ludowych w obronie haseł wysuwanych przez polityków. Próbę taką podjął Roman Giertych, który przy wsparciu Młodzieży Wszechpolskiej zorganizował demonstrację w obronie komisji śledczej, ale okazała się niewypałem. Jedyną osobą publiczną, która była w stanie na czas pewien skupić uwagę mediów, był ksiądz prałat Henryk Jankowski, lecz tu bynajmniej nie chodziło o naprawę czy likwidację III Rzeczypospolitej, ale o zwykły antysemityzm, z którym nijak nie możemy dać sobie rady.
Polityczna piana
Mimo narastającego ferworu politycznego od kilku miesięcy sondaże nie odnotowują wyraźnych zmian politycznych preferencji. SLD od dłuższego czasu ma niskie notowania, SDPL ciągle nie udało się wystartować. Niewiele na spadku zaufania do polityków i partii lewicy zyskuje opozycja: Platforma Obywatelska od ponad roku trzyma się swoich 28 proc. Reszta partii nie zdobywa więcej niż kilkunastu procent poparcia. Unia Wolności nie może przekroczyć progu wyborczego, a PSL stacza się w polityczny niebyt. Niezmiennie powtarza się jedno: większość dorosłych obywateli - aż 60 proc. (wedle niektórych badań) - nie zamierza brać udziału w wyborach i tyle samo nie jest w stanie wskazać partii, z którą się utożsamia. Wielki krzyk na politycznej scenie nie przekłada się na aktywność obywateli. Mamy do czynienia z walką, która toczy się w obrębie wąskiej klasy politycznej i nielicznych aktywnych obserwatorów życia publicznego. Reszta, czyli prawie 90 proc. obywateli, nie ma poczucia wpływu na stan rzeczy w państwie. I to akurat jest w tej normalnej nienormalności niepokojące.
Dlaczego ferwor politycznych walk nie przekłada się na zbiorowe postawy i zachowania? Zapewne jedną z przyczyn jest jakość komunikacji polityków ze swoimi potencjalnymi wyborcami. Nie dysponują oni żadnymi przemyślanymi strategiami porozumiewania się. Ograniczają się do doraźnych wypowiedzi, komentarzy pozbawionych głębszego sensu i konsekwencji. Brakuje odniesienia do jakiejś w miarę przejrzystej, pozytywnej wizji ładu. Nawet uważnemu czytelnikowi prasy trudno powiedzieć, co takiego ma do zaproponowania PO, PiS czy LPR. Znamy ogólne i zwykle słusznie brzmiące hasła - uczciwość, sprawiedliwość, oszczędność - ale nie sposób powiedzieć, co partie chciałyby zrobić w konkretnych sprawach. Narzeka się powszechnie na system sprawiedliwości, ale nie sposób zauważyć poważnej dyskusji nad jego reformą. Wszyscy zgodnie popierają agendę lizbońską i opowiadają się za budową społeczeństwa opartego na wiedzy, ale mało kto jest w stanie powiedzieć, jaką wizję polityki oświatowej mają poszczególne partie.
Partie opozycyjne słusznie twierdzą, że najbliższe wybory parlamentarne będą lub powinny być jakościowo ważne. Zapowiadają poważne reformy, ale co ma konkretnie się zmienić - nie wiemy. Pozostajemy w sferze domniemań, wielkich obietnic
i wielkich gróźb. Można żywić nadzieję, że przed tak ważnymi wyborami partie starannie przygotowują się do rządzenia. Można oczekiwać, że wystąpią z gotowymi już projektami najważniejszych ustaw. Wiadomo, że przy obecnej ordynacji wyborczej i przewidywanym rozkładzie głosów znów jesteśmy skazani na rząd koalicyjny. Będą go tworzyły PO i PiS, ale niewiele wiadomo o tym, czy i jak prowadzą wspólne ustalenia.
Zwykły Polak konsument
Życie codzienne Polaków toczy się w cieniu lub obok głównej areny walki politycznej. Nie dziwi więc, że najważniejszym faktem 2004 r. z punktu widzenia przeciętnego obywatela nie jest komisja ds. Orlenu, lecz niewiarygodna fala zakupów używanych aut. Okazało się, że wielu Polaków zgromadziło miliony euro, objechało wielkie i małe europejskie komisy samochodowe. Zapłacili olbrzymie sumy za rejestrację i ubezpieczenia, podreperowali budżety miast i gmin, a teraz dają zarobić mechanikom samochodowym i złodziejom, gromadzącym części do starych aut. Tym żyją przeciętni Polacy. Tak naprawdę nie interesują ich przetasowania w SLD, lecz ceny golfów czy audi.
Trudno wskazać grupę społeczną aktywnie zainteresowaną zmianami ustrojowymi i reformą państwa. Trudno wskazać pozytywnego aktora polskich przemian. Nie jest nim skromna liczebnie klasa średnia. Nie szykują się do tej roli przedsiębiorcy, którzy wahają się między poparciem PO i Samoobrony. Inteligencja w starym wydaniu szybko zanika. Jesteśmy zdemobilizowani jako obywatele, za to dość aktywni jako konsumenci czy biorcy różnych świadczeń społecznych. To jest zasadnicza formacja dynamizująca procesy społeczne i wymuszająca reakcje państwa. Oddolną aktywnością obywatele zagospodarowują przestrzeń społeczną i instytucjonalną. Tyle że wspólne działania prospołeczne czy polityczne bardziej łączą, dają możliwość wspólnego działania, podczas gdy aktywność konsumencka częściej sprzyja izolacji. Znaczenie ma nie tyle umiejętność współpracy, ile oszczędzania i łapania okazji. Dla Polaków konsumentów świat polityki jest obcy, nieprzejrzysty i kompletnie niepotrzebny. Chcą dawać sobie radę niezależnie od tego, kto będzie rządził.
Społeczeństwo obywateli
Nie oznacza to wszelako, że wszyscy zamknęliśmy się w kręgu swoich prywatnych spraw i troszczymy się tylko o własne, choćby skromne, możliwości konsumenckie. Poza państwem i przeciw niemu powstał spontaniczny, imponujący aktywnością i stopniem samozorganizowania ruch protestu kobiet walczących ze znowelizowaną ustawą alimentacyjną. Zgromadziły one kilkaset tysięcy podpisów pod petycjami, są obecne na posiedzeniach sejmowych. Nie chcą mieć nic wspólnego z żadną z partii. Nie chcą dać się nikomu zinstrumentalizować. Nie dążą do przebudowy państwa: chcą tylko przywrócenia podstawowych - w ich odczuciu - norm sprawiedliwości. Walczą o rzecz konkretną i dla nich ważną. Być może obywatele, zyskując świadomość swojej siły, będą poza partiami dochodzić swoich praw.
Obywatele nie angażują się już w wielkie spory, nauczeni kolejnymi rozczarowaniami. Traktują polityków z dystansem i nie dają się łatwo przekonać ładnie brzmiącym słowom. Mają głównych aktorów życia publicznego za osoby wpływowe i ważne, ale nie utożsamiają się z nimi. Nie szukają pośród polityków kandydatów na kolejnych zbawców, herosów czy wodzów.
Paweł Śpiewak
Więcej możesz przeczytać w 2/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.