Ajatollah Sistani ma wpływ na wszystkie decyzje polityczne zapadające w Bagdadzie
Aj
Każdy, kto wygra wybory w Iraku, po błogosławieństwo dla swych decyzji politycznych będzie jeździł do świętego miasta Nadżaf, gdzie urzęduje ajatollah Ali Sistani. Od miesięcy to on rządzi krajem. Sędziwy duchowny - deklarujący, że władza go nie obchodzi - może być najsolidniejszym poręczycielem rządów prawa i demokracji w Iraku. Może, ale nie musi - Chomeini, gdy zaczynał romans z polityką, zapowiadał obronę praw człowieka.
Milczenie ajatollaha
Gdy ciemiężeni od dziesięcioleci iraccy szyici zachłysnęli się wolnością tuż po obaleniu Saddama, mury ich miast natychmiast zostały oblepione kolorowymi zdjęciami starca o srogich rysach twarzy. Mohammed Bakir al-Hakim, przywódca Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej (SCIRI), jednej z głównych opozycyjnych organizacji z czasów reżimu, jeszcze nim wrócił z wygnania w Iranie, zdawał się największym zagrożeniem dla międzynarodowej administracji w Iraku. Zresztą ajatollah nie ukrywał swych poglądów. - Nie pozwolimy, by narzucono nam rząd! Amerykanie jak najszybciej muszą się wynieść z Iraku! - grzmiał przed wyjazdem z miasta Kum, irańskiej kolebki szyickich radykałów, gdzie spędził 23 lata banicji. Jego powrót go Iraku miał przypominać powrót Chomeiniego do Iranu w 1979 r., po którym nastąpiła rewolucja i obalenie szacha. Chomeiniego powitał jednak ponadmilionowy tłum, na cześć al-Hakima w Basrze skandowało kilkanaście tysięcy osób.
Sistani wydawał się jego przeciwieństwem i nie zaprzątał głowy chyba nikomu w Waszyngtonie ani w Green Zone, gdzie mieli siedzibę administrujący Irakiem cudzoziemcy. O planach politycznych pogodnie uśmiechającego się starca nie sposób się było czegokolwiek dowiedzieć. - Polityka go po prostu nie interesuje - tłumaczył "Wprost" Abdul Awallah z uniwersytetu w Al-Amarze. Dziś, gdy Sistani ma wpływ właściwie na wszystkie decyzje polityczne w Bagdadzie, prof. Awallah powtarza to samo.
Irakijczycy mieli zupełnie inny stosunek do al-Hakima, który zginął w zamachu latem 2003 r., niż mają do Sistaniego. Na suku można było usłyszeć, że Al-Hakim niewiele wie o problemach Irakijczyków po ponad dwóch dekadach na emigracji. Zarzucano mu również zbyt bliskie związki z Iranem. Wielu uznało też, że nielegalnie używa tytułu wielkiego ajatollaha. Rangi Sistaniego, jednego z pięciu żyjących wielkich ajatollahów, nikt nie ośmielił się kwestionować. Podkreślano natomiast, że żyje on niezwykle skromnie i nigdy, nawet w czasach największych represji, z kraju nie wyjeżdżał.
Pierwszym, który publicznie skrytykował Sistaniego, był młody radykał Muktada as-Sadr, budujący pozycję na popularności swego ojca, wielkiego ajatollaha zamordowanego przez agentów reżimu. Tuż przed wznieceniem rebelii wiosną 2003 r. zarzucił Sistaniemu, że cierpienie rodaków pod obcą okupacją ma za nic, a polityką nie interesuje się z wygodnictwa. Zaczął go pogardliwie nazywać milczącym mułłą. Sistani nie odpowiedział, ale z As-Sadrem rozprawił się po mistrzowsku. Zrobił to przy okazji podporządkowywania sobie cudzoziemców, którzy próbowali wprowadzać w Iraku swoje porządki.
Gdy Sistani mówi "nie"
Wedle błękitnej książeczki, oficjalnej biografii Sistaniego rozdawanej w jego biurach w kraju, ajatollah zawsze uważał się za Irakijczyka, choć urodził się w irańskim Meszhedzie. Po kilku latach studiów w Komie przeniósł się do Nadżafu, skąd kilkadziesiąt lat wcześniej wyemigrowali jego przodkowie. Został uczniem ajatollaha Abula Kasima Cho`i i w 1960 r. objął po nim przywództwo mardży, najwyższej władzy religijnej szyitów. Podobno to dzięki Cho`i Sistani przesiąkł zasadą kwietyzmu, wedle której duchowieństwo, by zachować czystość, winno się trzymać jak najdalej od polityki. Dzięki temu przeżył - Saddam, przynajmniej oficjalnie, nie interesował się nim. Ten zaś, jeśli wydawał fatwy, czynił to potajemnie, oficjalnie zajmując się jedynie pisaniem opasłych tomów, w których rozstrzygnął m.in. jakiej wysokości podatki pobożny szyita płacić powinien, a także jakie pieszczoty są dozwolone, a jakie bezbożne. Od początku lat 90. Sistani praktycznie nie opuszczał domu. "Ze swej pustelni nie wyszedł nawet po upadku dyktatora. W ciszy łatwiej ocenić sytuację" - napisano w jego biografii. Z Paulem Bremerem, administratorem Iraku, zgadzał się rozmawiać jedynie przez pośredników. Nie przyjął też wysłanników ONZ, rozmawiał z nimi syn ajatollaha.
Cudzoziemcy musieli się jednak liczyć z opinią Sistaniego. O posłuchu, jakim się cieszy, świadczy fatwa wydana po zakończeniu wojny, zakazująca mordowania członków reżimowej partii Bass. Egzekucje, których w samym Bagdadzie wykonywano prawie codziennie po kilkanaście, ustały z dnia na dzień. Gdy w listopadzie Sistani wyraził wątpliwości co do kształtu tymczasowej konstytucji, odwołano uroczystość jej podpisania. Podobnie było z opracowaniem kalendarza i warunków przekazywania władzy.
Tuż przed rebelią As-Sadra Sistani wyjechał z kraju - jak informowano oficjalnie - na leczenie do Londynu. Plotkowano, że w ten sposób ajatollah ustępuje pola młodemu klerykowi. Kiedy jednak po ponad dwóch tygodniach walk linia frontu niebezpiecznie zbliżyła się do Nadżafu, Sistani doprowadził do kompromisu, który pozwolił obu stronom zachować twarz - wojska, choć groziły szturmem, do centrum świętego miasta nie weszły. Choć szczegółów rozmów między Sistanim a Muktadą nie ujawniono, irackie gazety rozpisywały się, że młody kleryk usłyszał, że albo się uspokoi i weźmie do nauki (As-Sadr chce być przywódcą religijnym), a jego partyzanci przestaną grabić miasta, albo nie wystartuje w wyborach do Zgromadzenia Narodowego. By nie stracić nad nim kontroli, Sistani wymusił, by kandydaci do parlamentu związani z Muktadą nie startowali z osobnej listy wyborczej, ale z list Zjednoczonego Sojuszu Irackiego, szyickiej koalicji stworzonej przez ajatollaha.
Następca już wyznaczony
W skład sojuszu weszły al-Dawa, najstarsza partia szyicka, oraz Iracki Kongers Narodowy Ahmada Szalabiego. Najważniejszymi kandydatami z listy będą jednak członkowie Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej. Mimo że Sistani i Mohammed al-Hakim podobno nie darzyli się sympatią, młodszy brat al-Hakima Abd al-Aziz, który objął po nim schedę, został prawą ręką Sistaniego w sprawach politycznych. Bagdadzka willa nad Tygrysem, w której znajdowały się biura Abd al-Aziza, zmieniła się ostatnio w biuro Sistaniego, a sędziwy ajatollah - choć od lat nie ruszał się z domu - zjawia się tam ostatnio prawie codziennie.
Jak należy interpretować fatwę, w której ajatollah Sistani nakazuje udział w wyborach, uznając je za moralny obowiązek każdego Irakijczyka? Dla sunnitów to sygnał, że Sistani chce wygrać wybory za wszelką cenę, nawet posługując się narzędziami religijnymi. W grudniu sunnicka Partia Islamska ogłosiła, że wycofuje się z wyborów, skoro rząd nie chce ich przesunąć o pół roku. W odpowiedzi Waszyngton zaczął naciskać na rząd w Bagdadzie, by zapewnił sunnitom miejsca w parlamencie bez względu na to, czy wezmą udział w głosowaniu. Początkowo odpowiedź komisji wyborczej była jednoznaczna. "Kto wygra, ten wygra. Komisja jest niezależna i nie akceptuje mieszania się w jej pracę" - oświadczył jej rzecznik.
Komisja może i nie zaakceptowała mieszania się w jej prace, gdy mieszały się USA, ale ajatollah Sistani to co innego. W ubiegłym tygodniu jeden z jego synów oświadczył, że ajatollah uważa, że zagwarantowanie miejsc sunnitom jest niezbędne, bo tylko w ten sposób uda się zapobiec kolejnemu sunnickiemu powstaniu. - Boję się nie wyniku wyborów, a samego głosowania. Wiele krwi może popłynąć - mówi "Wprost" wiceprezydent rządu tymczasowego Ibrahim Safari, szef partii al-Dawa. - Sistaniego obawiałbym się jednak najmniej. Gdy tylko nie będzie musiał się brukać władzą, umyje ręce. Tylko czy my mu na to pozwolimy?
Każdy, kto wygra wybory w Iraku, po błogosławieństwo dla swych decyzji politycznych będzie jeździł do świętego miasta Nadżaf, gdzie urzęduje ajatollah Ali Sistani. Od miesięcy to on rządzi krajem. Sędziwy duchowny - deklarujący, że władza go nie obchodzi - może być najsolidniejszym poręczycielem rządów prawa i demokracji w Iraku. Może, ale nie musi - Chomeini, gdy zaczynał romans z polityką, zapowiadał obronę praw człowieka.
Milczenie ajatollaha
Gdy ciemiężeni od dziesięcioleci iraccy szyici zachłysnęli się wolnością tuż po obaleniu Saddama, mury ich miast natychmiast zostały oblepione kolorowymi zdjęciami starca o srogich rysach twarzy. Mohammed Bakir al-Hakim, przywódca Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej (SCIRI), jednej z głównych opozycyjnych organizacji z czasów reżimu, jeszcze nim wrócił z wygnania w Iranie, zdawał się największym zagrożeniem dla międzynarodowej administracji w Iraku. Zresztą ajatollah nie ukrywał swych poglądów. - Nie pozwolimy, by narzucono nam rząd! Amerykanie jak najszybciej muszą się wynieść z Iraku! - grzmiał przed wyjazdem z miasta Kum, irańskiej kolebki szyickich radykałów, gdzie spędził 23 lata banicji. Jego powrót go Iraku miał przypominać powrót Chomeiniego do Iranu w 1979 r., po którym nastąpiła rewolucja i obalenie szacha. Chomeiniego powitał jednak ponadmilionowy tłum, na cześć al-Hakima w Basrze skandowało kilkanaście tysięcy osób.
Sistani wydawał się jego przeciwieństwem i nie zaprzątał głowy chyba nikomu w Waszyngtonie ani w Green Zone, gdzie mieli siedzibę administrujący Irakiem cudzoziemcy. O planach politycznych pogodnie uśmiechającego się starca nie sposób się było czegokolwiek dowiedzieć. - Polityka go po prostu nie interesuje - tłumaczył "Wprost" Abdul Awallah z uniwersytetu w Al-Amarze. Dziś, gdy Sistani ma wpływ właściwie na wszystkie decyzje polityczne w Bagdadzie, prof. Awallah powtarza to samo.
Irakijczycy mieli zupełnie inny stosunek do al-Hakima, który zginął w zamachu latem 2003 r., niż mają do Sistaniego. Na suku można było usłyszeć, że Al-Hakim niewiele wie o problemach Irakijczyków po ponad dwóch dekadach na emigracji. Zarzucano mu również zbyt bliskie związki z Iranem. Wielu uznało też, że nielegalnie używa tytułu wielkiego ajatollaha. Rangi Sistaniego, jednego z pięciu żyjących wielkich ajatollahów, nikt nie ośmielił się kwestionować. Podkreślano natomiast, że żyje on niezwykle skromnie i nigdy, nawet w czasach największych represji, z kraju nie wyjeżdżał.
Pierwszym, który publicznie skrytykował Sistaniego, był młody radykał Muktada as-Sadr, budujący pozycję na popularności swego ojca, wielkiego ajatollaha zamordowanego przez agentów reżimu. Tuż przed wznieceniem rebelii wiosną 2003 r. zarzucił Sistaniemu, że cierpienie rodaków pod obcą okupacją ma za nic, a polityką nie interesuje się z wygodnictwa. Zaczął go pogardliwie nazywać milczącym mułłą. Sistani nie odpowiedział, ale z As-Sadrem rozprawił się po mistrzowsku. Zrobił to przy okazji podporządkowywania sobie cudzoziemców, którzy próbowali wprowadzać w Iraku swoje porządki.
Gdy Sistani mówi "nie"
Wedle błękitnej książeczki, oficjalnej biografii Sistaniego rozdawanej w jego biurach w kraju, ajatollah zawsze uważał się za Irakijczyka, choć urodził się w irańskim Meszhedzie. Po kilku latach studiów w Komie przeniósł się do Nadżafu, skąd kilkadziesiąt lat wcześniej wyemigrowali jego przodkowie. Został uczniem ajatollaha Abula Kasima Cho`i i w 1960 r. objął po nim przywództwo mardży, najwyższej władzy religijnej szyitów. Podobno to dzięki Cho`i Sistani przesiąkł zasadą kwietyzmu, wedle której duchowieństwo, by zachować czystość, winno się trzymać jak najdalej od polityki. Dzięki temu przeżył - Saddam, przynajmniej oficjalnie, nie interesował się nim. Ten zaś, jeśli wydawał fatwy, czynił to potajemnie, oficjalnie zajmując się jedynie pisaniem opasłych tomów, w których rozstrzygnął m.in. jakiej wysokości podatki pobożny szyita płacić powinien, a także jakie pieszczoty są dozwolone, a jakie bezbożne. Od początku lat 90. Sistani praktycznie nie opuszczał domu. "Ze swej pustelni nie wyszedł nawet po upadku dyktatora. W ciszy łatwiej ocenić sytuację" - napisano w jego biografii. Z Paulem Bremerem, administratorem Iraku, zgadzał się rozmawiać jedynie przez pośredników. Nie przyjął też wysłanników ONZ, rozmawiał z nimi syn ajatollaha.
Cudzoziemcy musieli się jednak liczyć z opinią Sistaniego. O posłuchu, jakim się cieszy, świadczy fatwa wydana po zakończeniu wojny, zakazująca mordowania członków reżimowej partii Bass. Egzekucje, których w samym Bagdadzie wykonywano prawie codziennie po kilkanaście, ustały z dnia na dzień. Gdy w listopadzie Sistani wyraził wątpliwości co do kształtu tymczasowej konstytucji, odwołano uroczystość jej podpisania. Podobnie było z opracowaniem kalendarza i warunków przekazywania władzy.
Tuż przed rebelią As-Sadra Sistani wyjechał z kraju - jak informowano oficjalnie - na leczenie do Londynu. Plotkowano, że w ten sposób ajatollah ustępuje pola młodemu klerykowi. Kiedy jednak po ponad dwóch tygodniach walk linia frontu niebezpiecznie zbliżyła się do Nadżafu, Sistani doprowadził do kompromisu, który pozwolił obu stronom zachować twarz - wojska, choć groziły szturmem, do centrum świętego miasta nie weszły. Choć szczegółów rozmów między Sistanim a Muktadą nie ujawniono, irackie gazety rozpisywały się, że młody kleryk usłyszał, że albo się uspokoi i weźmie do nauki (As-Sadr chce być przywódcą religijnym), a jego partyzanci przestaną grabić miasta, albo nie wystartuje w wyborach do Zgromadzenia Narodowego. By nie stracić nad nim kontroli, Sistani wymusił, by kandydaci do parlamentu związani z Muktadą nie startowali z osobnej listy wyborczej, ale z list Zjednoczonego Sojuszu Irackiego, szyickiej koalicji stworzonej przez ajatollaha.
Następca już wyznaczony
W skład sojuszu weszły al-Dawa, najstarsza partia szyicka, oraz Iracki Kongers Narodowy Ahmada Szalabiego. Najważniejszymi kandydatami z listy będą jednak członkowie Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej. Mimo że Sistani i Mohammed al-Hakim podobno nie darzyli się sympatią, młodszy brat al-Hakima Abd al-Aziz, który objął po nim schedę, został prawą ręką Sistaniego w sprawach politycznych. Bagdadzka willa nad Tygrysem, w której znajdowały się biura Abd al-Aziza, zmieniła się ostatnio w biuro Sistaniego, a sędziwy ajatollah - choć od lat nie ruszał się z domu - zjawia się tam ostatnio prawie codziennie.
Jak należy interpretować fatwę, w której ajatollah Sistani nakazuje udział w wyborach, uznając je za moralny obowiązek każdego Irakijczyka? Dla sunnitów to sygnał, że Sistani chce wygrać wybory za wszelką cenę, nawet posługując się narzędziami religijnymi. W grudniu sunnicka Partia Islamska ogłosiła, że wycofuje się z wyborów, skoro rząd nie chce ich przesunąć o pół roku. W odpowiedzi Waszyngton zaczął naciskać na rząd w Bagdadzie, by zapewnił sunnitom miejsca w parlamencie bez względu na to, czy wezmą udział w głosowaniu. Początkowo odpowiedź komisji wyborczej była jednoznaczna. "Kto wygra, ten wygra. Komisja jest niezależna i nie akceptuje mieszania się w jej pracę" - oświadczył jej rzecznik.
Komisja może i nie zaakceptowała mieszania się w jej prace, gdy mieszały się USA, ale ajatollah Sistani to co innego. W ubiegłym tygodniu jeden z jego synów oświadczył, że ajatollah uważa, że zagwarantowanie miejsc sunnitom jest niezbędne, bo tylko w ten sposób uda się zapobiec kolejnemu sunnickiemu powstaniu. - Boję się nie wyniku wyborów, a samego głosowania. Wiele krwi może popłynąć - mówi "Wprost" wiceprezydent rządu tymczasowego Ibrahim Safari, szef partii al-Dawa. - Sistaniego obawiałbym się jednak najmniej. Gdy tylko nie będzie musiał się brukać władzą, umyje ręce. Tylko czy my mu na to pozwolimy?
Więcej możesz przeczytać w 2/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.