Niepisane regulaminy głoszą, że ekipa. która wygrywa wybory, ma prawo robić, co chce
Świat zawsze był tak ułożony, że jednym było wolno więcej, innym mniej, a pozostałym kompletnie nic. Polskim wynalazkiem jest doklejanie do tego schematu argumentów moralnych, choć sam schemat ma tyle wspólnego z moralnością, ile gołe oko z gołą babą, wszak wszystkim powinno być wolno mniej więcej to samo. Chodzi o to, czy jakiekolwiek zasługi (np. odkrycie ekspresu do kawy, nadstawianie dupy za ojczyznę, wybór na radnego Parzęczewa, napisanie książki o szympansach) powodują, że wolno nam więcej niż innym.
Od lat spierają się o to nie tylko największe umysły, ale także największe biusty i pióra (w tyłku). Przez lata uważano, że jak ktoś dochapał się jakiejś poważnej posady, to prawem zdobywcy wolno mu więcej niż innym. Taki to może zatrudniać rodzinę i kumpli na lukratywnych stanowiskach, nie przychodzić do roboty, jak mu się nie chce, ukraść ołówki z biura, obmacywać sekretarkę czy jeździć sobie po pijaku służbowym autem. W komunie powszechnie sądzono, że dobry kierownik to taki, co sam kradnie, ale daje też innym zarobić. Z czasów dawno szlacheckich w nadwiślańskiej mentalności zadomowił się osobnik zwany paniskiem. Jak ktoś był panem, mógł dłubać w nosie, pić na umór, macać dziewki, klepać jęzorem bzdury, boć to pon przecież. Z tego okresu pochodzi popularne do dziś powiedzenie "co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie". Jest w tym pogarda dla wszystkich, którzy nie mają odpowiednio wysokiej pozycji.
Schemat bycia sobie paniskiem na posadzie idealnie wpisał się w dzieje pseudokapitalistycznej Polski zwanej III RP. Role panisk odgrywali na przemian wygłodzeni chudym życiem w podziemiu, zmęczeni strajkowaniem i rzucaniem ulotek dawni opozycjoniści i przemalowani na zwolenników wolnego rynku byli sekretarze. Na posadach rozsiedli się baronowie i książęta nowej ery. Jeszcze na początku poprzedniej dekady najwybitniejsi moraliści przebąkiwali coś nieśmiało w kierunku komuchów, że z racji świństw, które wcześniej narobili, "im mniej wolno". Byli nawet tacy naiwni na lewicy, którzy w świetle kamer przyznawali im nieśmiało rację (choć to raczej dla picu było niż z serca). Z kolei dawni herosi podziemia uznali, że jak ktoś dostał pałą od zomola pod stocznią, to teraz powinien zostać co najmniej ministrem.
Wkrótce jednak demokratyczną przepustką, dzięki której nabywało się prawa do robienia syfu, stała się nie historia, lecz kartka wyborcza. Niepisane regulaminy głosiły, że ekipa, która wygrywa wybory, ma prawo się nosić po pańsku i robić, co chce. Zwycięzca bierze wszystko. Wygranemu więcej wolno. Nie było takiego kretynizmu, którego nie tłumaczono by wolą wyborców. Gdy jacyś rozsądni dziennikarze próbowali dociekać, czemu
w imieniu zwycięskiej partii podjęto kolejną idiotyczną decyzję, w jakim celu utopiono miliony w kompletnej bzdurze lub dlaczego jakiś analfabeta otrzymał posadę, zawsze tłumaczono to "wolą wyborców". Rozprzestrzeniła się filozofia "wygraliśmy wybory, to nam wolno". W tym układzie państwo polskie odgrywało rolę kogoś na kształt porwanej królewny po trzeciej przecenie, która przechodząc po wyborach z rąk do rąk, z zapałem jest gwałcona przez kolejne ekipy zbójeckie w ramach akcji zwanej realizacją programu wyborczego. Radosny ten korowód trwa do dziś.
Ostatnio wraz z Andrzejem Celińskim - SDPL-owską antygwiazdą parlamentarnej komisji śledczej - wrócił problem biografii w sporze o to, co komu wolno. Wybitny historyk Tomasz Nałęcz postawił ryzykowną tezę, że Celiński ma prawo zachowywać się w komisji jak osioł, gdyż przed laty zdał już egzamin z przyzwoitości. Celiński pomagał robotnikom, działał w KOR i podziemnej "Solidarności". Pogląd Nałęcza miły jest wielu dawnym opozycjonistom, bo oznacza myślenie w stylu "skoro kiedyś zachowałem się jak człowiek, a nie jak świnia, to teraz wolno mi więcej". To śmieszne, żeby fakt, że ktoś przed laty przeprowadził staruszkę przez jezdnię, upoważniał go do ulgowego traktowania przy zakupie butów. Wielu ludzi dawnej "Solidarności" uważało się w Polsce za święte krowy, gdyż przed laty rzucili trzy ulotki pod kościołem lub namalowali na murze karykaturę ślepego Jaruzelskiego na czołgu. Niestety, życie szybko zweryfikowało te postawy. Przez koła historii przemieliło się zbyt wielu takich, co to mieli piękną biografię, a później brzydko się zachowali. Andrzej Celiński pełni w komisji parlamentarnej do spraw Orlenu funkcję Głównego Hamulcowego. Atakuje członków komisji i pajacuje jak Ferdynand Kiepski w znanym serialu. Czy to, że przed laty organizował pomoc dla robotników Radomia, ma wykluczać krytykę jego dzisiejszej, żenującej postawy? Od kombatanctwa wagi ciężkiej gorsza jest już tylko lista przebojów w Radiu Maryja.
Więcej możesz przeczytać w 2/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.