W Europie mamy wolny przepływ usług - pod warunkiem że są to usługi francuskie i niemieckie
W Europie mamy wolny przepływ usług - pod warunkiem że są to usługi francuskie i niemieckie
Czy można nie chcieć 37 mld euro zysków, stworzenia przy tym 600 tys. nowych miejsc pracy, przyspieszenia wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. rocznie i znacznej obniżki cen usług? Takie - według analizy zamówionej przez Komisję Europejską - byłyby rezultaty wprowadzenia pełnej swobody przepływu usług w unii. Gdyby była taka swoboda, polski piekarz w Niemczech nie musiałby - jak obecnie - zdawać egzaminu z pieczenia na przykład Obstkuchen, a polski fryzjer w Austrii nie musiałby przedstawiać dyplomu mistrzowskiego. Z kolei polski złotnik we Francji nie płaciłby po pół euro za stempel francuskiego urzędu na każdym gramie przerobionego przez niego złota, mimo że ma ono już polską próbę. Na razie w bankowości, usługach prawnych lub telekomunikacji nie zawojujemy unijnych rynków, ale w dziedzinie drobnych napraw, usług remontowych, medycznych lub hotelarskich Polacy są jednymi z najbardziej konkurencyjnych przedsiębiorców w Europie. Brak faktycznej swobody przepływu usług w unii sprawia, że nasze firmy tracą możliwość zarobienia 2-3 mld euro rocznie.
Swoboda, czyli restrykcje
Wartość usług wytwarzanych w UE, włączając usługi publiczne, sięga 7 bln euro rocznie (70 proc. unijnego PKB), ale sprzedaż usług między krajami unii to niecałe 400 mld euro rocznie. Ułatwienie przepływu usług rozruszałoby niemrawą unijną gospodarkę. Swobodny przepływ usług zapewnia formalnie traktat o utworzeniu wspólnoty europejskiej (art. 7a określa wspólnotę jako "obszar bez granic wewnętrznych, na którym zostaje zapewniony swobodny przepływ towarów, osób, usług i kapitału"), ale to fikcja. W praktyce urzędnicy i lokalne korporacje zawodowe w Niemczech, Francji, Austrii czy Szwecji potrafią tak utrudnić życie konkurentom z zagranicy, że odechciewa im się wchodzenia na tamtejsze rynki.
Bariery miała znieść dyrektywa przedstawiona rok temu przez Holendra Fritsa Bolkesteina, ówczesnego komisarza ds. jednolitego rynku. Liberalizacji rynku usług jednak nie będzie, bo nie podoba się ona kanclerzowi Niemiec i prezydentowi Francji. W 2003 r. Polacy zatrudnieni w branży hotelowej i gastronomicznej byli aż o 74 proc. bardziej wydajni niż ich koledzy z Niemiec, w handlu - o 20 proc., w sektorze napraw - o 6 proc. - wynika z raportu OECD. Gdyby w unii istniała rzeczywista swoboda świadczenia usług, firmy z Polski mogłyby podbić unijne rynki. Do tego zaś Gerhard Schröder i Jacques Chirac nie dopuszczą, bo ich wyborcy konkurencji boją się jak ognia.
Wolno, ale nie można
Wielu usług nie można dosłownie wyeksportować (nie da się położyć tapety na odległość); by stały się przedmiotem handlu zagranicznego, trzeba albo nabywcę przywieźć do usługodawcy (ale turystyka usługowa podraża koszty), albo - co znacznie tańsze - przenieść do kraju odbiorcy przedsiębiorstwo usługowe. I tu w unii zaczynają się schody. - Przedstawiłem w Niemczech wszystkie dokumenty, spełniłem wymagania. Nie mogli mi zabronić otworzenia piekarni w Berlinie, więc znaleźli inny sposób: miejscowa izba gospodarcza wyznaczyła mi taką lokalizację, gdzie nie znalazłbym klientów - opowiada Andrzej Wojciechowski, szef Izby Rzemieślniczej w Szczecinie. Polak, który chciałby sprzedawać swoje pieczywo Austriakom, musi nostryfikować swój dyplom mistrzowski (a zatem w ogóle go uzyskać), wykazać się znajomością języka niemieckiego, sześcioletnim doświadczeniem w zawodzie piekarza oraz zdać egzamin praktyczny, czyli na przykład wypiec ciemny chleb tyrolski.
Absurdalne uprawnienia rzemieślniczych korporacji i państwowe regulacje (koncesje, zezwolenia) to najprostsze sposoby, jakie wykorzystują bogate kraje unii, by ograniczyć dostęp do rynku usług cudzoziemcom. Na przykład Austriacy wymagają potwierdzenia zawodowych kwalifikacji od przedstawicieli 82 zawodów. Henryk Dudek, malarz z Dulczy Wielkiej (Podkarpackie), chciał świadczyć usługi remontowe w Austrii, ale półroczy kurs malarski, który ukończył w Polsce, okazał się niewystarczający. Żeby położyć w Austrii tapetę lub pomalować ścianę, trzeba być bowiem mistrzem cechowym.
Do eliminowania rywali służą też przepisy antykoncentracyjne. We Francji w miejscowości liczącej do 40 tys. mieszkańców może działać najwyżej pięć piekarni, w Niemczech na 8 tys. mieszkańców może przypadać najwyżej jednak apteka, a otworzyć można ją co najmniej kilometr od innej.
Od 1 maja 2004 r. polscy przedsiębiorcy wielokrotnie skarżyli się do Parlamentu Europejskiego na dyskryminowanie ich przez administrację gospodarczą lub podatkową w takich krajach, jak Szwecja, Niemcy, Francja czy Austria. Problemy mają zarówno duże firmy budowlane, na przykład Budimex w Niemczech, jak i mniejsi przedsiębiorcy - od dekarzy, architektów, mechaników lub fryzjerów po lekarzy, którzy chcieliby otworzyć za granicą gabinety.
Ireneusz Łukiewicz, który wraz ze wspólnikiem otworzył w przygranicznym Görlitz firmę Komandor, zarejestrował ją jako spółkę cywilną, która zajmuje się sprzedażą polskich szaf, a na życzenie klientów dodatkowo je montuje (Polacy są tańsi od niemieckich konkurentów o 30 proc.). Gdyby chciał wytwarzać szafy na miejscu lub zajmować się oficjalnie usługami montażowymi, musiałby przejść przez gehennę procedur miejscowej Handwerkskammer (izby rzemieślniczej). Ale pomyślna rejestracja firmy nie oznacza końca problemów. - Choć jesteśmy niemiecką firmą i w Niemczech płacimy podatki, wiele sklepów na przykład odmawia zorganizowania ekspozycji naszych produktów. Twierdzą, że inne niemieckie firmy oraz klienci będą zbulwersowani reklamowaniem polskich towarów, gdy w Niemczech jest tak duże bezrobocie - mówi Łukiewicz.
Ciszej nad tą dyrektywą
Bariery w przepływie usług miała zlikwidować wspomniana dyrektywa przedstawiona przez Fritsa Bolkesteina (projekt opublikowano 5 marca 2004 r.). Gdyby weszła w życie, od 2007 r. usługodawca raz zarejestrowany w jednym z krajów unii mógłby działać we wszystkich 25 państwach bez konieczności zdobywania dalszych pozwoleń, certyfikatów itp. Przewidując gromy z Berlina i Paryża, Bolkestein poszedł na kompromis, podtrzymując regułę, że zagraniczna firma musi płacić składki socjalne takie jak w państwie przyjmującym czy przestrzegać miejscowych przepisów BHP. Następca Bolkesteina Irlandczyk Charlie McCreevy jeszcze bardziej rozwodnił projekt, wprowadzając do niego punkt: "Dyrektywa nie dotyczy liberalizacji usług o ogólnym znaczeniu gospodarczym, zarezerwowanych dla podmiotów publicznych i prywatnych".
Dyrektywę zaprezentowaną w lutym Parlamentowi Europejskiemu Komisja Europejska od razu wycofała. Do kosza posłali ją przede wszystkim Chirac i Schröder oraz frakcja socjalistów. Francuski prezydent 2 lutego stwierdził w Paryżu, że propozycja komisji powinna "powrócić do stadium planowania". Niemiecki kanclerz zapowiedział ostatnio w Brukseli, że Niemcy będą się domagali wyłączenia ze swobody przepływu usług wskazanych sektorów (budownictwa, edukacji, badań naukowych itp.). Nowy szef komisji, Portugalczyk José Manuel Barroso, właściwie odciął się od pomysłu. - Dyrektywa Bolkesteina umrze albo zostanie przeredagowana, bo wszyscy żądają wpisania do niej wyjątków i wyłączeń. Obowiązuje zasada Kalego: zliberalizujcie dostęp naszych firm do waszych rynków, ale wara od naszego - mówi Jacek Saryusz-Wolski (PO), europoseł, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Mafijny dumping
Ceny usług niemieckich lub francuskich firm są nawet o 50-60 proc. wyższe niż polskich. Polacy nie tylko oferują usługi tańsze, ale też często lepszej jakości. Już w 2004 r. belgijska centrala związkowa FTGB żądała głowy Bolkesteina, dowodząc, że chce wpuścić na rynek czeskie i polskie firmy budowlane, które będą płacić swoim robotnikom niskie pensje i świadczenia społeczne i zaleją belgijski rynek. Niedawno w tygodniku "Der Spiegel" (nr 8/2005) przedstawiciel niemieckiego Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Spożywczego i Restauracji (NGG) Matthias Brümmer straszył, że dotychczasowa liberalizacja rynków doprowadziła do powstania "mafijnych struktur, dumpingu płacowego i współczesnego niewolnictwa". "Der Spiegel" dorzuca, że miesięczny koszt zatrudnienia pracownika w Niemczech to 3710 euro, w Polsce - 783 euro, a na Litwie - 487 euro, dowodząc, że swoboda na rynku usług oznacza powiększenie pięciomilionowego już w Niemczech bezrobocia. Chirac i Schröder podsycają obawy, bo wiedzą, że obalając najważniejszą część dyrektywy Bolkesteina, czyli zasadę "kraju pochodzenia" (uniezależniłaby ona przedsiębiorców od uznaniowości administracji), zbijają dziś kapitał polityczny. Dzięki zachowaniu status quo problem tańszej i lepszej konkurencji z Europy Środkowej rozwiąże się sam, bo z rynku będą ją wypychali lokalni urzędnicy i zawodowe korporacje.
Strzał w stopę
Piętrzenie barier przed przedsiębiorcami z Europy Środkowej to nie tylko konserwowanie drożyzny w unii. Według prognoz Wolfganga Clementa, ministra gospodarki Niemiec, jednego z nielicznych za Odrą zwolenników liberalizacji, dzięki uwolnieniu usług w Niemczech powstałoby 70 tys. nowych miejsc pracy. Pod koniec lutego nawet unijny komisarz do spraw przedsiębiorstw i przemysłu Günter Verheugen w wywiadzie dla radia Deutschlandfunk stwierdził: "Nie ma drugiego kraju w Europie, który tak bardzo zyskał na integracji europejskiej jak właśnie Niemcy". Ze wspomnianej wcześniej analizy zamówionej przez Komisję Europejską w duńskim instytucie Copenhagen Economics jasno wynika, że w gronie państw mogących liczyć na największe korzyści z liberalizacji usług są te, które obecnie ograniczają przepływ usług w największym stopniu (m.in. Niemcy, Austria, Francja, Włochy, kraje Beneluksu).
Obstrukcja Francji, Niemiec i ich sojuszników ma dodatkowy groźny efekt. Brak liberalizacji rynku usług w unii sprawia, że tam, gdzie funkcjonuje w tym zakresie wolny rynek, słychać żądania jego regulacji. - Polska jest naiwnym krajem, gdzie nie wymaga się żadnych dyplomów i certyfikatów. Niemcy przyjeżdżają do nas zakładać firmy, a tymczasem polscy rzemieślnicy, lepsi i tańsi, są dyskryminowani w Niemczech - grzmi Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego. Wniosek jest jasny: powinniśmy wznieść podobne bariery i u nas.
Oficjalnie wciąż istnieją szanse na reanimowanie dyrektywy o usługach. Ale kompromis, który byłby na rękę Francji i Niemcom, to kolejny strzał unii we własną stopę. Pokrzyżowałby bowiem plany przyspieszenia wzrostu gospodarczego w Europie Zachodniej. Taką drobnostką jednak Schröder i Chirac głów sobie nie zaprzątają.
Czy można nie chcieć 37 mld euro zysków, stworzenia przy tym 600 tys. nowych miejsc pracy, przyspieszenia wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. rocznie i znacznej obniżki cen usług? Takie - według analizy zamówionej przez Komisję Europejską - byłyby rezultaty wprowadzenia pełnej swobody przepływu usług w unii. Gdyby była taka swoboda, polski piekarz w Niemczech nie musiałby - jak obecnie - zdawać egzaminu z pieczenia na przykład Obstkuchen, a polski fryzjer w Austrii nie musiałby przedstawiać dyplomu mistrzowskiego. Z kolei polski złotnik we Francji nie płaciłby po pół euro za stempel francuskiego urzędu na każdym gramie przerobionego przez niego złota, mimo że ma ono już polską próbę. Na razie w bankowości, usługach prawnych lub telekomunikacji nie zawojujemy unijnych rynków, ale w dziedzinie drobnych napraw, usług remontowych, medycznych lub hotelarskich Polacy są jednymi z najbardziej konkurencyjnych przedsiębiorców w Europie. Brak faktycznej swobody przepływu usług w unii sprawia, że nasze firmy tracą możliwość zarobienia 2-3 mld euro rocznie.
Swoboda, czyli restrykcje
Wartość usług wytwarzanych w UE, włączając usługi publiczne, sięga 7 bln euro rocznie (70 proc. unijnego PKB), ale sprzedaż usług między krajami unii to niecałe 400 mld euro rocznie. Ułatwienie przepływu usług rozruszałoby niemrawą unijną gospodarkę. Swobodny przepływ usług zapewnia formalnie traktat o utworzeniu wspólnoty europejskiej (art. 7a określa wspólnotę jako "obszar bez granic wewnętrznych, na którym zostaje zapewniony swobodny przepływ towarów, osób, usług i kapitału"), ale to fikcja. W praktyce urzędnicy i lokalne korporacje zawodowe w Niemczech, Francji, Austrii czy Szwecji potrafią tak utrudnić życie konkurentom z zagranicy, że odechciewa im się wchodzenia na tamtejsze rynki.
Bariery miała znieść dyrektywa przedstawiona rok temu przez Holendra Fritsa Bolkesteina, ówczesnego komisarza ds. jednolitego rynku. Liberalizacji rynku usług jednak nie będzie, bo nie podoba się ona kanclerzowi Niemiec i prezydentowi Francji. W 2003 r. Polacy zatrudnieni w branży hotelowej i gastronomicznej byli aż o 74 proc. bardziej wydajni niż ich koledzy z Niemiec, w handlu - o 20 proc., w sektorze napraw - o 6 proc. - wynika z raportu OECD. Gdyby w unii istniała rzeczywista swoboda świadczenia usług, firmy z Polski mogłyby podbić unijne rynki. Do tego zaś Gerhard Schröder i Jacques Chirac nie dopuszczą, bo ich wyborcy konkurencji boją się jak ognia.
Wolno, ale nie można
Wielu usług nie można dosłownie wyeksportować (nie da się położyć tapety na odległość); by stały się przedmiotem handlu zagranicznego, trzeba albo nabywcę przywieźć do usługodawcy (ale turystyka usługowa podraża koszty), albo - co znacznie tańsze - przenieść do kraju odbiorcy przedsiębiorstwo usługowe. I tu w unii zaczynają się schody. - Przedstawiłem w Niemczech wszystkie dokumenty, spełniłem wymagania. Nie mogli mi zabronić otworzenia piekarni w Berlinie, więc znaleźli inny sposób: miejscowa izba gospodarcza wyznaczyła mi taką lokalizację, gdzie nie znalazłbym klientów - opowiada Andrzej Wojciechowski, szef Izby Rzemieślniczej w Szczecinie. Polak, który chciałby sprzedawać swoje pieczywo Austriakom, musi nostryfikować swój dyplom mistrzowski (a zatem w ogóle go uzyskać), wykazać się znajomością języka niemieckiego, sześcioletnim doświadczeniem w zawodzie piekarza oraz zdać egzamin praktyczny, czyli na przykład wypiec ciemny chleb tyrolski.
Absurdalne uprawnienia rzemieślniczych korporacji i państwowe regulacje (koncesje, zezwolenia) to najprostsze sposoby, jakie wykorzystują bogate kraje unii, by ograniczyć dostęp do rynku usług cudzoziemcom. Na przykład Austriacy wymagają potwierdzenia zawodowych kwalifikacji od przedstawicieli 82 zawodów. Henryk Dudek, malarz z Dulczy Wielkiej (Podkarpackie), chciał świadczyć usługi remontowe w Austrii, ale półroczy kurs malarski, który ukończył w Polsce, okazał się niewystarczający. Żeby położyć w Austrii tapetę lub pomalować ścianę, trzeba być bowiem mistrzem cechowym.
Do eliminowania rywali służą też przepisy antykoncentracyjne. We Francji w miejscowości liczącej do 40 tys. mieszkańców może działać najwyżej pięć piekarni, w Niemczech na 8 tys. mieszkańców może przypadać najwyżej jednak apteka, a otworzyć można ją co najmniej kilometr od innej.
Od 1 maja 2004 r. polscy przedsiębiorcy wielokrotnie skarżyli się do Parlamentu Europejskiego na dyskryminowanie ich przez administrację gospodarczą lub podatkową w takich krajach, jak Szwecja, Niemcy, Francja czy Austria. Problemy mają zarówno duże firmy budowlane, na przykład Budimex w Niemczech, jak i mniejsi przedsiębiorcy - od dekarzy, architektów, mechaników lub fryzjerów po lekarzy, którzy chcieliby otworzyć za granicą gabinety.
Ireneusz Łukiewicz, który wraz ze wspólnikiem otworzył w przygranicznym Görlitz firmę Komandor, zarejestrował ją jako spółkę cywilną, która zajmuje się sprzedażą polskich szaf, a na życzenie klientów dodatkowo je montuje (Polacy są tańsi od niemieckich konkurentów o 30 proc.). Gdyby chciał wytwarzać szafy na miejscu lub zajmować się oficjalnie usługami montażowymi, musiałby przejść przez gehennę procedur miejscowej Handwerkskammer (izby rzemieślniczej). Ale pomyślna rejestracja firmy nie oznacza końca problemów. - Choć jesteśmy niemiecką firmą i w Niemczech płacimy podatki, wiele sklepów na przykład odmawia zorganizowania ekspozycji naszych produktów. Twierdzą, że inne niemieckie firmy oraz klienci będą zbulwersowani reklamowaniem polskich towarów, gdy w Niemczech jest tak duże bezrobocie - mówi Łukiewicz.
Ciszej nad tą dyrektywą
Bariery w przepływie usług miała zlikwidować wspomniana dyrektywa przedstawiona przez Fritsa Bolkesteina (projekt opublikowano 5 marca 2004 r.). Gdyby weszła w życie, od 2007 r. usługodawca raz zarejestrowany w jednym z krajów unii mógłby działać we wszystkich 25 państwach bez konieczności zdobywania dalszych pozwoleń, certyfikatów itp. Przewidując gromy z Berlina i Paryża, Bolkestein poszedł na kompromis, podtrzymując regułę, że zagraniczna firma musi płacić składki socjalne takie jak w państwie przyjmującym czy przestrzegać miejscowych przepisów BHP. Następca Bolkesteina Irlandczyk Charlie McCreevy jeszcze bardziej rozwodnił projekt, wprowadzając do niego punkt: "Dyrektywa nie dotyczy liberalizacji usług o ogólnym znaczeniu gospodarczym, zarezerwowanych dla podmiotów publicznych i prywatnych".
Dyrektywę zaprezentowaną w lutym Parlamentowi Europejskiemu Komisja Europejska od razu wycofała. Do kosza posłali ją przede wszystkim Chirac i Schröder oraz frakcja socjalistów. Francuski prezydent 2 lutego stwierdził w Paryżu, że propozycja komisji powinna "powrócić do stadium planowania". Niemiecki kanclerz zapowiedział ostatnio w Brukseli, że Niemcy będą się domagali wyłączenia ze swobody przepływu usług wskazanych sektorów (budownictwa, edukacji, badań naukowych itp.). Nowy szef komisji, Portugalczyk José Manuel Barroso, właściwie odciął się od pomysłu. - Dyrektywa Bolkesteina umrze albo zostanie przeredagowana, bo wszyscy żądają wpisania do niej wyjątków i wyłączeń. Obowiązuje zasada Kalego: zliberalizujcie dostęp naszych firm do waszych rynków, ale wara od naszego - mówi Jacek Saryusz-Wolski (PO), europoseł, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Mafijny dumping
Ceny usług niemieckich lub francuskich firm są nawet o 50-60 proc. wyższe niż polskich. Polacy nie tylko oferują usługi tańsze, ale też często lepszej jakości. Już w 2004 r. belgijska centrala związkowa FTGB żądała głowy Bolkesteina, dowodząc, że chce wpuścić na rynek czeskie i polskie firmy budowlane, które będą płacić swoim robotnikom niskie pensje i świadczenia społeczne i zaleją belgijski rynek. Niedawno w tygodniku "Der Spiegel" (nr 8/2005) przedstawiciel niemieckiego Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Spożywczego i Restauracji (NGG) Matthias Brümmer straszył, że dotychczasowa liberalizacja rynków doprowadziła do powstania "mafijnych struktur, dumpingu płacowego i współczesnego niewolnictwa". "Der Spiegel" dorzuca, że miesięczny koszt zatrudnienia pracownika w Niemczech to 3710 euro, w Polsce - 783 euro, a na Litwie - 487 euro, dowodząc, że swoboda na rynku usług oznacza powiększenie pięciomilionowego już w Niemczech bezrobocia. Chirac i Schröder podsycają obawy, bo wiedzą, że obalając najważniejszą część dyrektywy Bolkesteina, czyli zasadę "kraju pochodzenia" (uniezależniłaby ona przedsiębiorców od uznaniowości administracji), zbijają dziś kapitał polityczny. Dzięki zachowaniu status quo problem tańszej i lepszej konkurencji z Europy Środkowej rozwiąże się sam, bo z rynku będą ją wypychali lokalni urzędnicy i zawodowe korporacje.
Strzał w stopę
Piętrzenie barier przed przedsiębiorcami z Europy Środkowej to nie tylko konserwowanie drożyzny w unii. Według prognoz Wolfganga Clementa, ministra gospodarki Niemiec, jednego z nielicznych za Odrą zwolenników liberalizacji, dzięki uwolnieniu usług w Niemczech powstałoby 70 tys. nowych miejsc pracy. Pod koniec lutego nawet unijny komisarz do spraw przedsiębiorstw i przemysłu Günter Verheugen w wywiadzie dla radia Deutschlandfunk stwierdził: "Nie ma drugiego kraju w Europie, który tak bardzo zyskał na integracji europejskiej jak właśnie Niemcy". Ze wspomnianej wcześniej analizy zamówionej przez Komisję Europejską w duńskim instytucie Copenhagen Economics jasno wynika, że w gronie państw mogących liczyć na największe korzyści z liberalizacji usług są te, które obecnie ograniczają przepływ usług w największym stopniu (m.in. Niemcy, Austria, Francja, Włochy, kraje Beneluksu).
Obstrukcja Francji, Niemiec i ich sojuszników ma dodatkowy groźny efekt. Brak liberalizacji rynku usług w unii sprawia, że tam, gdzie funkcjonuje w tym zakresie wolny rynek, słychać żądania jego regulacji. - Polska jest naiwnym krajem, gdzie nie wymaga się żadnych dyplomów i certyfikatów. Niemcy przyjeżdżają do nas zakładać firmy, a tymczasem polscy rzemieślnicy, lepsi i tańsi, są dyskryminowani w Niemczech - grzmi Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego. Wniosek jest jasny: powinniśmy wznieść podobne bariery i u nas.
Oficjalnie wciąż istnieją szanse na reanimowanie dyrektywy o usługach. Ale kompromis, który byłby na rękę Francji i Niemcom, to kolejny strzał unii we własną stopę. Pokrzyżowałby bowiem plany przyspieszenia wzrostu gospodarczego w Europie Zachodniej. Taką drobnostką jednak Schröder i Chirac głów sobie nie zaprzątają.
Więcej możesz przeczytać w 9/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.