W 1899 r. szef amerykańskiego urzędu patentowego oświadczył, że wszystko, co można wynaleźć, zostało już wynalezione Przyszłość się skompromitowała. Przynajmniej w wersji futurologów. Gdyby spełniły się choćby proroctwa Klubu Rzymskiego, nasza cywilizacja albo już zniknęłaby z powierzchni ziemi, albo dożywałaby swoich dni. Dlaczego wielu intelektualistów uwierzyło, że potrafi przewidzieć przyszłość, zamiast przemyśleć przestrogi Karla Poppera, który ponad pół wieku temu przekonująco dowodził, że jest logicznie niemożliwe, aby naukowo określić dziś to, co poznamy dopiero jutro.
Tak się dziwnie składa, że sprawcą wszelkiego zła, które miałoby zagrozić ludzkości, bywał dla większości futurologów kapitalizm. To on ma odpowiadać za wyczerpanie zasobów, wielkie katastrofy ekologiczne czy przeludnienie. Tymczasem na razie liberalny kapitalizm ma doskonałe mechanizmy zabezpieczające i wszystko wskazuje na to, że rację miał Francis Fukuyama, mówiąc, że nie wymyślono dla niego alternatywy. Prognozy futurologów zaś więcej mówią o teraźniejszości - jej lękach, idiosynkrazjach, intelektualnych modach - niż o przyszłości.
Pierwsi w ograniczeniach futurologii zorientowali się przedstawiciele nauk ścisłych i ludzie biznesu. Sceptycznie podeszli nawet do najbardziej sprawdzalnej z dotychczasowych prognoz - raportu korporacji RAND z 1963 r. Autorzy raportu wprawdzie tylko o rok pomylili się w kwestii daty lądowania człowieka na Księżycu i trafnie prognozowali niesłychany wzrost znaczenia komputerów, ale im dalej w przyszłość, tym bardziej się mylili. Już w 1975 r. mielibyśmy - ich zdaniem - założyć stałą bazę na Księżycu, a w latach 80. regularnie latać na Marsa i Wenus. Raport RAND dowodzi, że sensowne prognozy rozwoju technologicznego da się sformułować najwyżej z wyprzedzeniem 5-10 lat. A już prognozy społeczne czy ekonomiczne to najczęściej fantasmagorie. Dowodzi tego przykład laureatów Nagrody Nobla z ekonomii, Amerykanów Roberta Mertona i Myrona Scholesa. Jako specjaliści od przewidywania trendów na giełdzie pieniądze z Nagrody Nobla zainwestowali w akcje. I wszystko stracili.
Bodaj najbardziej kompromitującą prognozą okazało się twierdzenie Charlesa Duella, szefa amerykańskiego urzędu patentowego, który w 1899 r. oświadczył, że wszystko, co można wynaleźć, zostało już wynalezione. Mniej więcej w tym samym czasie Wilbur Wright, późniejszy pionier lotnictwa, twierdził, że człowiek nie będzie latał co najmniej do połowy XX wieku. Zaś prezes banku kredytującego działalność firmy Ford Motor Company mówił jej właścicielom, że nic nie zastąpi konia, bo automobile to tylko fanaberia. Harry M. Warner, założyciel Warner Brothers, pytał u progu lat 30.: "komu, u diabła, zależy na słuchaniu głosu aktorów?", a szef innej hollywoodzkiej wytwórni - 20-th Century Fox - twierdził po zakończeniu II wojny światowej, że telewizja nie ma przyszłości. W tym samym czasie Thomas Watson, prezes IBM, oświadczył, że światowy rynek nie potrzebuje więcej niż pięciu komputerów rocznie.
Grubo mylili się nawet bawiący się w proroków wybitni naukowcy. Noblista Ernst Rutherford, współtwórca fizyki atomowej, twierdził, że mówienie o energii nuklearnej to "próżne gadanie". Z kolei brytyjski astronom królewski Harold Spencer Jones okreś-lił w 1957 r. ideę lotów kosmicznych jako nieodpowiedzialne brednie. - W naukach ścisłych już od wielu dekad panuje przekonanie, że prognozując w dłuższej perspektywie odkrycia, procesy i wynalazki, można się jedynie ośmieszyć. Nawet najwybitniejsi naukowcy mają do tego zbyt małą wyobraźnię, wydaje im się, że coś jest niemożliwe, a później przychodzi ktoś, kto tego nie wie - mówi "Wprost" prof. Andrzej Kajetan Wróblewski, fizyk i historyk nauki. Inny historyk nauki, prof. Bolesław Orłowski, uważa, że obecnie częściej niż kiedykolwiek pojawiają się odkrycia zupełnie zmieniające reguły gry, stwarzające szansę zaskakującego rozwiązywania problemów technologicznych. Efekt jest taki, że chętnych do stawiania wieloletnich prognoz technologicznych i ekonomicznych praktycznie już nie ma.
Eksperci od niczego
W latach 60. i 70. XX wieku ogromny wpływ na elity intelektualne Europy miał Klub Rzymski, który regularnie wydawał raporty i prognozy na temat światowych problemów wyżywienia, rozwoju przemysłu, zanieczyszczenia środowiska czy zmian demograficznych, i regularnie się mylił.
Było to główne forum tzw. generalistów, czyli naukowców prowadzących badania z pogranicza wielu dziedzin, czyli znających się na wszystkim i niczym. To pewnie dlatego nikt dziś nie pamięta nazwisk liderów klubu w rodzaju Aleksandra Kinga, Aurelia Peccei czy Bertranda Schneidera. Przez kilka dziesięcioleci wydany w 1972 r. pierwszy raport Klubu Rzymskiego "Granice wzrostu" był jednak biblią zachodnioeuropejskiej lewicy i ekologów. Zimna wojna i kryzys naftowy stwarzały zresztą doskonały klimat dla kasandrycznych, choć bzdurnych prognoz.
Autorzy "Granic wzrostu" uwierzyli znanemu biologowi Paulowi Ehrlichowi, który w wydanej w 1968 r. "Bombie ludnościowej" nawiązał do Malthusowskiej (od nazwiska pastora Malthusa) tezy mówiąc, że żywności przybywa w postępie arytmetycznym, a ludzi w geometrycznym, co musi się skończyć katastrofą. Miało się to zresztą stać już w latach 70. XX wieku. Według tej prognozy, na początku XXI wieku Ziemię miałoby zamieszkiwać 15 miliardów ludzi, co spowodowałoby wyczerpanie światowych zasobów surowców, których zabraknąć miało w połowie naszego stulecia.
Kiedy się okazało, że ludzkość nie stała się - jak chcieli prorocy z Klubu Rzymskiego - "cywilizacją zużycia", generaliści zaczęli straszyć świat efektem cieplarnianym, dziurą ozonową i elektrowniami atomowymi. Jeszcze w 1992 r. Klub Rzymski wieszczył zagładę świata w ciągu najbliższych 30-40 lat. "Jeśli wykluczyć katastrofę nuklearną, to niebezpieczeństwa, przed którymi staje dziś ludzkość, są większe niż 20 lat temu" - wieścił ówczesny prezes klubu Ricardo Diez-Hochleitner. Dziś w te czarne proroctwa nie wierzą już nawet sieroty po generalistach w rodzaju Światowego Funduszu na rzecz Przyrody. Klub zresztą wciąż działa i odkrywa u progu nowego millennium, że "element ludzki jest centralną częścią problematyki globalnej".
Przyszłościowy katastrofizm przyćmił futurologiczny optymizm. Głośny swego czasu lider optymistów Herman Kahn i jego Hudson Institute twierdzili, że nasza cywilizacja tak się już rozwinęła, że nie zagrozi jej nawet wojna jądrowa. Kahn przekonywał, że u progu XXI wieku będziemy mieszkać pod ziemią, a inteligentniejsze od ludzi superkomputery będą za nas pracować. Jego wizje znalazły niejaki zresztą posłuch u masowego odbiorcy, głównie za sprawą inspirowanych nimi filmów science fiction takich jak "The Day After" (o świecie po wojnie nuklearnej).
Wieczny Związek Sowiecki
W drugiej połowie XX wieku proroctwa chętnie snuli przedstawiciele nauk społecznych. Nie trzeba dodawać, że albo bardzo ogólnikowe, albo kompletnie nietrafne. Prof. Henryk Domański, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, za największą wpadkę w tej dziedzinie uważa teorię przemysłu kulturalnego tzw. szkoły frankfurckiej. Spopularyzowana na fali kontrkultury marksowska z ducha koncepcja (stworzona przez Theodora Adorno, Maxa Horkheimera i Herberta Marcuse'a) głosiła, że konsument kultury masowej nie jest podmiotem, lecz jedynie przedmiotem manipulacji nadawcy i jego upodobania się nie liczą. Miałoby to być narzędzie zniewolenia człowieka w społeczeństwie kapitalistycznym. Autorzy twierdzili, że konsekwencją ekspansji kultury masowej będzie zanik wszelkiej elitarności i powszechny upadek wartości. Tymczasem, jak wiemy, kultura wysoka ma się nienajgorzej, zaś poziom kultury masowej od tamtych czasów zdecydowanie się podniósł.
Popularna w politologii lat 70. i 80. koncepcja konwergencji (mająca marksistowskie korzenie) skompromitowała się tym, żenie dopuszczała upadku komunizmu i rozpadu ZSRR. Konwergencjoniści głosili, że z dwóch zwalczających się systemów - kapitalizmu (teza) i komunizmu (antyteza) - powstanie w przyszłości socjalistyczny kapitalizm (synteza), bo Zachód będzie się etatyzował, a Wschód wprowadzał elementy rynku. Okazało się, że ani USA nie upodobniły się do Związku Sowieckiego, ani nie upadły pod naporem Japonii, która - wedle prognoz Lestera Thurowa z lat 80. - miała się stać światowym hegemonem. Dekadę później ten sam autor straszył wizją upadku Ameryki w ciągu następnych 20-30 lat. Dowodami na tę tezę były różne zbieżności w historii cesarstwa rzymskiego i USA, np. nadmierne zaangażowanie wojskowe poza własnymi granicami.
Machiny Leonarda
Sprawdzają się właściwie tylko te prognozy, które dotyczą tendencji widocznych w momencie ich ogłaszania. I tak rację miał Daniel Bell, który w latach 60. głosił koncepcję nadejścia społeczeństwa postindustrialnego, w którym tradycyjny przemysł ustępuje miejsca usługom, a - co za tym idzie - rośnie rola informacji i wiedzy naukowej. Rację miał Alvin Toffler, autor "Trzeciej fali", gdy przewidywał, że tradycyjny przemysł drugiej fali ustąpi miejsca nowym technologiom. Rację miał George Gilder, ulubiony myśliciel ekipy Ronalda Reagana, który twierdził, że kluczem do sukcesu państw jest ekonomia podażowa polegająca na obniżaniu podatków i liberalizacji rynku. Przeciwstawiał temu modelowi państwo opiekuńcze, które produkuje frustratów i nierobów, co widać w Europie.
Co zaskakujące, bardziej niż pseudonaukowe prognozy generalistów sprawdzają się przepowiednie pisarzy i wizjonerów. Może dlatego, że nie ograniczają ich ideologiczne skrzywienia. I tak już żyjący w XIII wieku Roger Bacon przewidywał pojawienie się samolotów i samochodów. Machiny zaprojektowane przez Leonarda da Vinci, a zbudowane współcześnie, naprawdę latają. Jules Verne zapowiadał w "Paryżu XX wieku" upowszechnienie elektryczności i silników spalinowych, a w innych książkach - loty na Księżyc oraz powstanie łodzi podwodnych. Przewaga pisarzy nad naukowcami, jak zauważa prof. Andrzej Kajetan Wróblewski, polega na tym, że nie mają oni blokad związanych z nabytą wiedzą. Naukowcy często nie biorą pod uwagę zdolności adaptacyjnych człowieka i tak nieuchwytnych czynników jak przypadek.
Karl Popper pisał w "Nędzy historycyzmu", że historia nauczyła nas tego, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Parafrazując te słowa, można powiedzieć, że futurolodzy nauczyli nas tego, że nigdy niczego naprawdę ważnego nie przewidzieli. To i dobrze, bo moglibyśmy stracić motywację do czynienia możliwym niemożliwego.
Pierwsi w ograniczeniach futurologii zorientowali się przedstawiciele nauk ścisłych i ludzie biznesu. Sceptycznie podeszli nawet do najbardziej sprawdzalnej z dotychczasowych prognoz - raportu korporacji RAND z 1963 r. Autorzy raportu wprawdzie tylko o rok pomylili się w kwestii daty lądowania człowieka na Księżycu i trafnie prognozowali niesłychany wzrost znaczenia komputerów, ale im dalej w przyszłość, tym bardziej się mylili. Już w 1975 r. mielibyśmy - ich zdaniem - założyć stałą bazę na Księżycu, a w latach 80. regularnie latać na Marsa i Wenus. Raport RAND dowodzi, że sensowne prognozy rozwoju technologicznego da się sformułować najwyżej z wyprzedzeniem 5-10 lat. A już prognozy społeczne czy ekonomiczne to najczęściej fantasmagorie. Dowodzi tego przykład laureatów Nagrody Nobla z ekonomii, Amerykanów Roberta Mertona i Myrona Scholesa. Jako specjaliści od przewidywania trendów na giełdzie pieniądze z Nagrody Nobla zainwestowali w akcje. I wszystko stracili.
Bodaj najbardziej kompromitującą prognozą okazało się twierdzenie Charlesa Duella, szefa amerykańskiego urzędu patentowego, który w 1899 r. oświadczył, że wszystko, co można wynaleźć, zostało już wynalezione. Mniej więcej w tym samym czasie Wilbur Wright, późniejszy pionier lotnictwa, twierdził, że człowiek nie będzie latał co najmniej do połowy XX wieku. Zaś prezes banku kredytującego działalność firmy Ford Motor Company mówił jej właścicielom, że nic nie zastąpi konia, bo automobile to tylko fanaberia. Harry M. Warner, założyciel Warner Brothers, pytał u progu lat 30.: "komu, u diabła, zależy na słuchaniu głosu aktorów?", a szef innej hollywoodzkiej wytwórni - 20-th Century Fox - twierdził po zakończeniu II wojny światowej, że telewizja nie ma przyszłości. W tym samym czasie Thomas Watson, prezes IBM, oświadczył, że światowy rynek nie potrzebuje więcej niż pięciu komputerów rocznie.
Grubo mylili się nawet bawiący się w proroków wybitni naukowcy. Noblista Ernst Rutherford, współtwórca fizyki atomowej, twierdził, że mówienie o energii nuklearnej to "próżne gadanie". Z kolei brytyjski astronom królewski Harold Spencer Jones okreś-lił w 1957 r. ideę lotów kosmicznych jako nieodpowiedzialne brednie. - W naukach ścisłych już od wielu dekad panuje przekonanie, że prognozując w dłuższej perspektywie odkrycia, procesy i wynalazki, można się jedynie ośmieszyć. Nawet najwybitniejsi naukowcy mają do tego zbyt małą wyobraźnię, wydaje im się, że coś jest niemożliwe, a później przychodzi ktoś, kto tego nie wie - mówi "Wprost" prof. Andrzej Kajetan Wróblewski, fizyk i historyk nauki. Inny historyk nauki, prof. Bolesław Orłowski, uważa, że obecnie częściej niż kiedykolwiek pojawiają się odkrycia zupełnie zmieniające reguły gry, stwarzające szansę zaskakującego rozwiązywania problemów technologicznych. Efekt jest taki, że chętnych do stawiania wieloletnich prognoz technologicznych i ekonomicznych praktycznie już nie ma.
Eksperci od niczego
W latach 60. i 70. XX wieku ogromny wpływ na elity intelektualne Europy miał Klub Rzymski, który regularnie wydawał raporty i prognozy na temat światowych problemów wyżywienia, rozwoju przemysłu, zanieczyszczenia środowiska czy zmian demograficznych, i regularnie się mylił.
Było to główne forum tzw. generalistów, czyli naukowców prowadzących badania z pogranicza wielu dziedzin, czyli znających się na wszystkim i niczym. To pewnie dlatego nikt dziś nie pamięta nazwisk liderów klubu w rodzaju Aleksandra Kinga, Aurelia Peccei czy Bertranda Schneidera. Przez kilka dziesięcioleci wydany w 1972 r. pierwszy raport Klubu Rzymskiego "Granice wzrostu" był jednak biblią zachodnioeuropejskiej lewicy i ekologów. Zimna wojna i kryzys naftowy stwarzały zresztą doskonały klimat dla kasandrycznych, choć bzdurnych prognoz.
Autorzy "Granic wzrostu" uwierzyli znanemu biologowi Paulowi Ehrlichowi, który w wydanej w 1968 r. "Bombie ludnościowej" nawiązał do Malthusowskiej (od nazwiska pastora Malthusa) tezy mówiąc, że żywności przybywa w postępie arytmetycznym, a ludzi w geometrycznym, co musi się skończyć katastrofą. Miało się to zresztą stać już w latach 70. XX wieku. Według tej prognozy, na początku XXI wieku Ziemię miałoby zamieszkiwać 15 miliardów ludzi, co spowodowałoby wyczerpanie światowych zasobów surowców, których zabraknąć miało w połowie naszego stulecia.
Kiedy się okazało, że ludzkość nie stała się - jak chcieli prorocy z Klubu Rzymskiego - "cywilizacją zużycia", generaliści zaczęli straszyć świat efektem cieplarnianym, dziurą ozonową i elektrowniami atomowymi. Jeszcze w 1992 r. Klub Rzymski wieszczył zagładę świata w ciągu najbliższych 30-40 lat. "Jeśli wykluczyć katastrofę nuklearną, to niebezpieczeństwa, przed którymi staje dziś ludzkość, są większe niż 20 lat temu" - wieścił ówczesny prezes klubu Ricardo Diez-Hochleitner. Dziś w te czarne proroctwa nie wierzą już nawet sieroty po generalistach w rodzaju Światowego Funduszu na rzecz Przyrody. Klub zresztą wciąż działa i odkrywa u progu nowego millennium, że "element ludzki jest centralną częścią problematyki globalnej".
Przyszłościowy katastrofizm przyćmił futurologiczny optymizm. Głośny swego czasu lider optymistów Herman Kahn i jego Hudson Institute twierdzili, że nasza cywilizacja tak się już rozwinęła, że nie zagrozi jej nawet wojna jądrowa. Kahn przekonywał, że u progu XXI wieku będziemy mieszkać pod ziemią, a inteligentniejsze od ludzi superkomputery będą za nas pracować. Jego wizje znalazły niejaki zresztą posłuch u masowego odbiorcy, głównie za sprawą inspirowanych nimi filmów science fiction takich jak "The Day After" (o świecie po wojnie nuklearnej).
Wieczny Związek Sowiecki
W drugiej połowie XX wieku proroctwa chętnie snuli przedstawiciele nauk społecznych. Nie trzeba dodawać, że albo bardzo ogólnikowe, albo kompletnie nietrafne. Prof. Henryk Domański, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, za największą wpadkę w tej dziedzinie uważa teorię przemysłu kulturalnego tzw. szkoły frankfurckiej. Spopularyzowana na fali kontrkultury marksowska z ducha koncepcja (stworzona przez Theodora Adorno, Maxa Horkheimera i Herberta Marcuse'a) głosiła, że konsument kultury masowej nie jest podmiotem, lecz jedynie przedmiotem manipulacji nadawcy i jego upodobania się nie liczą. Miałoby to być narzędzie zniewolenia człowieka w społeczeństwie kapitalistycznym. Autorzy twierdzili, że konsekwencją ekspansji kultury masowej będzie zanik wszelkiej elitarności i powszechny upadek wartości. Tymczasem, jak wiemy, kultura wysoka ma się nienajgorzej, zaś poziom kultury masowej od tamtych czasów zdecydowanie się podniósł.
Popularna w politologii lat 70. i 80. koncepcja konwergencji (mająca marksistowskie korzenie) skompromitowała się tym, żenie dopuszczała upadku komunizmu i rozpadu ZSRR. Konwergencjoniści głosili, że z dwóch zwalczających się systemów - kapitalizmu (teza) i komunizmu (antyteza) - powstanie w przyszłości socjalistyczny kapitalizm (synteza), bo Zachód będzie się etatyzował, a Wschód wprowadzał elementy rynku. Okazało się, że ani USA nie upodobniły się do Związku Sowieckiego, ani nie upadły pod naporem Japonii, która - wedle prognoz Lestera Thurowa z lat 80. - miała się stać światowym hegemonem. Dekadę później ten sam autor straszył wizją upadku Ameryki w ciągu następnych 20-30 lat. Dowodami na tę tezę były różne zbieżności w historii cesarstwa rzymskiego i USA, np. nadmierne zaangażowanie wojskowe poza własnymi granicami.
Machiny Leonarda
Sprawdzają się właściwie tylko te prognozy, które dotyczą tendencji widocznych w momencie ich ogłaszania. I tak rację miał Daniel Bell, który w latach 60. głosił koncepcję nadejścia społeczeństwa postindustrialnego, w którym tradycyjny przemysł ustępuje miejsca usługom, a - co za tym idzie - rośnie rola informacji i wiedzy naukowej. Rację miał Alvin Toffler, autor "Trzeciej fali", gdy przewidywał, że tradycyjny przemysł drugiej fali ustąpi miejsca nowym technologiom. Rację miał George Gilder, ulubiony myśliciel ekipy Ronalda Reagana, który twierdził, że kluczem do sukcesu państw jest ekonomia podażowa polegająca na obniżaniu podatków i liberalizacji rynku. Przeciwstawiał temu modelowi państwo opiekuńcze, które produkuje frustratów i nierobów, co widać w Europie.
Co zaskakujące, bardziej niż pseudonaukowe prognozy generalistów sprawdzają się przepowiednie pisarzy i wizjonerów. Może dlatego, że nie ograniczają ich ideologiczne skrzywienia. I tak już żyjący w XIII wieku Roger Bacon przewidywał pojawienie się samolotów i samochodów. Machiny zaprojektowane przez Leonarda da Vinci, a zbudowane współcześnie, naprawdę latają. Jules Verne zapowiadał w "Paryżu XX wieku" upowszechnienie elektryczności i silników spalinowych, a w innych książkach - loty na Księżyc oraz powstanie łodzi podwodnych. Przewaga pisarzy nad naukowcami, jak zauważa prof. Andrzej Kajetan Wróblewski, polega na tym, że nie mają oni blokad związanych z nabytą wiedzą. Naukowcy często nie biorą pod uwagę zdolności adaptacyjnych człowieka i tak nieuchwytnych czynników jak przypadek.
Karl Popper pisał w "Nędzy historycyzmu", że historia nauczyła nas tego, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Parafrazując te słowa, można powiedzieć, że futurolodzy nauczyli nas tego, że nigdy niczego naprawdę ważnego nie przewidzieli. To i dobrze, bo moglibyśmy stracić motywację do czynienia możliwym niemożliwego.
Więcej możesz przeczytać w 12/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.