Tylko chińskie kino jest w stanie rywalizować z produkcjami z Ameryki Wystarczyło jedno pokolenie, by chińskie kino nie tylko dźwignęło się z upadku, lecz na powrót stało się światową potęgą. Dokonało się to za sprawą grupy młodych reżyserów, którzy nie przeoczyli chwili odwilży po procesie Jiang Qing - wdowy po zmarłym w 1976 r. przewodniczącym Mao, zwanej czerwoną cesarzową - i zdominowali jedyną w kraju szkołę filmową w Pekinie.
Niejeden z nich wrócił właśnie z wieloletnich przymusowych robót na wsi w ramach resocjalizacji. Liderami tej grupy byli czołowi dziś chińscy reżyserzy: Tian Zhuangzhuang, Chen Kaige i Zhang Yimou. Zaistnieli wiejskimi dramatami, rozrachunkami z dwudziestowieczną historią Chin - filmami tak wybitnymi, jak "Czerwone sorgo", "Jou Dou", "Zawieście czerwone latarnie", "Żegnaj, moja konkubino" czy "Błękitny latawiec". Zadziwiły one świat dojrzałością, drapieżnością i artyzmem, czerpiącym garściami z klasycznej chińskiej kultury: malarstwa, kaligrafii, filozofii taoizmu, tańca i muzyki. Te filmy wzbudziły sensację na największych festiwalach i zdobyły wszelkie filmowe złoto świata: canneńskie Palmy, weneckie Lwy, kalifornijskie Globy i Oscary. To te filmy, w latach 1983-1993 uczyniły wyłom w bambusowej kurtynie i wprowadziły Chiny na powrót do globalnego kulturalnego krwiobiegu.
Szybko powstał wspólny chińsko-hongkoński system gwiazd. Pierwszoplanowe role odgrywają w nim podbijające serca światowej publiczności olśniewające piękności: Gong Li, Michelle Yeow, Maggie Cheung, Shu Qi czy Zhang Ziyi. Stały się one światowymi celebrities, równie sławnymi jak amerykańskie aktorki Angelina Jolie, Uma Thurman czy Kirsten Dunst.
Wejście smoka
W czasach panowania czerwonej cesarzowej Jiang Qing w kinach Chin kontynentalnych jedynymi filmami były kuriozalne, roztańczone i rozśpiewane żołniersko-robotniczo-chłopskie propagandowe "opery" zwane yang ban xi. Przyćmiewały one swą wystawnością hollywoodzkie musicale i porażały tandetnością. W tym czasie siostrzana kinematografia z Hongkongu, działająca w warunkach gospodarki rynkowej, wraz z "Wejściem smoka" z legendarnym Bruce'em Lee szturmem rozpoczęła podbój Zachodu.
Choć Chińczycy w ciągu kilku tysięcy lat historii boleśnie doświadczyli skutków fanaberii swych absolutnych władców, im również nie mogło pomieścić się w głowach, jak niegdysiejsza aktorka (Jiang Qing właśnie), pamiętająca czasy świetności Szanghaju, nie bez przesady zwanego Hollywoodem Wschodu, mogła dopuścić do kulturalnej katastrofy. I to w imię czegoś, co jak na urągowisko nazywało się rewolucją kulturalną.
Reżyserzy z pokolenia Chena Kaige i Zhanga Yimou najpierw zrobili z chińskiego kina artystyczną potęgę, a na początku XXI wieku zaczęli je przekształcać w potęgę komercyjną. Za wzór wzięli sukcesy dynamicznych kostiumowych widowisk w rodzaju hongkońskiej trylogii "Dawno temu w Chinach" czy "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" Tajwańczyka Anga Lee (209 mln dolarów globalnych wpływów kasowych). Chen Kaige nakręcił "Cesarza i zabójcę", a Zhang Yimou najbardziej kasową dotychczas produkcję z Chin kontynentalnych - "Hero". Zarobiła ona 173 mln dolarów. Po "Hero" Zhang zrobił nie mniej wystawny "Dom Latających Sztyletów" (dotychczas 93 mln dolarów przychodów). Filmy te podbiły Amerykę, ale to dopiero początki światowej ekspansji Chin kontynentalnych. Jeszcze trudno im się równać z zadomowionym na Zachodzie i ściśle kooperującym z Hollywood kinem hongkońskim, ale już biją one na głowę pod względem eksportowanych filmów największego azjatyckiego potentata - indyjski Bollywood.
Kara za sukces
Filmowcy z generacji Zhanga Yimou i Chena Kaige nie mieli łatwego startu - nawet jeśli jedynym ich przewinieniem było niewłaściwe pochodzenie społeczne. Po masakrze studentów na placu Tiananmen w 1989 r. nastąpiło zaostrzenie kursu, zwłaszcza wobec zawsze podejrzanych dla komunistów ludzi kultury. Ani prestiżowe nagrody międzynarodowe, ani porównania z mistrzami światowego kina nie mogły ustrzec co bardziej krnąbrnych twórców przed represjami. A za szczególną krnąbrność uznawano wtedy wszelkie próby rozrachunku z "rewolucją kulturalną". Tian Zhuangzhuang otrzymał dziesięcioletni zakaz wykonywania zawodu za film "Błękitny latawiec". Nieco łaskawiej, bo ledwie dwuletnimi przymusowymi wakacjami, ukarano Chena Kaige za oscarowy "Żegnaj, moja konkubino", a Zhanga Yimou za nagrodzone Grand Prix w Cannes "Życie". Przeciw temu ostatniemu rozpętano też obrzydliwą kampanię, piętnującą jego pozamałżeński związek z gwiazdą jego filmów Gong Li. Represje zaostrzyły apetyt świata na kino chińskie. Dziś Hollywood ostro inwestuje w kinematografię chińską, wietrząc świetny interes tak we wspólnych realizacjach, czego przykładem może być "Kill Bill" Quentina Tarantino, jak i w korzystaniu z nieporównanie tańszych studiów w Chinach.
Obłaskawione tygrysy, kąsające smoki
Młodsze pokolenie, ukształtowane przez wydarzenia na placu Tiananmen i buntujące się przeciw ograniczeniom wolności, korzysta z koniunktury i realizuje swe filmy w tzw. systemie niezależnym bądź we współpracy z kinematografiami zachodnimi. W ten sposób powstały znane i u nas obrazy "Rzeka Suzhou" Lou Ye czy "Balzac i mała Chinka" Dai Sijiego. Najostrzejsze filmy powstają jednak w podziemiu, by wspomnieć "Pekińskie bękarty" Zhanga Yuana, "Pekiński rower" Wanga Xiaoshuai czy "Ślepy szyb" Li Yanga. Ten ostatni to wstrząsająca opowieść o korupcyjnym i bandyckim tle chińskiego górnictwa węglowego.
Radykalizm młodych twórców, zwłaszcza w opisywaniu patologii towarzyszących kapitalistycznej transformacji chińskiej gospodarki, sprawia, że wiele filmów - niekiedy znakomitych, jak "Peron" Jiego Zhangke czy "Diabły na progu mojego domu" Jianga Wena - jest objętych zakazem rozpowszechniania w Chinach i funkcjonuje w Internecie lub "drugim obiegu" DVD. Zanim partia komunistyczna nauczy się żyć z tym nowym kinem, wedle zasady "dziel i rządź" stara się wbić klin między starszych i młodych filmowców, adorując i dyskretnie "upaństwawiając" tych pierwszych. Zhang Yimou został zobowiązany (w zamian za dotację na realizację "Hero") do wyświadczenia krajowi szczególnej przysługi: nakręcenia filmu reklamującego Pekin jako miejsce igrzysk olimpijskich w 2008 r. Stolica Chin wygrała konkurs i część splendoru spłynęła na Zhanga. Niewykluczone, że podobnym sukcesem okaże się jego drugi materiał promujący Pekin - tym razem jako organizatora wystawy Expo 2010.
Skazani na ekspansję
Pragmatyzm Zhanga Yimou czy Chena Kaige nie ma w sobie nic z konformizmu. To tylko trzeźwe i dojrzałe spojrzenie na realia współczesnych Chin. A są one takie, że w obliczu napływu hollywoodzkich produkcji chińskie kino musi stanąć do twardej walki o widza. Co z tego, że młodzi robią ważne i ciekawe filmy, skoro najczęściej są one objęte zakazem rozpowszechniania. Tymczasem "Hero" - jak mówi operator Christopher Doyle - oderwał gnuśniejącego przed telewizorem Chińczyka, który chodzi do kina raz na dwa lata, i "usadził jego tyłek na powrót w kinowym fotelu".
Sukcesy filmów z Chin kontynentalnych oraz powstanie jednolitego chińsko-hongkońskiego systemu gwiazd jasno wskazują, o jaką stawkę toczy się gra. Chodzi o przywrócenie Szanghajowi pozycji wielkiego centrum produkcji filmowej, jaką cieszył się on przed najazdem Japonii w 1937 r. To realna perspektywa, zważywszy na potencjał gospodarczy i twórczy Chin, wielkość krajowego i całego dalekowschodniego rynku oraz głód sukcesu chińskich artystów. Osiągnięciu tego celu sprzyja postępująca integracja z Hongkongiem, a kwestią czasu jest to, kiedy do tego procesu - po przejściu własnej fali historyczno-rozrachunkowej - włączy się przeżywające boom kino tajwańskie. Tajwan już wydał kilku wysoko notowanych na świecie reżyserów: Anga Lee, Hou Hsiao-hsiena ("Miasto smutku", "Lalkarz") czy Edwarda Yanga ("Yi Yi"). Tylko jedno może opóźnić podbój świata przez chińskich filmowców: relikt komunistycznego strachu przez artystami zwany cenzurą. Ale wolny rynek, który Chińczycy fetyszyzują, sam rychło rozwiąże problem cenzury - i tak już zresztą ograniczającej się do ochrony pryncypiów politycznych. Nie znana jest natomiast twórcom z tego kraju cenzura poprawności politycznej, która toczy niczym rak kino zachodnie. I w tym między innymi tkwi siła kinematografii chińskiej.
Szybko powstał wspólny chińsko-hongkoński system gwiazd. Pierwszoplanowe role odgrywają w nim podbijające serca światowej publiczności olśniewające piękności: Gong Li, Michelle Yeow, Maggie Cheung, Shu Qi czy Zhang Ziyi. Stały się one światowymi celebrities, równie sławnymi jak amerykańskie aktorki Angelina Jolie, Uma Thurman czy Kirsten Dunst.
Wejście smoka
W czasach panowania czerwonej cesarzowej Jiang Qing w kinach Chin kontynentalnych jedynymi filmami były kuriozalne, roztańczone i rozśpiewane żołniersko-robotniczo-chłopskie propagandowe "opery" zwane yang ban xi. Przyćmiewały one swą wystawnością hollywoodzkie musicale i porażały tandetnością. W tym czasie siostrzana kinematografia z Hongkongu, działająca w warunkach gospodarki rynkowej, wraz z "Wejściem smoka" z legendarnym Bruce'em Lee szturmem rozpoczęła podbój Zachodu.
Choć Chińczycy w ciągu kilku tysięcy lat historii boleśnie doświadczyli skutków fanaberii swych absolutnych władców, im również nie mogło pomieścić się w głowach, jak niegdysiejsza aktorka (Jiang Qing właśnie), pamiętająca czasy świetności Szanghaju, nie bez przesady zwanego Hollywoodem Wschodu, mogła dopuścić do kulturalnej katastrofy. I to w imię czegoś, co jak na urągowisko nazywało się rewolucją kulturalną.
Reżyserzy z pokolenia Chena Kaige i Zhanga Yimou najpierw zrobili z chińskiego kina artystyczną potęgę, a na początku XXI wieku zaczęli je przekształcać w potęgę komercyjną. Za wzór wzięli sukcesy dynamicznych kostiumowych widowisk w rodzaju hongkońskiej trylogii "Dawno temu w Chinach" czy "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" Tajwańczyka Anga Lee (209 mln dolarów globalnych wpływów kasowych). Chen Kaige nakręcił "Cesarza i zabójcę", a Zhang Yimou najbardziej kasową dotychczas produkcję z Chin kontynentalnych - "Hero". Zarobiła ona 173 mln dolarów. Po "Hero" Zhang zrobił nie mniej wystawny "Dom Latających Sztyletów" (dotychczas 93 mln dolarów przychodów). Filmy te podbiły Amerykę, ale to dopiero początki światowej ekspansji Chin kontynentalnych. Jeszcze trudno im się równać z zadomowionym na Zachodzie i ściśle kooperującym z Hollywood kinem hongkońskim, ale już biją one na głowę pod względem eksportowanych filmów największego azjatyckiego potentata - indyjski Bollywood.
Kara za sukces
Filmowcy z generacji Zhanga Yimou i Chena Kaige nie mieli łatwego startu - nawet jeśli jedynym ich przewinieniem było niewłaściwe pochodzenie społeczne. Po masakrze studentów na placu Tiananmen w 1989 r. nastąpiło zaostrzenie kursu, zwłaszcza wobec zawsze podejrzanych dla komunistów ludzi kultury. Ani prestiżowe nagrody międzynarodowe, ani porównania z mistrzami światowego kina nie mogły ustrzec co bardziej krnąbrnych twórców przed represjami. A za szczególną krnąbrność uznawano wtedy wszelkie próby rozrachunku z "rewolucją kulturalną". Tian Zhuangzhuang otrzymał dziesięcioletni zakaz wykonywania zawodu za film "Błękitny latawiec". Nieco łaskawiej, bo ledwie dwuletnimi przymusowymi wakacjami, ukarano Chena Kaige za oscarowy "Żegnaj, moja konkubino", a Zhanga Yimou za nagrodzone Grand Prix w Cannes "Życie". Przeciw temu ostatniemu rozpętano też obrzydliwą kampanię, piętnującą jego pozamałżeński związek z gwiazdą jego filmów Gong Li. Represje zaostrzyły apetyt świata na kino chińskie. Dziś Hollywood ostro inwestuje w kinematografię chińską, wietrząc świetny interes tak we wspólnych realizacjach, czego przykładem może być "Kill Bill" Quentina Tarantino, jak i w korzystaniu z nieporównanie tańszych studiów w Chinach.
Obłaskawione tygrysy, kąsające smoki
Młodsze pokolenie, ukształtowane przez wydarzenia na placu Tiananmen i buntujące się przeciw ograniczeniom wolności, korzysta z koniunktury i realizuje swe filmy w tzw. systemie niezależnym bądź we współpracy z kinematografiami zachodnimi. W ten sposób powstały znane i u nas obrazy "Rzeka Suzhou" Lou Ye czy "Balzac i mała Chinka" Dai Sijiego. Najostrzejsze filmy powstają jednak w podziemiu, by wspomnieć "Pekińskie bękarty" Zhanga Yuana, "Pekiński rower" Wanga Xiaoshuai czy "Ślepy szyb" Li Yanga. Ten ostatni to wstrząsająca opowieść o korupcyjnym i bandyckim tle chińskiego górnictwa węglowego.
Radykalizm młodych twórców, zwłaszcza w opisywaniu patologii towarzyszących kapitalistycznej transformacji chińskiej gospodarki, sprawia, że wiele filmów - niekiedy znakomitych, jak "Peron" Jiego Zhangke czy "Diabły na progu mojego domu" Jianga Wena - jest objętych zakazem rozpowszechniania w Chinach i funkcjonuje w Internecie lub "drugim obiegu" DVD. Zanim partia komunistyczna nauczy się żyć z tym nowym kinem, wedle zasady "dziel i rządź" stara się wbić klin między starszych i młodych filmowców, adorując i dyskretnie "upaństwawiając" tych pierwszych. Zhang Yimou został zobowiązany (w zamian za dotację na realizację "Hero") do wyświadczenia krajowi szczególnej przysługi: nakręcenia filmu reklamującego Pekin jako miejsce igrzysk olimpijskich w 2008 r. Stolica Chin wygrała konkurs i część splendoru spłynęła na Zhanga. Niewykluczone, że podobnym sukcesem okaże się jego drugi materiał promujący Pekin - tym razem jako organizatora wystawy Expo 2010.
Skazani na ekspansję
Pragmatyzm Zhanga Yimou czy Chena Kaige nie ma w sobie nic z konformizmu. To tylko trzeźwe i dojrzałe spojrzenie na realia współczesnych Chin. A są one takie, że w obliczu napływu hollywoodzkich produkcji chińskie kino musi stanąć do twardej walki o widza. Co z tego, że młodzi robią ważne i ciekawe filmy, skoro najczęściej są one objęte zakazem rozpowszechniania. Tymczasem "Hero" - jak mówi operator Christopher Doyle - oderwał gnuśniejącego przed telewizorem Chińczyka, który chodzi do kina raz na dwa lata, i "usadził jego tyłek na powrót w kinowym fotelu".
Sukcesy filmów z Chin kontynentalnych oraz powstanie jednolitego chińsko-hongkońskiego systemu gwiazd jasno wskazują, o jaką stawkę toczy się gra. Chodzi o przywrócenie Szanghajowi pozycji wielkiego centrum produkcji filmowej, jaką cieszył się on przed najazdem Japonii w 1937 r. To realna perspektywa, zważywszy na potencjał gospodarczy i twórczy Chin, wielkość krajowego i całego dalekowschodniego rynku oraz głód sukcesu chińskich artystów. Osiągnięciu tego celu sprzyja postępująca integracja z Hongkongiem, a kwestią czasu jest to, kiedy do tego procesu - po przejściu własnej fali historyczno-rozrachunkowej - włączy się przeżywające boom kino tajwańskie. Tajwan już wydał kilku wysoko notowanych na świecie reżyserów: Anga Lee, Hou Hsiao-hsiena ("Miasto smutku", "Lalkarz") czy Edwarda Yanga ("Yi Yi"). Tylko jedno może opóźnić podbój świata przez chińskich filmowców: relikt komunistycznego strachu przez artystami zwany cenzurą. Ale wolny rynek, który Chińczycy fetyszyzują, sam rychło rozwiąże problem cenzury - i tak już zresztą ograniczającej się do ochrony pryncypiów politycznych. Nie znana jest natomiast twórcom z tego kraju cenzura poprawności politycznej, która toczy niczym rak kino zachodnie. I w tym między innymi tkwi siła kinematografii chińskiej.
Więcej możesz przeczytać w 28/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.