Pekin może dziś kupić za granicą firmy za 700 miliardów dolarów chińskich rezerw
W Angoli z lekarzem, jeśli nie zna się portugalskiego, można się porozumieć po chińsku. W hotelach w Botswanie i Sierra Leone po chińsku pisane są instrukcje w windach. W Addis Abebie telefonami zarządza koncern Huawei z Pekinu. Chiński minister spraw zagranicznych Li Zhaoxing, który w połowie stycznia odwiedził Senegal, Republikę Zielonego Przylądka, Liberię, Mali, Nigerię i Libię, czuł się tam jak w domu. Odbywał zresztą rutynową podróż, gdyż od kilkunastu lat szefowie dyplomacji ChRL zaczynają Nowy Rok od wizyt w Afryce.
W Gabonie od skośnookich robotników kładących kostkę przed marmurowym budynkiem senatu można się dowiedzieć, że ich firma odpowiada na wezwanie rządu: "Go global!". Działać globalnie znaczy wychodzić w świat. W latach 50. i 70. takie hasło w chińskim wydaniu służyło wyłącznie celom "antykolonialnej i antyimperialistycznej" polityki. W Afryce Chiny budowały wówczas "mosty przyjaźni", linie kolejowe i stadiony, na których miały się odbywać polityczne wiece, a przede wszystkim dostarczały państwom Trzeciego Świata mnóstwo taniej, choć tandetnej broni do walki z kapitalizmem. Ćwierć wieku temu Chiny same otworzyły się na kapitalizm, który do końca 2005 r. ulokował tam prawie 600 mld dolarów. Pozostawało tylko czekać, kiedy chińska "fabryka świata" sama zacznie eksportować kapitał.
Wyjście na zewnątrz
Prawdziwe chińskie inwestycje zagraniczne, godne tej nazwy, są kwestią ostatniej dekady. Najszybciej - o 3-5,5 mld dolarów rocznie - rosły w ostatnich latach, osiągając w 2004 r. łączną wartość prawie 45 mld dolarów. W porównaniu z rocznym przyrostem wszystkich inwestycji zagranicznych na świecie chińskie wskaźniki nie wyglądają oszałamiająco, tyle że rezerwy dewizowe Pekinu przekraczają 700 mld dolarów, a z tych pieniędzy można finansować najkosztowniejsze i najbardziej gigantyczne projekty. Dzisiejsze inwestycje wyglądają więc zaledwie na przedsmak ofensywy o rozmiarach trudnych do wyobrażenia.
Chiny zainwestowały dotychczas najwięcej w Azji, dalej plasują się Ameryka Południowa, Afryka, Australia, Ameryka Północna, na końcu Europa. Dużo większe wrażenie od cyfr robiły jednak w ostatnim czasie konkretne ruchy inwestycyjne. W grudniu 2004Ęr. chiński koncern Lenovo kupił za 1,25 mld dolarów wydział produkcji komputerów osobistych amerykańskiego IBM, stając się trzecim na świecie producentem komputerów (po Delu i Hewletcie-Packardzie). W tymże roku chiński koncern elektroniki użytkowej TCL Corp. połączył siły z francuskim Thomsonem w produkcji telewizorów i DVD, a także przejął kontrolę nad sektorem telefonii komórkowej Alcatel. Jednocześnie AS Watson z Hongkongu kupił za 900 mln euro francuską grupę kosmetyczną Marionnaud (1231 salonów w Europie). W lipcu 2005 r. brytyjski Rover został przejęty przez firmę ze wschodniego wybrzeża Chin, Nanjing Automotives, która rok wcześniej wyprodukowała 600 tys. samochodów.
W połowie lat 90. ówczesny przywódca partii i państwa Jiang Zemin uznał, że globalizacja gospodarcza jest procesem nie do powstrzymania, najlepszym przeto wyjściem dla Chin jest przyłączenie się do niej. Strategię przypieczętował w 2002 r. kongres partyjny, zachęcając chińskie firmy, wielkie i małe, do inwestowania za granicą. Chiny gromadziły już wówczas z eksportu i lokat obcego kapitału więcej pieniędzy, niż były w stanie przetrawić. Zapewnienie stałego i zrównoważonego wzrostu wymagało wyjścia poza prosty model rozwoju, oparty na eksporcie. Chińskim przedsiębiorstwom robiło się też coraz ciaśniej we własnym kraju, gdzie nie mogły sprzedać wszystkich swoich produktów z powodu ograniczeń krajowego rynku oraz rosnącej konkurencji firm zagranicznych. Wyjście w świat dawało firmom z ChRL nowe atuty w postaci łatwiejszego dostępu do obcych rynków i najnowocześniejszych technologii. Zakupy lub fuzje ze słynnymi zagranicznymi koncernami pozwalały też mało znanym chińskim producentom przebić się do elitarnego grona marek o międzynarodowym prestiżu. W końcu 2005 r. ponad 1600 chińskich firm prowadziło już działalność inwestycyjną w 180 krajach.
Sposób na biznes
Od kiedy Chiny w 1993 r. z eksportera ropy naftowej i gazu zamieniły się w importera tych surowców, zainteresowanie Pekinu różnymi regionami świata ma coraz wyraźniejszy związek z potrzebą dostępu do źródeł energii. W swoim najbliższym sąsiedztwie Chiny prowadzą geopolityczną grę o kontrolę przepływu środkowoazjatyckiej ropy i gazu, m.in. otwierając rurociąg z Kazachstanu (35 mld baryłek odkrytych rezerw), budując za 700 mln dolarów 2400-kilometrowy ropociąg z angarskiego pola naftowego na Syberii czy podpisując kontrakt gazowy z Iranem o wartości 70 mld dolarów. Dynamikę chińskich inwestycji najlepiej jednak prześledzić w Afryce, która zaspokaja już jedną trzecią zapotrzebowania ChRL na ropę. Pekin dawno porzucił tu ideologiczną retorykę, ale w afrykańskich stolicach mówi się o szczególnym "chińskim sposobie robienia biznesu". Jego podstawą jest deklarowane przez Pekin "nieingerowanie w sprawy wewnętrzne państw afrykańskich", co oznacza inwestycje także w krajach rządzonych przez dyktatorskie reżimy, w jawny sposób gwałcące prawa człowieka. Przykładem jest Sudan, który 60 proc. swej ropy sprzedaje do ChRL, zaspokajając 12 proc. chińskiego zapotrzebowania na ten surowiec. W 1995 r. koncern China National Petroleum Corporation (CNPC) nabył prawa do wierceń ropy w Sudanie. Dwa lata później, kiedy USA zerwały stosunki z prowadzącym ludobójczą politykę reżimem w Chartumie, Chiny miały już w Sudanie swą największą zagraniczną bazę produkcyjną. CNPC wydobywa dziś w tym kraju 300 tys. baryłek ropy dziennie. Inna chińska firma, Sinopec, buduje liczący 1500 km rurociąg do Port Sudan nad Morzem Czerwonym, gdzie Chińczycy zakładają terminal naftowy. Chiny są dziś największym inwestorem zagranicznym w Sudanie, z projektami o wartości 4 mld dolarów.
Chińczycy pompują także 10 tys. baryłek ropy dziennie w Angoli, inwestując tam 2 mld dolarów i spychając USA z pozycji głównego odbiorcy angolskiej ropy, prowadzą wiercenia w Republice Środkowoafrykańskiej, szukają też nowych kontraktów w Nigerii, Kongu i Algierii. Afryka, z różnych względów porzucona lub zaniedbywana przez Zachód, staje się terenem ekspansji Państwa Środka. Chińska obecność w Afryce wprost eksplodowała - uważa Walter Kansteiner, były amerykański podsekretarz stanu ds. afrykańskich. Ponad 670 chińskich firm na Czarnym Kontynencie inwestuje zarówno w najbardziej obiecujące sektory, od kopalń kruszców po rybołówstwo i przemysł drzewny, jak i mniej dochodowe, z których wcześniej wycofały się firmy zachodnie. Chiny opanowały rynek telekomunikacyjny w Etiopii, budują autostrady w Kenii i Rwandzie, wprowadziły na orbitę pierwszego nigeryjskiego satelitę. Chińską ekspansję ułatwia "pragmatyzm", wyrażający się w mniej rygorystycznym w porównaniu z firmami zachodnimi podejściu do zasad przejrzystości w handlu i transakcjach finansowych (czytaj: korupcji) czy przepisów o ochronie środowiska. Pekin udzielił też wsparcia pariasowi Zachodu, dyktatorowi Zimbabwe Robertowi Mugabemu, dając kredyty tamtejszym upadłym firmom państwowym, a w zamian otrzymując tytoń i możliwość udziału w eksploatacji zasobów platyny wartych 50 mld dolarów.
Wizja inwazji
W 2005 r. stopa wzrostu PKB w Afryce - według Międzynarodowego Funduszu Walutowego - sięgnęła 5,8 proc. i była najwyższa od 30 lat, co najmniej po części dzięki chińskim inwestycjom. Problem jednak w tym, że strategia Chin na Czarnym Kontynencie koliduje z interesami na przykład Stanów Zjednoczonych, które zaspokajają 15 proc. swojego zapotrzebowania na ropę dzięki dostawom z Afryki (wobec 22 proc. z Bliskiego Wschodu), a w najbliższych 10 latach prawdopodobnie zwiększą tę ilość do 25 proc. Z podobnych względów entuzjazmu Waszyngtonu nie mogła wzbudzić styczniowa wizyta w Pekinie Evo Moralesa, nowego prezydenta zasobnej w ropę i gaz Boliwii. Niedawno nazwał on George`a W. Busha "jedynym światowym terrorystą", a teraz prosił Chiny, "ideologicznego i politycznego sojusznika narodu boliwijskiego", o pomoc w modernizacji przemysłu energetycznego swego kraju. W rzeczywistości jednak, podobnie jak w Afryce, Chiny nie kierują się ideologią, inwestując w Ameryce Łacińskiej. Interesuje je dostęp do źródeł energii, czemu sprzyjają latynoski głód kapitału i historyczne resentymenty wobec wielkiego sąsiada z północy. Brazylia, Argentyna, Chile, Peru i Wenezuela rozłożyły rok temu czerwony dywan przed gościem z Pekinu prezydentem Hu Jintao, który zapowiedział zainwestowanie w najbliższych 10 latach w regionie 100 mld dolarów. Ameryka Południowa uchodzi za najbogatszy w zasoby surowcowe kontynent, mający jednocześnie ogromne potrzeby m.in. infrastrukturalne, podczas gdy Chiny są największym na świecie konsumentem stali, miedzi i cementu oraz drugim (po USA) odbiorcą energii. W lipcu 2005 r. brazylijski koncern Petrobras podpisał kontrakt z chińskim Sinochem International Oil na dostawę 12 mln baryłek ropy o wartości 600 mln dolarów. Chiny zaoferowały też inwestycje warte 7 mld dolarów w brazylijskie porty i koleje. W Argentynie wartość chińskich inwestycji, głównie w kolejnictwie, telekomunikacji, przemyśle naftowym i gazowniczym, ma w najbliższej dekadzie sięgnąć 20 mld dolarów. W Chile Pekin ma sfinansować wielkie projekty w przemyśle miedziowym, z dostawami tego surowca do Chin przez najbliższe 20 lat. Od kilku miesięcy regionalny kanał telewizyjny Telesur, finansowany przez Wenezuelę, Argentynę, Urugwaj i Kubę, nadaje programy za pośrednictwem chińskiego satelity.
Choć wizja "inwazji gospodarczej" Pekinu w Ameryce Łacińskiej jest odbierana w Waszyngtonie jako przesadzona, w USA stawia się pytania o skutki rosnącej chińskiej obecności dla układu sił na półkuli zachodniej. Zdaniem republikańskiego kongresmana Dana Burtona, inwestycje Chin na obszarze latynoskim trzeba traktować jako "wchodzenie hegemonistycznego mocarstwa" do regionu. Inni analitycy przypominają jednak, że oceniając sytuację w ten sposób, należałoby uderzyć na trwogę z powodu tego, że Chiny stały się jednym z głównych nabywców amerykańskich bonów skarbowych, pozwalających finansować astronomiczny dług wewnętrzny USA. "Było do przewidzenia, że wcześniej czy później Chińczycy przestaną kupować aż tyle bonów dolarowych i zadowalać się rolą biernych finansistów oraz zażądają władzy, jaką dają tytuły własności. Powinniśmy co najmniej odczuwać ulgę, że Chińczycy nie marnotrawią swoich dolarów, lecz kupują za nie amerykańskie przedsiębiorstwa" - twierdzi Paul Krugman, komentator ekonomiczny "New York Timesa". Nie on jeden tak uważa, dlatego chiński Haier, drugi na świecie producent sprzętu AGD, przejął 30Ęproc. rynku lodówek w USA, a firma Konka Electronic z Shenzhenu z powodzeniem sprzedaje telewizory wybrednym amerykańskim klientom. O chińskie inwestycje oficjalnie zabiegają stany Iowa, Wisconsin, Missouri i Minnesota.
Win-win
Inwestorzy z Państwa Środka coraz częściej zaglądają też do Europy. "Wzrost inwestycji z Chin jest nieuchronny" - uważa Maurizio Forte z Włoskiej Izby Handlowej. Chińskie firmy realizują ponad 150 dużych projektów w Wielkiej Brytanii, około 80 we Francji, ale stawiają na Europę Środkową i Wschodnią, gdzie mogą liczyć na korzystne warunki inwestowania m.in. w specjalnych strefach ekonomicznych, niższe cła i koszty transportu. Podobnie jak w innych częściach świata Chińczycy stosują tu zasadę win-win (każda strona wygrywa). W węgierskim mieście Sarvar chiński producent telewizorów Hisense w 2004 r. przejął fabrykę, z której kilka miesięcy wcześniej wycofał się Microsoft, przenosząc linie produkcyjne do... Chin.
Wydaje się, że chińskiego pochodu inwestycyjnego w świecie nie da się powstrzymać. Wedle optymistów, jest to ostatni etap integracji tego państwa z globalną gospodarką. Zdaniem pesymistów, niesie polityczne zagrożenie. Tak jak w przeszłości chińska broń, tak teraz chińskie inwestycje kochają kraje rządzone przez dyktatorów i stają się częścią strategicznego planu budowy nowej mocarstwowości Państwa Środka. Globalne Chiny nie muszą być globalnym zagrożeniem. Ciągle jednak powinniśmy obserwować gospodarczą ekspansję Pekinu przez polityczne szkło powiększające.
W Gabonie od skośnookich robotników kładących kostkę przed marmurowym budynkiem senatu można się dowiedzieć, że ich firma odpowiada na wezwanie rządu: "Go global!". Działać globalnie znaczy wychodzić w świat. W latach 50. i 70. takie hasło w chińskim wydaniu służyło wyłącznie celom "antykolonialnej i antyimperialistycznej" polityki. W Afryce Chiny budowały wówczas "mosty przyjaźni", linie kolejowe i stadiony, na których miały się odbywać polityczne wiece, a przede wszystkim dostarczały państwom Trzeciego Świata mnóstwo taniej, choć tandetnej broni do walki z kapitalizmem. Ćwierć wieku temu Chiny same otworzyły się na kapitalizm, który do końca 2005 r. ulokował tam prawie 600 mld dolarów. Pozostawało tylko czekać, kiedy chińska "fabryka świata" sama zacznie eksportować kapitał.
Wyjście na zewnątrz
Prawdziwe chińskie inwestycje zagraniczne, godne tej nazwy, są kwestią ostatniej dekady. Najszybciej - o 3-5,5 mld dolarów rocznie - rosły w ostatnich latach, osiągając w 2004 r. łączną wartość prawie 45 mld dolarów. W porównaniu z rocznym przyrostem wszystkich inwestycji zagranicznych na świecie chińskie wskaźniki nie wyglądają oszałamiająco, tyle że rezerwy dewizowe Pekinu przekraczają 700 mld dolarów, a z tych pieniędzy można finansować najkosztowniejsze i najbardziej gigantyczne projekty. Dzisiejsze inwestycje wyglądają więc zaledwie na przedsmak ofensywy o rozmiarach trudnych do wyobrażenia.
Chiny zainwestowały dotychczas najwięcej w Azji, dalej plasują się Ameryka Południowa, Afryka, Australia, Ameryka Północna, na końcu Europa. Dużo większe wrażenie od cyfr robiły jednak w ostatnim czasie konkretne ruchy inwestycyjne. W grudniu 2004Ęr. chiński koncern Lenovo kupił za 1,25 mld dolarów wydział produkcji komputerów osobistych amerykańskiego IBM, stając się trzecim na świecie producentem komputerów (po Delu i Hewletcie-Packardzie). W tymże roku chiński koncern elektroniki użytkowej TCL Corp. połączył siły z francuskim Thomsonem w produkcji telewizorów i DVD, a także przejął kontrolę nad sektorem telefonii komórkowej Alcatel. Jednocześnie AS Watson z Hongkongu kupił za 900 mln euro francuską grupę kosmetyczną Marionnaud (1231 salonów w Europie). W lipcu 2005 r. brytyjski Rover został przejęty przez firmę ze wschodniego wybrzeża Chin, Nanjing Automotives, która rok wcześniej wyprodukowała 600 tys. samochodów.
W połowie lat 90. ówczesny przywódca partii i państwa Jiang Zemin uznał, że globalizacja gospodarcza jest procesem nie do powstrzymania, najlepszym przeto wyjściem dla Chin jest przyłączenie się do niej. Strategię przypieczętował w 2002 r. kongres partyjny, zachęcając chińskie firmy, wielkie i małe, do inwestowania za granicą. Chiny gromadziły już wówczas z eksportu i lokat obcego kapitału więcej pieniędzy, niż były w stanie przetrawić. Zapewnienie stałego i zrównoważonego wzrostu wymagało wyjścia poza prosty model rozwoju, oparty na eksporcie. Chińskim przedsiębiorstwom robiło się też coraz ciaśniej we własnym kraju, gdzie nie mogły sprzedać wszystkich swoich produktów z powodu ograniczeń krajowego rynku oraz rosnącej konkurencji firm zagranicznych. Wyjście w świat dawało firmom z ChRL nowe atuty w postaci łatwiejszego dostępu do obcych rynków i najnowocześniejszych technologii. Zakupy lub fuzje ze słynnymi zagranicznymi koncernami pozwalały też mało znanym chińskim producentom przebić się do elitarnego grona marek o międzynarodowym prestiżu. W końcu 2005 r. ponad 1600 chińskich firm prowadziło już działalność inwestycyjną w 180 krajach.
Sposób na biznes
Od kiedy Chiny w 1993 r. z eksportera ropy naftowej i gazu zamieniły się w importera tych surowców, zainteresowanie Pekinu różnymi regionami świata ma coraz wyraźniejszy związek z potrzebą dostępu do źródeł energii. W swoim najbliższym sąsiedztwie Chiny prowadzą geopolityczną grę o kontrolę przepływu środkowoazjatyckiej ropy i gazu, m.in. otwierając rurociąg z Kazachstanu (35 mld baryłek odkrytych rezerw), budując za 700 mln dolarów 2400-kilometrowy ropociąg z angarskiego pola naftowego na Syberii czy podpisując kontrakt gazowy z Iranem o wartości 70 mld dolarów. Dynamikę chińskich inwestycji najlepiej jednak prześledzić w Afryce, która zaspokaja już jedną trzecią zapotrzebowania ChRL na ropę. Pekin dawno porzucił tu ideologiczną retorykę, ale w afrykańskich stolicach mówi się o szczególnym "chińskim sposobie robienia biznesu". Jego podstawą jest deklarowane przez Pekin "nieingerowanie w sprawy wewnętrzne państw afrykańskich", co oznacza inwestycje także w krajach rządzonych przez dyktatorskie reżimy, w jawny sposób gwałcące prawa człowieka. Przykładem jest Sudan, który 60 proc. swej ropy sprzedaje do ChRL, zaspokajając 12 proc. chińskiego zapotrzebowania na ten surowiec. W 1995 r. koncern China National Petroleum Corporation (CNPC) nabył prawa do wierceń ropy w Sudanie. Dwa lata później, kiedy USA zerwały stosunki z prowadzącym ludobójczą politykę reżimem w Chartumie, Chiny miały już w Sudanie swą największą zagraniczną bazę produkcyjną. CNPC wydobywa dziś w tym kraju 300 tys. baryłek ropy dziennie. Inna chińska firma, Sinopec, buduje liczący 1500 km rurociąg do Port Sudan nad Morzem Czerwonym, gdzie Chińczycy zakładają terminal naftowy. Chiny są dziś największym inwestorem zagranicznym w Sudanie, z projektami o wartości 4 mld dolarów.
Chińczycy pompują także 10 tys. baryłek ropy dziennie w Angoli, inwestując tam 2 mld dolarów i spychając USA z pozycji głównego odbiorcy angolskiej ropy, prowadzą wiercenia w Republice Środkowoafrykańskiej, szukają też nowych kontraktów w Nigerii, Kongu i Algierii. Afryka, z różnych względów porzucona lub zaniedbywana przez Zachód, staje się terenem ekspansji Państwa Środka. Chińska obecność w Afryce wprost eksplodowała - uważa Walter Kansteiner, były amerykański podsekretarz stanu ds. afrykańskich. Ponad 670 chińskich firm na Czarnym Kontynencie inwestuje zarówno w najbardziej obiecujące sektory, od kopalń kruszców po rybołówstwo i przemysł drzewny, jak i mniej dochodowe, z których wcześniej wycofały się firmy zachodnie. Chiny opanowały rynek telekomunikacyjny w Etiopii, budują autostrady w Kenii i Rwandzie, wprowadziły na orbitę pierwszego nigeryjskiego satelitę. Chińską ekspansję ułatwia "pragmatyzm", wyrażający się w mniej rygorystycznym w porównaniu z firmami zachodnimi podejściu do zasad przejrzystości w handlu i transakcjach finansowych (czytaj: korupcji) czy przepisów o ochronie środowiska. Pekin udzielił też wsparcia pariasowi Zachodu, dyktatorowi Zimbabwe Robertowi Mugabemu, dając kredyty tamtejszym upadłym firmom państwowym, a w zamian otrzymując tytoń i możliwość udziału w eksploatacji zasobów platyny wartych 50 mld dolarów.
Wizja inwazji
W 2005 r. stopa wzrostu PKB w Afryce - według Międzynarodowego Funduszu Walutowego - sięgnęła 5,8 proc. i była najwyższa od 30 lat, co najmniej po części dzięki chińskim inwestycjom. Problem jednak w tym, że strategia Chin na Czarnym Kontynencie koliduje z interesami na przykład Stanów Zjednoczonych, które zaspokajają 15 proc. swojego zapotrzebowania na ropę dzięki dostawom z Afryki (wobec 22 proc. z Bliskiego Wschodu), a w najbliższych 10 latach prawdopodobnie zwiększą tę ilość do 25 proc. Z podobnych względów entuzjazmu Waszyngtonu nie mogła wzbudzić styczniowa wizyta w Pekinie Evo Moralesa, nowego prezydenta zasobnej w ropę i gaz Boliwii. Niedawno nazwał on George`a W. Busha "jedynym światowym terrorystą", a teraz prosił Chiny, "ideologicznego i politycznego sojusznika narodu boliwijskiego", o pomoc w modernizacji przemysłu energetycznego swego kraju. W rzeczywistości jednak, podobnie jak w Afryce, Chiny nie kierują się ideologią, inwestując w Ameryce Łacińskiej. Interesuje je dostęp do źródeł energii, czemu sprzyjają latynoski głód kapitału i historyczne resentymenty wobec wielkiego sąsiada z północy. Brazylia, Argentyna, Chile, Peru i Wenezuela rozłożyły rok temu czerwony dywan przed gościem z Pekinu prezydentem Hu Jintao, który zapowiedział zainwestowanie w najbliższych 10 latach w regionie 100 mld dolarów. Ameryka Południowa uchodzi za najbogatszy w zasoby surowcowe kontynent, mający jednocześnie ogromne potrzeby m.in. infrastrukturalne, podczas gdy Chiny są największym na świecie konsumentem stali, miedzi i cementu oraz drugim (po USA) odbiorcą energii. W lipcu 2005 r. brazylijski koncern Petrobras podpisał kontrakt z chińskim Sinochem International Oil na dostawę 12 mln baryłek ropy o wartości 600 mln dolarów. Chiny zaoferowały też inwestycje warte 7 mld dolarów w brazylijskie porty i koleje. W Argentynie wartość chińskich inwestycji, głównie w kolejnictwie, telekomunikacji, przemyśle naftowym i gazowniczym, ma w najbliższej dekadzie sięgnąć 20 mld dolarów. W Chile Pekin ma sfinansować wielkie projekty w przemyśle miedziowym, z dostawami tego surowca do Chin przez najbliższe 20 lat. Od kilku miesięcy regionalny kanał telewizyjny Telesur, finansowany przez Wenezuelę, Argentynę, Urugwaj i Kubę, nadaje programy za pośrednictwem chińskiego satelity.
Choć wizja "inwazji gospodarczej" Pekinu w Ameryce Łacińskiej jest odbierana w Waszyngtonie jako przesadzona, w USA stawia się pytania o skutki rosnącej chińskiej obecności dla układu sił na półkuli zachodniej. Zdaniem republikańskiego kongresmana Dana Burtona, inwestycje Chin na obszarze latynoskim trzeba traktować jako "wchodzenie hegemonistycznego mocarstwa" do regionu. Inni analitycy przypominają jednak, że oceniając sytuację w ten sposób, należałoby uderzyć na trwogę z powodu tego, że Chiny stały się jednym z głównych nabywców amerykańskich bonów skarbowych, pozwalających finansować astronomiczny dług wewnętrzny USA. "Było do przewidzenia, że wcześniej czy później Chińczycy przestaną kupować aż tyle bonów dolarowych i zadowalać się rolą biernych finansistów oraz zażądają władzy, jaką dają tytuły własności. Powinniśmy co najmniej odczuwać ulgę, że Chińczycy nie marnotrawią swoich dolarów, lecz kupują za nie amerykańskie przedsiębiorstwa" - twierdzi Paul Krugman, komentator ekonomiczny "New York Timesa". Nie on jeden tak uważa, dlatego chiński Haier, drugi na świecie producent sprzętu AGD, przejął 30Ęproc. rynku lodówek w USA, a firma Konka Electronic z Shenzhenu z powodzeniem sprzedaje telewizory wybrednym amerykańskim klientom. O chińskie inwestycje oficjalnie zabiegają stany Iowa, Wisconsin, Missouri i Minnesota.
Win-win
Inwestorzy z Państwa Środka coraz częściej zaglądają też do Europy. "Wzrost inwestycji z Chin jest nieuchronny" - uważa Maurizio Forte z Włoskiej Izby Handlowej. Chińskie firmy realizują ponad 150 dużych projektów w Wielkiej Brytanii, około 80 we Francji, ale stawiają na Europę Środkową i Wschodnią, gdzie mogą liczyć na korzystne warunki inwestowania m.in. w specjalnych strefach ekonomicznych, niższe cła i koszty transportu. Podobnie jak w innych częściach świata Chińczycy stosują tu zasadę win-win (każda strona wygrywa). W węgierskim mieście Sarvar chiński producent telewizorów Hisense w 2004 r. przejął fabrykę, z której kilka miesięcy wcześniej wycofał się Microsoft, przenosząc linie produkcyjne do... Chin.
Wydaje się, że chińskiego pochodu inwestycyjnego w świecie nie da się powstrzymać. Wedle optymistów, jest to ostatni etap integracji tego państwa z globalną gospodarką. Zdaniem pesymistów, niesie polityczne zagrożenie. Tak jak w przeszłości chińska broń, tak teraz chińskie inwestycje kochają kraje rządzone przez dyktatorów i stają się częścią strategicznego planu budowy nowej mocarstwowości Państwa Środka. Globalne Chiny nie muszą być globalnym zagrożeniem. Ciągle jednak powinniśmy obserwować gospodarczą ekspansję Pekinu przez polityczne szkło powiększające.
Więcej możesz przeczytać w 4/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.