Gdy politycy przestają się z sobą spierać,obywatele powinni się czuć zaniepokojeni
Brutalizacja polskiej polityki sięgnęła zenitu - rozpaczają polskie środowiska opiniotwórcze, a w ślad za nimi polskie media. Obywatele słuchają tego, co mówią im autorytety oraz eksperci, i... wierzą. Wierzą tym chętniej, że nie zdążyli się jeszcze przyzwyczaić do demokratycznych kłótni. To ledwie szesnaście lat, od kiedy awantura wtargnęła na Wiejską. Wcześniej nie było słychać gorszących kłótni pomiędzy PZPR a sojuszniczymi stronnictwami. Media nie judziły i nie opisywały afer, i w ogóle był ład i porządek.
Przez te szesnaście lat, od kiedy spokój opuścił Wiejską, obywatele nie mieli okazji oswoić się z nowymi obyczajami, gdyż już od początku media i środowiska opiniotwórcze zaczęły biadać nad parlamentarnym upadkiem obyczajów. Tęsknota postkomunistycznych mediów i dziennikarzy do dawnego ładu nie mogła dziwić. Uderzające było natomiast, że od razu wiele autorytetów i komentatorów wywodzących się z opozycji przyłączyło się do tej tonacji. No, nie od razu. Nie od razu chaos zapanował na Wiejskiej. Właściwie do czasu "wojny na górze" był spokój. Rządził Mazowiecki jako emanacja OKP, a partie sojusznicze, które zmieniły sojusze, zachowywały się nieomal tak jak wcześniej. Nie dyskutowała również PZPR, nie przyzwyczajona do dyskusji. Psuć zaczęło się później. Już wtedy bracia Kaczyńscy wnieśli do harmonijnie działającego Sejmu żywioł niezgody. Domagali się wyborów, kłócili się o koncepcje, zamiast uznać to, co postanowiły autorytety i zaakceptowała "Gazeta Wyborcza". Zresztą gdy w OKP doszło do niewczesnych swarów, ta gazeta odpowiedzialnie i szczerze zakomunikowała, że tego typu spraw nie będzie relacjonować. I nie relacjonowała. I nikt nie relacjonował. I... zupełnie nie wiadomo, jakim cudem spory nie tylko trwały, ale nawet się nasilały.
Nie znaczy to, że jeśli autorytety (w tym polityczne) albo poważni dziennikarze uznali, że kogoś należy przywołać do porządku i użyć słów mocnych - nie robili tego. Gdy jednak oni nazywali kogoś barbarzyńcą, awanturnikiem, oszołomem opętanym nienawiścią, to nie były to żadne epitety, ale wyraz troski i element rzeczowej debaty politycznej. Całkiem inaczej, gdy nieodpowiedzialni awanturnicy protestowali przeciw słusznym działaniom autorytetów, bo wtedy był to zamach na demokrację, wolny rynek, Europę i wyraz polskiego warcholstwa. Ale ponieważ niesforni awanturnicy (z braćmi Kaczyńskimi na czele) ciągle nie chcieli zamilknąć, lament nad brutalizacją polskiego życia politycznego postępował. I obywatel otrzymywał komunikat, że właściwie najlepiej było (i byłoby), gdyby zgodnie z piosenką Kleyffa: "stuk puk laską w podłogę, Sejm wyraża zgodę, stuk puk laską o blat, Sejm mówi tak". I coraz bardziej zrażali się do swarliwego chaosu, przez niektórych zwanego demokracją.
Mimo wszystko nie było jeszcze tak źle. Panował jakiś porządek i nie wszystkie sprawy ujawniano, aby nie gorszyć maluczkich. Na przykład Adam Michnik na prawo i lewo opowiada o propozycji Rywina, wie już o tym całe towarzystwo, ale media milczą. Jeśli "dziennikarka roku" zada premierowi pytanie naprowadzające na trop afery, wystarczy telefon Michnika, aby zostało ono usunięte z drukowanej wersji wywiadu. Dopiero kiedy się okazuje, że ci, którzy mieli słuchać, nie wyciągnęli z kierowanego do nich komunikatu należytych wniosków, "Wyborcza" decyduje się na ujawnienie elementu prawdy. I to z oporami. Bo konsekwencją może być sejmowa komisja śledcza, która sformalizuje skandal jawności. Wielu przewidujących dziennikarzy, na przykład Jacek Żakowski, proroczo dostrzega jej upiorne konsekwencje. A jednak stało się, czego efektem jest dziś obecność PiS i Kaczyńskich nie tylko w Sejmie, ale i przy władzy, co już z zasady rzeczy jest sprzeczne z demokracją.
Demokrację poprawną odsłoniła afera Rywina. Na grillu u pani redaktor spotykają się szacowne osoby ze świata polityki, mediów i biznesu. Tam ustalają, co jest dobre dla nich, to znaczy dla kraju, bo jest oczywiste, że jeśli coś jest dobre dla towarzystwa, to dobre jest również dla kraju, gdyż celem towarzystwa jest dobro kraju. Potem należy tylko przegłosować to w Sejmie, bo przecież mamy parlamentarną demokrację. Bez gorszących kłótni. Raz na jakiś czas masy głosują i ważne jest tylko, aby niepowołani (populiści) nie dostali się do parlamentu i mediów. Wtedy nie ma tam awantur.
W rzeczywistości polskie kłótnie parlamentarne nie są ostrzejsze niż w krajach dojrzałej demokracji. I nie ich gwałtownością należy się przejmować. Zasadą demokracji jest rywalizacja konkurencyjnych ugrupowań, w której przeciwnicy wytykają sobie niedociągnięcia i braki. To daje obywatelom szansę rozeznania się w rzeczywistości i dokonania wyboru. Gdy politycy przestają się z sobą spierać, obywatele powinni się czuć zaniepokojeni. Bo może to oznaczać, że parlament przekształca się w salon, gdzie panują dobre maniery, ale sprawy ważne dla państwa decydują się gdzie indziej. Na przykład na grillu u pani redaktor.
Ilustracja: D. Krupa
Przez te szesnaście lat, od kiedy spokój opuścił Wiejską, obywatele nie mieli okazji oswoić się z nowymi obyczajami, gdyż już od początku media i środowiska opiniotwórcze zaczęły biadać nad parlamentarnym upadkiem obyczajów. Tęsknota postkomunistycznych mediów i dziennikarzy do dawnego ładu nie mogła dziwić. Uderzające było natomiast, że od razu wiele autorytetów i komentatorów wywodzących się z opozycji przyłączyło się do tej tonacji. No, nie od razu. Nie od razu chaos zapanował na Wiejskiej. Właściwie do czasu "wojny na górze" był spokój. Rządził Mazowiecki jako emanacja OKP, a partie sojusznicze, które zmieniły sojusze, zachowywały się nieomal tak jak wcześniej. Nie dyskutowała również PZPR, nie przyzwyczajona do dyskusji. Psuć zaczęło się później. Już wtedy bracia Kaczyńscy wnieśli do harmonijnie działającego Sejmu żywioł niezgody. Domagali się wyborów, kłócili się o koncepcje, zamiast uznać to, co postanowiły autorytety i zaakceptowała "Gazeta Wyborcza". Zresztą gdy w OKP doszło do niewczesnych swarów, ta gazeta odpowiedzialnie i szczerze zakomunikowała, że tego typu spraw nie będzie relacjonować. I nie relacjonowała. I nikt nie relacjonował. I... zupełnie nie wiadomo, jakim cudem spory nie tylko trwały, ale nawet się nasilały.
Nie znaczy to, że jeśli autorytety (w tym polityczne) albo poważni dziennikarze uznali, że kogoś należy przywołać do porządku i użyć słów mocnych - nie robili tego. Gdy jednak oni nazywali kogoś barbarzyńcą, awanturnikiem, oszołomem opętanym nienawiścią, to nie były to żadne epitety, ale wyraz troski i element rzeczowej debaty politycznej. Całkiem inaczej, gdy nieodpowiedzialni awanturnicy protestowali przeciw słusznym działaniom autorytetów, bo wtedy był to zamach na demokrację, wolny rynek, Europę i wyraz polskiego warcholstwa. Ale ponieważ niesforni awanturnicy (z braćmi Kaczyńskimi na czele) ciągle nie chcieli zamilknąć, lament nad brutalizacją polskiego życia politycznego postępował. I obywatel otrzymywał komunikat, że właściwie najlepiej było (i byłoby), gdyby zgodnie z piosenką Kleyffa: "stuk puk laską w podłogę, Sejm wyraża zgodę, stuk puk laską o blat, Sejm mówi tak". I coraz bardziej zrażali się do swarliwego chaosu, przez niektórych zwanego demokracją.
Mimo wszystko nie było jeszcze tak źle. Panował jakiś porządek i nie wszystkie sprawy ujawniano, aby nie gorszyć maluczkich. Na przykład Adam Michnik na prawo i lewo opowiada o propozycji Rywina, wie już o tym całe towarzystwo, ale media milczą. Jeśli "dziennikarka roku" zada premierowi pytanie naprowadzające na trop afery, wystarczy telefon Michnika, aby zostało ono usunięte z drukowanej wersji wywiadu. Dopiero kiedy się okazuje, że ci, którzy mieli słuchać, nie wyciągnęli z kierowanego do nich komunikatu należytych wniosków, "Wyborcza" decyduje się na ujawnienie elementu prawdy. I to z oporami. Bo konsekwencją może być sejmowa komisja śledcza, która sformalizuje skandal jawności. Wielu przewidujących dziennikarzy, na przykład Jacek Żakowski, proroczo dostrzega jej upiorne konsekwencje. A jednak stało się, czego efektem jest dziś obecność PiS i Kaczyńskich nie tylko w Sejmie, ale i przy władzy, co już z zasady rzeczy jest sprzeczne z demokracją.
Demokrację poprawną odsłoniła afera Rywina. Na grillu u pani redaktor spotykają się szacowne osoby ze świata polityki, mediów i biznesu. Tam ustalają, co jest dobre dla nich, to znaczy dla kraju, bo jest oczywiste, że jeśli coś jest dobre dla towarzystwa, to dobre jest również dla kraju, gdyż celem towarzystwa jest dobro kraju. Potem należy tylko przegłosować to w Sejmie, bo przecież mamy parlamentarną demokrację. Bez gorszących kłótni. Raz na jakiś czas masy głosują i ważne jest tylko, aby niepowołani (populiści) nie dostali się do parlamentu i mediów. Wtedy nie ma tam awantur.
W rzeczywistości polskie kłótnie parlamentarne nie są ostrzejsze niż w krajach dojrzałej demokracji. I nie ich gwałtownością należy się przejmować. Zasadą demokracji jest rywalizacja konkurencyjnych ugrupowań, w której przeciwnicy wytykają sobie niedociągnięcia i braki. To daje obywatelom szansę rozeznania się w rzeczywistości i dokonania wyboru. Gdy politycy przestają się z sobą spierać, obywatele powinni się czuć zaniepokojeni. Bo może to oznaczać, że parlament przekształca się w salon, gdzie panują dobre maniery, ale sprawy ważne dla państwa decydują się gdzie indziej. Na przykład na grillu u pani redaktor.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 17/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.