Polska polityka gospodarcza tworzy się na ulicy
Witold M. Orłowski
Krzysztof Trębski
Czy chcesz zapłacić dodatkowo ponad 200 zł rocznie, aby pracownicy służby zdrowia zarabiali więcej? Gdyby w ten sposób ośrodki badania opinii formułowały pytania, być może żądania strajkujących lekarzy popierałoby mniej niż 78 proc. Polaków (jak w badaniu CBOS). Tyle bowiem będzie kosztowała 24 mln podatników reforma ministra zdrowia Zbigniewa Religi. Zapowiada on wzrost nakładów na ochronę zdrowia o 5 mld zł, z czego znacząca część pójdzie na podwyżki. Zresztą PiS przygotowało właśnie projekt ustawy, według którego płace zostaną zwiększone wszystkim pracownikom służby zdrowia, nie tylko lekarzom. A to dopiero miłe złego początki.
Strategia nieodpowiedzialności
Po lekarzach, górnikach, którzy dopiero co wywalczyli dodatkowe 130 mln zł na premie, podwyżek domagają się m.in. pracownicy koncernu miedziowego KGHM. Personel pokładowy PLL LOT chce zmian czasu pracy. Pracownicy przemysłu zbrojeniowego chcą administracyjnej ochrony przed zagraniczną konkurencją. Pracownicy PGNiG zapowiadają odcinanie dostaw gazu dłużnikom, jeśli resort skarbu nie przekaże im 12 proc. akcji spółki. Wszyscy grożą strajkami, jeśli ich żądania nie zostaną spełnione. Ta fala protestów i roszczeń finansowych była do przewidzenia już od lipca ubiegłego roku, gdy 5,5 tys. górników łomami i kilofami wywalczyło na ulicach Warszawy prawo do wcześniejszych emerytur (według Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, będą one nas kosztowały od 2,9 mld zł w 2010 r. do 10,5 mld zł w 2020 r.).
Frustracja zatrudnionych w tzw. budżetówce oraz spółkach kontrolowanych przez skarb państwa wydaje się zrozumiała. Sektor prywatny rośnie szybko, notuje rekordowe zyski i w części je konsumuje, tymczasem z owoców wzrostu gospodarczego w nikłym stopniu korzysta sektor publiczny. Jego pracownicy, zapominając o nieefektywności swych instytucji i firm, żądają tego samego, co otrzymują pracownicy w sektorze prywatnym. Tyle że rząd nie może się na to godzić.
"Nie chcemy takiego społeczeństwa, w którym państwo odpowiada za wszystko, a nikt nie odpowiada za państwo" - stwierdziła kiedyś była brytyjska premier Margaret Thatcher. Jej swoistym znakiem firmowym stało się złamanie potęgi górniczych związków zawodowych w połowie lat 80. Zaspokajając od 17 lat coraz to nowe roszczenia osób, które uznają państwo za gwaranta swoich miejsc pracy i zarobków, polscy politycy dają do zrozumienia, że sektor publiczny nie musi zwiększać wydajności, poprawiać jakości usług, zwalczać korupcji i innych patologii, bo w razie kłopotów uratują go finansowo pod przymusem wszyscy Polacy. Czy górnicy rezygnowali z tzw. trzynastek lub czternastek, czy godzili się nie niższe zarobki, gdy kopalnie latami przynosiły straty, a umarzane im długi wobec fiskusa czy ZUS obciążały wszystkich podatników?
Krok w przód, dwa kroki w tył
W doniesieniach o kolejnych strajkach tkwi pozytywna wiadomość: skoro tyle grup społecznych walczy o podział pieniędzy, to znaczy, że jest co dzielić, że są pieniądze. Przypomnijmy, że początkowo protestujący lekarze domagali się przeznaczenia na podwyżki m.in. kilkuset milionów złotych z rezerwy wypracowanej przez NFZ, zaś górnicy walczyli o premie z tytułu zysków wypracowanych przed rokiem przez kopalnie. Ale pomysł, by zamiast na inwestycje i restrukturyzację zaniedbanych sektorów wydać większość z tych pieniędzy na podwyżki płac, to najlepsza droga do zmarnowania owoców wzrostu gospodarczego i utracenia drugiej po 1989 r. wielkiej szansy na gruntowne reformy (pierwszą stracono w latach 1994-1996). Bo czymże innym są przedstawione ostatnio prognozy Ministerstwa Finansów na 2007 r., które zakładając dość szybki rozwój gospodarki (4,6 proc.), niską inflację, spadek bezrobocia, wzrost produkcji przemysłowej i wzrost wydatków Polaków na konsumpcję, chce utrzymać deficyt budżetu w wysokości 30 mld zł, czyli na tegorocznym poziomie? Gdy cały świat, wykorzystując gospodarczą hossę, obniża podatki i próbuje zbilansować, a przynajmniej ograniczyć, wydatki państwa, my zwiększamy fiskalizm (podnosząc faktycznie obciążenia podatkowe), by utrzymać obecny, i tak duży deficyt.
Jaskrawym symbolem rozdroża, na którym znalazł się dziś rząd, jest głośna sprawa zwolnienia dyscyplinarnego dyrektora szpitala MSWiA w Łodzi Wojciecha Szrajbera za to, że wbrew zwierzchnikom z resortu nie zwolnił strajkujących lekarzy i zgodził się dać im podwyżki. Murem za dyrektorem stanęli nie tylko podwładni, ale i bardzo wielu innych obywateli. Przy całym szacunku dla odwagi i determinacji Szrajbera nie możemy jednak zapominać, że jego decyzja była kolejnym krokiem w kierunku zwiększenia naszych podatków. To przecież my wszyscy, płacąc czy to coraz wyższą składkę zdrowotną, czy zasiłki pielęgnacyjne lub inne nowe opłaty pomysłu ministra zdrowia, sfinansujemy owe podwyżki.
Francuska choroba
Polska nie jest oczywiście jedynym krajem, w którym politycy skapitulowali przed naciskiem agresywnych żądań, nie mając zresztą ani przez chwilę wątpliwości, że należałoby postąpić odwrotnie. Jest to choroba dość popularna w Europie. Przykładem nieustannego ustępowania polityków przed naciskiem tłumu była w ostatnich latach Francja. Kraj ten od dawna zmaga się z problemem konieczności reformy systemu emerytalnego i uelastycznienia kodeksu pracy. Obecnych świadczeń i przywilejów emerytalnych po prostu nie da się utrzymać w przyszłości, bo w starzejącym się francuskim społeczeństwie nie będzie dosyć pracujących na to, by sfinansować na obecnym poziomie wypłaty emerytur. Kiedy jednak rząd Alaina Juppgo przedstawił w 1995 r. propozycję reformy, której miały towarzyszyć także działania uzdrawiające finanse publicznej służby zdrowia (rzecz jasna, niepopularne, bo wiążące się z wyższymi opłatami ze strony pacjentów i z presją na ograniczenie kosztów funkcjonowania systemu), Francję sparaliżowały strajki i manifestacje. Po kilku tygodniach rząd musiał się wycofać ze swoich propozycji, pozostawiając Francuzów w błogiej iluzji, że można będzie w cudowny sposób zapełnić z niczego puste - i do tego dziurawe - naczynie.
Kilka miesięcy temu taka sytuacja powtórzyła się przy okazji rozsądnej, umiarkowanej i nie budzącej kontrowersji propozycji ułatwienia zatrudniania młodych ludzi wchodzących na rynek pracy. Rząd DominiqueŐa de Villepina przedstawił propozycję zliberalizowania zasad zatrudniania i zwalniania absolwentów, w oczywisty sposób poprawiającą ich szanse na znalezienie pracy. Ceną była jednak rezygnacja z przysługujących nowo zatrudnionym dotychczasowych przywilejów w zakresie bezpieczeństwa pierwszego kontraktu. Efekt? Kilkutygodniowe manifestacje i walki ze studentami na ulicach Paryża, a w konsekwencji - wycofanie się rządu i prezydenta Chiraca z niezbędnej reformy.
I znowu - nie tylko Francja jest sceną takich zdarzeń. Z niezbędnych reform emerytalnych wycofał się także rząd Włoch pod presją ogólnokrajowych strajków i demonstracji w roku 1994. Stałe groźby strajków wymuszają utrzymanie przy życiu wielu nie zrestrukturyzowanych europejskich linii lotniczych. We Włoszech, Hiszpanii czy Grecji politycy nieustannie ustępują przed naciskiem związków zawodowych i godzą się na subsydiowanie nierentownych przedsiębiorstw, dobrze wiedząc, że jest to droga donikąd. W Niemczech potężne związki zawodowe wymuszają od lat na pracodawcach i rządzie zgodę na podwyżki płac, które uniemożliwiają tworzenie nowych miejsc pracy. W gruncie rzeczy to właśnie naciskowi niemieckich związków zawodowych w sprawie szybkiego wzrostu wynagrodzeń we wschodnich landach kraj zawdzięcza ekonomiczną katastrofę, jaką stało się zjednoczenie. Z kolei w Rumunii atakujący co pewien czas stolicę górnicy dali sygnał do masowych żądań płacowych, które w latach 1997-1998 doprowadziły gospodarkę do głębokiego kryzysu. Na Węgrzech zaś spełnione żądania płacowe sektora publicznego doprowadzają właśnie budżet państwa do ruiny. Natomiast blokujący od lat drogi zachodnioeuropejscy rolnicy zadbali o to, aby przypadkiem nie ograniczono unijnych wydatków na subsydiowanie rolnictwa.
Władza mas
Współczesne demokratyczne państwo jest w znacznym stopniu podatne na nacisk tłumu. Przecież ten tłum to nikt inny jak wyborcy. Obawa polityków przed narażeniem się tłumowi, gwałtownie wzrastająca przed wyborami, może bardzo prowadzić do podejmowania decyzji niewłaściwych, unikania rozwiązań trudnych i niepopularnych, przymykania oczu na najbardziej rażące naruszanie zasad społecznej dyskusji.
Nie da się ukryć, że współczesna gospodarka rynkowa to pole nie kończącej się walki. Z jednej strony, rosnący PKB oznacza szansę na lepsze życie i wyższe dochody dla wszystkich. Z drugiej jednak strony, nikt nie może być pewien, że uzyska we wspólnym torcie odpowiednio duży kawałek. Ten, komu uda się wymusić decyzje znacznie zwiększające dochody, wypłacane na jego rachunek subsydia lub przywileje socjalne, emerytalne czy podatkowe, może liczyć na zdecydowanie większy kawałek, niż dostawał poprzednio. Zapłacą za to oczywiście inni, bowiem tortu w cudowny sposób nie przybywa i jeśli jedna grupa wyszarpała dla siebie więcej, dla pozostałych musi być go mniej. Przy stole z tortem trwa więc nieustanna, bezlitosna walka na noże, w której górą są ci, którzy potrafią najskuteczniej i najgłośniej walczyć o własne interesy.
Problem w tym, że nie jest powiedziane, że owi najsilniejsi i najgłośniejsi powinni dostawać najwięcej. Zaporą na ich drodze powinien być rząd, parlament i inne instytucje demokratycznego państwa, broniące interesów wszystkich obywateli przed nadmierną zachłannością poszczególnych grup interesów. Tyle że owe instytucje coraz częściej zawodzą, przedkładając krótkotrwały spokój i nienarażanie się na ostre konflikty nad jakiekolwiek dobro wspólne. Zwłaszcza że podział na "nas" i "was" - czyli z jednej strony grupy obywateli, którzy walczą o swoje słuszne interesy, a z drugiej niedobre rządy, które nie chcą spełnić ich żądań - zaczyna być typowy nie tylko dla Polski.
Oczywiście, że im słabsze instytucje publiczne i bardziej oportunistyczny świat polityki, tym bardziej dramatyczne stają się konsekwencje stałego cofania się przed naciskiem tłumu. A każdy krok wstecz wobec jednej grupy staje się zachętą dla następnych, by usiłować wyrwać z rąk słabego rządu to, co udało się przedtem innym.
Odwagi!
Wcale nie jest powiedziane, że rządy muszą ustępować przed każdym żądaniem agresywnej grupy domagającej się przywilejów. Nie muszą też ustępować przed strajkowym szantażem - i co więcej, jeśli raz pokażą swoją odporność na taki szantaż, ich pozycja przetargowa może wzrosnąć. Nie jest też powiedziane, że odwaga w przeciwstawianiu się strajkom i ulicznym demonstracjom musi prowadzić do politycznej porażki.
W roku 1979 na premiera Wielkiej Brytanii została wybrana Margaret Thatcher. Kraj znajdował się wówczas na dnie; szarpany nieustannymi strajkami pracowników sektora publicznego, przed którymi nieodmiennie ustępowali poprzednicy pani premier, uważany był powszechnie za "chorego człowieka" zachodniej Europy. Finanse publiczne, przytłoczone ciężarem subsydiów dla nierentownych państwowych firm, były w rozkładzie. Szalała jedna z najwyższych wśród krajów EWG inflacja, od lat związki zawodowe paraliżowały jakiekolwiek reformy. Thatcher potrafiła jednak pokazać, że odwaga i zdecydowanie w forsowaniu rozsądnych zasad ekonomicznych mogą wyprowadzić kraj z najgłębszego nawet kryzysu. W latach 1984-1985 przetrzymała trwający rok strajk górników, dążących do zahamowania restrukturyzacji kopalń. Przetrwała strajki przeciwko oszczędnościom w służbie zdrowia, sprywatyzowała nierentowne przedsiębiorstwa publiczne. Po kilku latach nieustannych walk Wielka Brytania stała się najzdrowszą gospodarką zachodniej Europy, a "żelazna lady" - brytyjskim politykiem najdłużej sprawującym w XX wieku funkcję premiera.
W Europie toczy się gra. Obywatele uważnie patrzą na swoich polityków. Jeśli widzą ich słabość, oportunizm i brak zasad, szybko skrzykują się, wymuszając na rządzących ustępstwa na rzecz swoich grup interesów i rezygnację z wszelkich niepopularnych posunięć. Jeśli widzą odwagę i zdecydowanie, zaczynają darzyć swoich polityków większym szacunkiem i pozwalać im na przeprowadzenie reform niezbędnych dla rozwoju kraju.
"Jeśli jest w polityce coś, czym gardzę, to jest to typ węgorza, który jest tak giętki, że najchętniej ugryzłby się we własny ogon" - wyznała kiedyś Margaret Thatcher. Niestety, dotychczasowy sposób rozwiązywania społecznych konfliktów przez polskich polityków wykazał taką ich giętkość w zabieganiu o głosy wyborców, że nie tylko gryzą, lecz pożerają oni własne ogony. "Biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się w Europie - ekonomię, politykę, trendy demograficzne, nie wspominając o milionie Francuzów wychodzących na ulice w proteście przeciwko maleńkiej zmianie w prawie pracy - byłoby łatwo napisać, że cały ten kontynent jest martwy. Ale jest na to za wcześnie" - napisał niedawno guru zarządzania, były prezes GE Jack Welch. Jeśli naszą polityką gospodarczą zawładną strajkujący, dla Polski wkrótce będzie już za późno.
Fot: J. Marczewski
Witold M. Orłowski
Krzysztof Trębski
Czy chcesz zapłacić dodatkowo ponad 200 zł rocznie, aby pracownicy służby zdrowia zarabiali więcej? Gdyby w ten sposób ośrodki badania opinii formułowały pytania, być może żądania strajkujących lekarzy popierałoby mniej niż 78 proc. Polaków (jak w badaniu CBOS). Tyle bowiem będzie kosztowała 24 mln podatników reforma ministra zdrowia Zbigniewa Religi. Zapowiada on wzrost nakładów na ochronę zdrowia o 5 mld zł, z czego znacząca część pójdzie na podwyżki. Zresztą PiS przygotowało właśnie projekt ustawy, według którego płace zostaną zwiększone wszystkim pracownikom służby zdrowia, nie tylko lekarzom. A to dopiero miłe złego początki.
Strategia nieodpowiedzialności
Po lekarzach, górnikach, którzy dopiero co wywalczyli dodatkowe 130 mln zł na premie, podwyżek domagają się m.in. pracownicy koncernu miedziowego KGHM. Personel pokładowy PLL LOT chce zmian czasu pracy. Pracownicy przemysłu zbrojeniowego chcą administracyjnej ochrony przed zagraniczną konkurencją. Pracownicy PGNiG zapowiadają odcinanie dostaw gazu dłużnikom, jeśli resort skarbu nie przekaże im 12 proc. akcji spółki. Wszyscy grożą strajkami, jeśli ich żądania nie zostaną spełnione. Ta fala protestów i roszczeń finansowych była do przewidzenia już od lipca ubiegłego roku, gdy 5,5 tys. górników łomami i kilofami wywalczyło na ulicach Warszawy prawo do wcześniejszych emerytur (według Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, będą one nas kosztowały od 2,9 mld zł w 2010 r. do 10,5 mld zł w 2020 r.).
Frustracja zatrudnionych w tzw. budżetówce oraz spółkach kontrolowanych przez skarb państwa wydaje się zrozumiała. Sektor prywatny rośnie szybko, notuje rekordowe zyski i w części je konsumuje, tymczasem z owoców wzrostu gospodarczego w nikłym stopniu korzysta sektor publiczny. Jego pracownicy, zapominając o nieefektywności swych instytucji i firm, żądają tego samego, co otrzymują pracownicy w sektorze prywatnym. Tyle że rząd nie może się na to godzić.
"Nie chcemy takiego społeczeństwa, w którym państwo odpowiada za wszystko, a nikt nie odpowiada za państwo" - stwierdziła kiedyś była brytyjska premier Margaret Thatcher. Jej swoistym znakiem firmowym stało się złamanie potęgi górniczych związków zawodowych w połowie lat 80. Zaspokajając od 17 lat coraz to nowe roszczenia osób, które uznają państwo za gwaranta swoich miejsc pracy i zarobków, polscy politycy dają do zrozumienia, że sektor publiczny nie musi zwiększać wydajności, poprawiać jakości usług, zwalczać korupcji i innych patologii, bo w razie kłopotów uratują go finansowo pod przymusem wszyscy Polacy. Czy górnicy rezygnowali z tzw. trzynastek lub czternastek, czy godzili się nie niższe zarobki, gdy kopalnie latami przynosiły straty, a umarzane im długi wobec fiskusa czy ZUS obciążały wszystkich podatników?
Krok w przód, dwa kroki w tył
W doniesieniach o kolejnych strajkach tkwi pozytywna wiadomość: skoro tyle grup społecznych walczy o podział pieniędzy, to znaczy, że jest co dzielić, że są pieniądze. Przypomnijmy, że początkowo protestujący lekarze domagali się przeznaczenia na podwyżki m.in. kilkuset milionów złotych z rezerwy wypracowanej przez NFZ, zaś górnicy walczyli o premie z tytułu zysków wypracowanych przed rokiem przez kopalnie. Ale pomysł, by zamiast na inwestycje i restrukturyzację zaniedbanych sektorów wydać większość z tych pieniędzy na podwyżki płac, to najlepsza droga do zmarnowania owoców wzrostu gospodarczego i utracenia drugiej po 1989 r. wielkiej szansy na gruntowne reformy (pierwszą stracono w latach 1994-1996). Bo czymże innym są przedstawione ostatnio prognozy Ministerstwa Finansów na 2007 r., które zakładając dość szybki rozwój gospodarki (4,6 proc.), niską inflację, spadek bezrobocia, wzrost produkcji przemysłowej i wzrost wydatków Polaków na konsumpcję, chce utrzymać deficyt budżetu w wysokości 30 mld zł, czyli na tegorocznym poziomie? Gdy cały świat, wykorzystując gospodarczą hossę, obniża podatki i próbuje zbilansować, a przynajmniej ograniczyć, wydatki państwa, my zwiększamy fiskalizm (podnosząc faktycznie obciążenia podatkowe), by utrzymać obecny, i tak duży deficyt.
Jaskrawym symbolem rozdroża, na którym znalazł się dziś rząd, jest głośna sprawa zwolnienia dyscyplinarnego dyrektora szpitala MSWiA w Łodzi Wojciecha Szrajbera za to, że wbrew zwierzchnikom z resortu nie zwolnił strajkujących lekarzy i zgodził się dać im podwyżki. Murem za dyrektorem stanęli nie tylko podwładni, ale i bardzo wielu innych obywateli. Przy całym szacunku dla odwagi i determinacji Szrajbera nie możemy jednak zapominać, że jego decyzja była kolejnym krokiem w kierunku zwiększenia naszych podatków. To przecież my wszyscy, płacąc czy to coraz wyższą składkę zdrowotną, czy zasiłki pielęgnacyjne lub inne nowe opłaty pomysłu ministra zdrowia, sfinansujemy owe podwyżki.
Francuska choroba
Polska nie jest oczywiście jedynym krajem, w którym politycy skapitulowali przed naciskiem agresywnych żądań, nie mając zresztą ani przez chwilę wątpliwości, że należałoby postąpić odwrotnie. Jest to choroba dość popularna w Europie. Przykładem nieustannego ustępowania polityków przed naciskiem tłumu była w ostatnich latach Francja. Kraj ten od dawna zmaga się z problemem konieczności reformy systemu emerytalnego i uelastycznienia kodeksu pracy. Obecnych świadczeń i przywilejów emerytalnych po prostu nie da się utrzymać w przyszłości, bo w starzejącym się francuskim społeczeństwie nie będzie dosyć pracujących na to, by sfinansować na obecnym poziomie wypłaty emerytur. Kiedy jednak rząd Alaina Juppgo przedstawił w 1995 r. propozycję reformy, której miały towarzyszyć także działania uzdrawiające finanse publicznej służby zdrowia (rzecz jasna, niepopularne, bo wiążące się z wyższymi opłatami ze strony pacjentów i z presją na ograniczenie kosztów funkcjonowania systemu), Francję sparaliżowały strajki i manifestacje. Po kilku tygodniach rząd musiał się wycofać ze swoich propozycji, pozostawiając Francuzów w błogiej iluzji, że można będzie w cudowny sposób zapełnić z niczego puste - i do tego dziurawe - naczynie.
Kilka miesięcy temu taka sytuacja powtórzyła się przy okazji rozsądnej, umiarkowanej i nie budzącej kontrowersji propozycji ułatwienia zatrudniania młodych ludzi wchodzących na rynek pracy. Rząd DominiqueŐa de Villepina przedstawił propozycję zliberalizowania zasad zatrudniania i zwalniania absolwentów, w oczywisty sposób poprawiającą ich szanse na znalezienie pracy. Ceną była jednak rezygnacja z przysługujących nowo zatrudnionym dotychczasowych przywilejów w zakresie bezpieczeństwa pierwszego kontraktu. Efekt? Kilkutygodniowe manifestacje i walki ze studentami na ulicach Paryża, a w konsekwencji - wycofanie się rządu i prezydenta Chiraca z niezbędnej reformy.
I znowu - nie tylko Francja jest sceną takich zdarzeń. Z niezbędnych reform emerytalnych wycofał się także rząd Włoch pod presją ogólnokrajowych strajków i demonstracji w roku 1994. Stałe groźby strajków wymuszają utrzymanie przy życiu wielu nie zrestrukturyzowanych europejskich linii lotniczych. We Włoszech, Hiszpanii czy Grecji politycy nieustannie ustępują przed naciskiem związków zawodowych i godzą się na subsydiowanie nierentownych przedsiębiorstw, dobrze wiedząc, że jest to droga donikąd. W Niemczech potężne związki zawodowe wymuszają od lat na pracodawcach i rządzie zgodę na podwyżki płac, które uniemożliwiają tworzenie nowych miejsc pracy. W gruncie rzeczy to właśnie naciskowi niemieckich związków zawodowych w sprawie szybkiego wzrostu wynagrodzeń we wschodnich landach kraj zawdzięcza ekonomiczną katastrofę, jaką stało się zjednoczenie. Z kolei w Rumunii atakujący co pewien czas stolicę górnicy dali sygnał do masowych żądań płacowych, które w latach 1997-1998 doprowadziły gospodarkę do głębokiego kryzysu. Na Węgrzech zaś spełnione żądania płacowe sektora publicznego doprowadzają właśnie budżet państwa do ruiny. Natomiast blokujący od lat drogi zachodnioeuropejscy rolnicy zadbali o to, aby przypadkiem nie ograniczono unijnych wydatków na subsydiowanie rolnictwa.
Władza mas
Współczesne demokratyczne państwo jest w znacznym stopniu podatne na nacisk tłumu. Przecież ten tłum to nikt inny jak wyborcy. Obawa polityków przed narażeniem się tłumowi, gwałtownie wzrastająca przed wyborami, może bardzo prowadzić do podejmowania decyzji niewłaściwych, unikania rozwiązań trudnych i niepopularnych, przymykania oczu na najbardziej rażące naruszanie zasad społecznej dyskusji.
Nie da się ukryć, że współczesna gospodarka rynkowa to pole nie kończącej się walki. Z jednej strony, rosnący PKB oznacza szansę na lepsze życie i wyższe dochody dla wszystkich. Z drugiej jednak strony, nikt nie może być pewien, że uzyska we wspólnym torcie odpowiednio duży kawałek. Ten, komu uda się wymusić decyzje znacznie zwiększające dochody, wypłacane na jego rachunek subsydia lub przywileje socjalne, emerytalne czy podatkowe, może liczyć na zdecydowanie większy kawałek, niż dostawał poprzednio. Zapłacą za to oczywiście inni, bowiem tortu w cudowny sposób nie przybywa i jeśli jedna grupa wyszarpała dla siebie więcej, dla pozostałych musi być go mniej. Przy stole z tortem trwa więc nieustanna, bezlitosna walka na noże, w której górą są ci, którzy potrafią najskuteczniej i najgłośniej walczyć o własne interesy.
Problem w tym, że nie jest powiedziane, że owi najsilniejsi i najgłośniejsi powinni dostawać najwięcej. Zaporą na ich drodze powinien być rząd, parlament i inne instytucje demokratycznego państwa, broniące interesów wszystkich obywateli przed nadmierną zachłannością poszczególnych grup interesów. Tyle że owe instytucje coraz częściej zawodzą, przedkładając krótkotrwały spokój i nienarażanie się na ostre konflikty nad jakiekolwiek dobro wspólne. Zwłaszcza że podział na "nas" i "was" - czyli z jednej strony grupy obywateli, którzy walczą o swoje słuszne interesy, a z drugiej niedobre rządy, które nie chcą spełnić ich żądań - zaczyna być typowy nie tylko dla Polski.
Oczywiście, że im słabsze instytucje publiczne i bardziej oportunistyczny świat polityki, tym bardziej dramatyczne stają się konsekwencje stałego cofania się przed naciskiem tłumu. A każdy krok wstecz wobec jednej grupy staje się zachętą dla następnych, by usiłować wyrwać z rąk słabego rządu to, co udało się przedtem innym.
Odwagi!
Wcale nie jest powiedziane, że rządy muszą ustępować przed każdym żądaniem agresywnej grupy domagającej się przywilejów. Nie muszą też ustępować przed strajkowym szantażem - i co więcej, jeśli raz pokażą swoją odporność na taki szantaż, ich pozycja przetargowa może wzrosnąć. Nie jest też powiedziane, że odwaga w przeciwstawianiu się strajkom i ulicznym demonstracjom musi prowadzić do politycznej porażki.
W roku 1979 na premiera Wielkiej Brytanii została wybrana Margaret Thatcher. Kraj znajdował się wówczas na dnie; szarpany nieustannymi strajkami pracowników sektora publicznego, przed którymi nieodmiennie ustępowali poprzednicy pani premier, uważany był powszechnie za "chorego człowieka" zachodniej Europy. Finanse publiczne, przytłoczone ciężarem subsydiów dla nierentownych państwowych firm, były w rozkładzie. Szalała jedna z najwyższych wśród krajów EWG inflacja, od lat związki zawodowe paraliżowały jakiekolwiek reformy. Thatcher potrafiła jednak pokazać, że odwaga i zdecydowanie w forsowaniu rozsądnych zasad ekonomicznych mogą wyprowadzić kraj z najgłębszego nawet kryzysu. W latach 1984-1985 przetrzymała trwający rok strajk górników, dążących do zahamowania restrukturyzacji kopalń. Przetrwała strajki przeciwko oszczędnościom w służbie zdrowia, sprywatyzowała nierentowne przedsiębiorstwa publiczne. Po kilku latach nieustannych walk Wielka Brytania stała się najzdrowszą gospodarką zachodniej Europy, a "żelazna lady" - brytyjskim politykiem najdłużej sprawującym w XX wieku funkcję premiera.
W Europie toczy się gra. Obywatele uważnie patrzą na swoich polityków. Jeśli widzą ich słabość, oportunizm i brak zasad, szybko skrzykują się, wymuszając na rządzących ustępstwa na rzecz swoich grup interesów i rezygnację z wszelkich niepopularnych posunięć. Jeśli widzą odwagę i zdecydowanie, zaczynają darzyć swoich polityków większym szacunkiem i pozwalać im na przeprowadzenie reform niezbędnych dla rozwoju kraju.
"Jeśli jest w polityce coś, czym gardzę, to jest to typ węgorza, który jest tak giętki, że najchętniej ugryzłby się we własny ogon" - wyznała kiedyś Margaret Thatcher. Niestety, dotychczasowy sposób rozwiązywania społecznych konfliktów przez polskich polityków wykazał taką ich giętkość w zabieganiu o głosy wyborców, że nie tylko gryzą, lecz pożerają oni własne ogony. "Biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się w Europie - ekonomię, politykę, trendy demograficzne, nie wspominając o milionie Francuzów wychodzących na ulice w proteście przeciwko maleńkiej zmianie w prawie pracy - byłoby łatwo napisać, że cały ten kontynent jest martwy. Ale jest na to za wcześnie" - napisał niedawno guru zarządzania, były prezes GE Jack Welch. Jeśli naszą polityką gospodarczą zawładną strajkujący, dla Polski wkrótce będzie już za późno.
Fot: J. Marczewski
Więcej możesz przeczytać w 25/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.