Najsłynniejsze opery geniusza z Salzburga padają ofiarami reżyserów megalomanów
Jacek Melchior
Warszawa wygrała z Wiedniem. I to w nie byle jakiej konkurencji, bo czcząc Mozarta. My zaprosiliśmy słynnego niemieckiego reżysera do Warszawy, wiedeńczycy ściągnęli nad Dunaj sławnego Polaka. Obaj - Achim Freyer i Krystian Lupa - przygotowali nowe inscenizacje "Czarodziejskiego fletu", bodaj najsłynniejszej i... najtrudniejszej do ogarnięcia opery Mozarta. Lupie, debiutującemu w operze, przedstawienie się nie udało, bo jak we wszystkich swoich spektaklach postawił na aktorstwo, którego ze śpiewaków nie udało mu się wykrzesać. Poza tym chyba nie do końca wiedział, do jakiego miejsca jego "Flet" ma być mądrą bajką, a gdzie tylko zabawą. Co innego Freyer - dość powiedzieć, że po raz szósty zdecydował się zainscenizować "Flet", i znowu z sukcesem!
Historię miłości Paminy i Tamina, poddającego ich próbom Sarastra, okrutnej Królowej Nocy i sympatycznego ptasznika Papagena można traktować jak bezpretensjonalną bajkę o dobru i złu albo jak moralitet najeżony masońską symboliką (sam Mozart był przecież masonem). Postacie z "Fletu" weszły już do obiegu popkultury, a Królową Nocy zabawiał się sam Miloä Forman w "Amadeszu", zestawiając jej słynną arię z rozwrzeszczaną teściową Mozarta. "Flet" można spłaszczyć do formy melodramatu, a nawet upichcić etnoopowiastkę z egzotycznymi ludożercami, wesoło tańczącymi wokół gigantycznego kotła (była i taka próba!). Coś w tym "Flecie" jest, skoro na jego inscenizację porwał się w 1975 r. sam Ingmar Bergman, proponując bezpretensjonalny film telewizyjny w konwencji teatru w teatrze, zrealizowany w barokowym Drottningholm. Być może niebawem pojawi się też wersja kinowa wyreżyserowana przez "następcę Lawrence'a Oliviera" - Kennetha Branagha.
Cyrk w szkole
Siedemdziesięcioletni Achim Freyer słynie z przedstawień, które są "żywymi" dziełami sztuki, a niezwykłe pomysły idą w parze ze zdumiewającą wizją plastyczną. Jego "Flet" oklaskiwany w Salzburgu dział się w namiocie cyrkowym, a warszawski - w klasie. Wszyscy bohaterowie tej "szkoły życia" - uczniowie, nauczyciele i dyrektor szkoły, którym jest Sarastro - noszą maski powiększające głowy i w specyficzny sposób poruszają się, co determinuje osobliwy rytm spektaklu. Groteskowa wizja, przy której nie sposób nie wspomnieć zarówno Kantora z "Umarłej klasy", jak i Felliniego z "Amarcordu", jest tak fascynująca, że nawet genialną muzykę przesuwa na drugi plan. I choć młodzi stołeczni soliści poradzili sobie całkiem nieźle, oryginalny teatr Freyera jak gąbka wchłania wszystko, co przetwarza po drodze. Klasyczni wielbiciele opery mają trudny orzech do zgryzienia, ale oto w Warszawie możemy podziwiać przedstawienie, jakie ucieszyłoby najbardziej wybrednych i znudzonych wszelkimi konwencjami widzów. Wielkie brawa i rada, by przed pójściem do teatru jednak się trochę z "Fletu" przygotować, bo dopiero porównanie oryginału z wersją Freyera daje prawdziwą satysfakcję!
Don Molestovanni
"Wesele Figara", "Cosi fan tutte", "Don Giovanni" i "Czarodziejski flet" - trudno bez tych arcydzieł wyobrazić sobie europejską kulturę. I trudno o lepsze przykłady do ilustracji triumfów i klęsk teatru muzycznego. Rok Mozartowski dopiero na półmetku, a już wiadomo, że reżyserom długo nie zabraknie dziwacznych pomysłów na inscenizowanie jego oper. Jeden z najnowszych pochodzi z Paryża i jest dziełem Michaela Hanekego, twórcy ekranizacji głośnej "Pianistki", w której Isabelle Huppert wącha chusteczki zużywane przez klientelę sex-shopu. Seks jest obecny także i w jego "Don Giovannim", który w tej wersji powinien zmienić tytuł na "Don Molestovanni". Słynny uwodziciel jest tu bowiem dyrektorem wielkiej firmy, mieszczącej się w La Défense, a Zerlina - w oryginale biedna wieśniaczka, poderwana na własnym weselu - jest dziewczyną z ekipy sprzątającej biurowiec.
Pomysły Hanekego to nic wobec konceptu Petera Sellarsa, który w latach 90. przeniósł akcję mozartowskiego arcydzieła do nowojorskiego Harlemu, a rolę Don Giovanniego i jego wiernego sługi Leporella powierzył parze czarnoskórych bliźniaków! Amerykański reżyser wsławił się też ekscentryczną inscenizacją "Wesela Figara", dziejącą się na czterdziestym piętrze hotelu, i "Cosi fan tutte" w uzdrowiskowym barze, którego bohaterki smażą frytki i przeglądają "Vanity Fair". W tym kontekście zdumiewa, jak wielką ramotą okazuje się dziś słynne przedstawienie "Don Giovanniego" z Salzburga z 1954 r. (dyrygowane przez legendarnego Wilhelma Furtwanglera), wydane właśnie na DVD. Wydaje się, że nie pół wieku, lecz całe lata świetlne dzielą współczesny teatr operowy od tamtej premiery, rozegranej po bożemu w gigantycznych kartonowych dekoracjach.
Mozart spod strzechy
Mimo ubóstwa panującego w polskich teatrach operowych mogliśmy w ostatnich sezonach oglądać zarówno świetne, jak i pozbawione sensu i smaku inscenizacje mozartowskich dzieł. Do tych ostatnich należy poznańska wersja "Cosi fan tutte" Grzegorza Jarzyny, w której, by współczesna sekszgrywa w stylu sadomaso toczyła się szybko jak film Tarantino, zmasakrowano partyturę, usuwając część numerów. Na drugim końcu żenady sytuuje się amatorski teatrzyk spod znaku Warszawskiej Opery Kameralnej. Chwali się, że od 15 lat co roku możemy w stolicy oglądać komplet dzieł Mozarta, ale inscenizacyjnie (w większości wypadków) wołają o pomstę do nieba.
W szlachetną pułapkę wpadł Michał Znaniecki (Wrocław), który polał "Cosi fan tutte" zbyt nachalną publicystyką, związaną z wojną w Iraku. Nie poradził też sobie z "Fletem" Niemiec Matthias Remus (Bydgoszcz), rozgrywając rzecz w bibliotece. Udało się za to Markowi Weiss-Grzesińskiemu (Wrocław): ten "Flet", w zimnej, bliżej nieokreślonej przestrzeni, z Królową Nocy - futurystyczną, na wpół nagą syreną, robi wrażenie! Największym mozartowskim osiągnięciem polskiego teatru ostatnich lat pozostaje warszawski "Don Giovanni" w reżyserii Mariusza Trelińskiego, z kostiumami Arcadiusa - oryginalny, zarazem współczesny (światłowody), jak i barokowy w swoim wizjonerskim rozbuchaniu. Od teraz ma w repertuarze Opery Narodowej równie wybitnego konkurenta - fascynujące przedstawienie Freyera.
Współpraca: Marta Nadzieja
Jacek Melchior
Warszawa wygrała z Wiedniem. I to w nie byle jakiej konkurencji, bo czcząc Mozarta. My zaprosiliśmy słynnego niemieckiego reżysera do Warszawy, wiedeńczycy ściągnęli nad Dunaj sławnego Polaka. Obaj - Achim Freyer i Krystian Lupa - przygotowali nowe inscenizacje "Czarodziejskiego fletu", bodaj najsłynniejszej i... najtrudniejszej do ogarnięcia opery Mozarta. Lupie, debiutującemu w operze, przedstawienie się nie udało, bo jak we wszystkich swoich spektaklach postawił na aktorstwo, którego ze śpiewaków nie udało mu się wykrzesać. Poza tym chyba nie do końca wiedział, do jakiego miejsca jego "Flet" ma być mądrą bajką, a gdzie tylko zabawą. Co innego Freyer - dość powiedzieć, że po raz szósty zdecydował się zainscenizować "Flet", i znowu z sukcesem!
Historię miłości Paminy i Tamina, poddającego ich próbom Sarastra, okrutnej Królowej Nocy i sympatycznego ptasznika Papagena można traktować jak bezpretensjonalną bajkę o dobru i złu albo jak moralitet najeżony masońską symboliką (sam Mozart był przecież masonem). Postacie z "Fletu" weszły już do obiegu popkultury, a Królową Nocy zabawiał się sam Miloä Forman w "Amadeszu", zestawiając jej słynną arię z rozwrzeszczaną teściową Mozarta. "Flet" można spłaszczyć do formy melodramatu, a nawet upichcić etnoopowiastkę z egzotycznymi ludożercami, wesoło tańczącymi wokół gigantycznego kotła (była i taka próba!). Coś w tym "Flecie" jest, skoro na jego inscenizację porwał się w 1975 r. sam Ingmar Bergman, proponując bezpretensjonalny film telewizyjny w konwencji teatru w teatrze, zrealizowany w barokowym Drottningholm. Być może niebawem pojawi się też wersja kinowa wyreżyserowana przez "następcę Lawrence'a Oliviera" - Kennetha Branagha.
Cyrk w szkole
Siedemdziesięcioletni Achim Freyer słynie z przedstawień, które są "żywymi" dziełami sztuki, a niezwykłe pomysły idą w parze ze zdumiewającą wizją plastyczną. Jego "Flet" oklaskiwany w Salzburgu dział się w namiocie cyrkowym, a warszawski - w klasie. Wszyscy bohaterowie tej "szkoły życia" - uczniowie, nauczyciele i dyrektor szkoły, którym jest Sarastro - noszą maski powiększające głowy i w specyficzny sposób poruszają się, co determinuje osobliwy rytm spektaklu. Groteskowa wizja, przy której nie sposób nie wspomnieć zarówno Kantora z "Umarłej klasy", jak i Felliniego z "Amarcordu", jest tak fascynująca, że nawet genialną muzykę przesuwa na drugi plan. I choć młodzi stołeczni soliści poradzili sobie całkiem nieźle, oryginalny teatr Freyera jak gąbka wchłania wszystko, co przetwarza po drodze. Klasyczni wielbiciele opery mają trudny orzech do zgryzienia, ale oto w Warszawie możemy podziwiać przedstawienie, jakie ucieszyłoby najbardziej wybrednych i znudzonych wszelkimi konwencjami widzów. Wielkie brawa i rada, by przed pójściem do teatru jednak się trochę z "Fletu" przygotować, bo dopiero porównanie oryginału z wersją Freyera daje prawdziwą satysfakcję!
Don Molestovanni
"Wesele Figara", "Cosi fan tutte", "Don Giovanni" i "Czarodziejski flet" - trudno bez tych arcydzieł wyobrazić sobie europejską kulturę. I trudno o lepsze przykłady do ilustracji triumfów i klęsk teatru muzycznego. Rok Mozartowski dopiero na półmetku, a już wiadomo, że reżyserom długo nie zabraknie dziwacznych pomysłów na inscenizowanie jego oper. Jeden z najnowszych pochodzi z Paryża i jest dziełem Michaela Hanekego, twórcy ekranizacji głośnej "Pianistki", w której Isabelle Huppert wącha chusteczki zużywane przez klientelę sex-shopu. Seks jest obecny także i w jego "Don Giovannim", który w tej wersji powinien zmienić tytuł na "Don Molestovanni". Słynny uwodziciel jest tu bowiem dyrektorem wielkiej firmy, mieszczącej się w La Défense, a Zerlina - w oryginale biedna wieśniaczka, poderwana na własnym weselu - jest dziewczyną z ekipy sprzątającej biurowiec.
Pomysły Hanekego to nic wobec konceptu Petera Sellarsa, który w latach 90. przeniósł akcję mozartowskiego arcydzieła do nowojorskiego Harlemu, a rolę Don Giovanniego i jego wiernego sługi Leporella powierzył parze czarnoskórych bliźniaków! Amerykański reżyser wsławił się też ekscentryczną inscenizacją "Wesela Figara", dziejącą się na czterdziestym piętrze hotelu, i "Cosi fan tutte" w uzdrowiskowym barze, którego bohaterki smażą frytki i przeglądają "Vanity Fair". W tym kontekście zdumiewa, jak wielką ramotą okazuje się dziś słynne przedstawienie "Don Giovanniego" z Salzburga z 1954 r. (dyrygowane przez legendarnego Wilhelma Furtwanglera), wydane właśnie na DVD. Wydaje się, że nie pół wieku, lecz całe lata świetlne dzielą współczesny teatr operowy od tamtej premiery, rozegranej po bożemu w gigantycznych kartonowych dekoracjach.
Mozart spod strzechy
Mimo ubóstwa panującego w polskich teatrach operowych mogliśmy w ostatnich sezonach oglądać zarówno świetne, jak i pozbawione sensu i smaku inscenizacje mozartowskich dzieł. Do tych ostatnich należy poznańska wersja "Cosi fan tutte" Grzegorza Jarzyny, w której, by współczesna sekszgrywa w stylu sadomaso toczyła się szybko jak film Tarantino, zmasakrowano partyturę, usuwając część numerów. Na drugim końcu żenady sytuuje się amatorski teatrzyk spod znaku Warszawskiej Opery Kameralnej. Chwali się, że od 15 lat co roku możemy w stolicy oglądać komplet dzieł Mozarta, ale inscenizacyjnie (w większości wypadków) wołają o pomstę do nieba.
W szlachetną pułapkę wpadł Michał Znaniecki (Wrocław), który polał "Cosi fan tutte" zbyt nachalną publicystyką, związaną z wojną w Iraku. Nie poradził też sobie z "Fletem" Niemiec Matthias Remus (Bydgoszcz), rozgrywając rzecz w bibliotece. Udało się za to Markowi Weiss-Grzesińskiemu (Wrocław): ten "Flet", w zimnej, bliżej nieokreślonej przestrzeni, z Królową Nocy - futurystyczną, na wpół nagą syreną, robi wrażenie! Największym mozartowskim osiągnięciem polskiego teatru ostatnich lat pozostaje warszawski "Don Giovanni" w reżyserii Mariusza Trelińskiego, z kostiumami Arcadiusa - oryginalny, zarazem współczesny (światłowody), jak i barokowy w swoim wizjonerskim rozbuchaniu. Od teraz ma w repertuarze Opery Narodowej równie wybitnego konkurenta - fascynujące przedstawienie Freyera.
Współpraca: Marta Nadzieja
Więcej możesz przeczytać w 25/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.