Po generałach jazzu Polskę podbijają generałowie rocka
Jerzy A. Rzewuski
Trasy koncertowe i festiwale są krwiobiegiem muzycznego show--biznesu, nic bowiem tak się nie liczy, jak osobisty kontakt z lubianym wykonawcą. Ale co chyba nie mniej ważne - osobisty kontakt z tysiącami podobnych sobie fanów. Każdy, kto zaliczył koncert U2 czy występ Pearl Jam albo geograficznie najbliższy nam wielkoszlemowy festiwal rockowy Roskilde, bądź ubiegłoroczny Heineken Open'er w Gdyni, wie, o co chodzi. Letni sezon koncertowy w Polsce w 2006 r. przynosi na tyle zróżnicowaną ofertę, że pozwala ona na ostrożne sformułowanie opinii, iż powoli stajemy się cząstką globalnego krwiobiegu. Ale nie wpadajmy w euforię. Chroniczny brak odpowiedniej infrastruktury koncertowej, klajstrowany doraźnymi improwizacjami, płytkość rynku fonograficznego, zła sława jednego z europejskich centrów piractwa płytowego nie uczynią z nas potęgi w jakiejś przewidywalnej przyszłości. Mimo to teraźniejszość, jaka jest, napawa optymizmem. Bo choć jesteśmy wciąż prowincją, to już prowincją nie tak egzotyczną, do której zachodni artyści przybywali nie dla pieniędzy, ale żeby wpisać sobie do biografii wizytę za żelazną kurtyną (co na przykład było jedynym celem występu The Rolling Stonesw Warszawie w 1967 r.), albo sprawdzić, czy po ulicach biegają samopas białe niedźwiedzie. Choć te ostatnie w doświadczeniu spragnionych przyrodniczych ciekawostek artystów zwykle okazywały się białymi myszkami. Mówiąc krótko, stajemy się w oczach przybywających do nas wykonawców normalnym krajem.
Był jazz, jest jazz
Rzecz osobliwa, którą warto z przyczyn czysto historycznych odnotować, to fakt, że przynajmniej jedna kategoria muzyków od lat Polskę traktowała poważnie. Byli to jazzmani, chętnie do nas przybywający, by wziąć udział w dorocznym festiwalu Jazz Jamboree, który wykiełkował po odwilży 1956 r.i wyrósł na okazałą europejską imprezę. Zważywszy na rozkwit całkiem solidnej rodzimej sceny jazzowej, może to właśnie był pierwszy kroczek, jaki jeszcze w epoce zatęchłej, nieufnej wobec kultury gomułkowszczyzny Polska zrobiła w stronę integracji z Europą. Towarzysze z Politbiura byli bezradni: tej dzikiej i niezrozumiałej muzyki nijak nie dawało się ani ocenzurować, ani też wprząc do propagandowego kieratu. Może dlatego festiwal za czasów PRL uparcie opierał się wszelkim próbom upolitycznienia, co było swoistym fenomenem. Gdy spojrzeć wstecz na listę wykonawców, czyta się ją jak "Kto jest kim w jazzie". I choć jazz nie jest już tym samym, co kiedyś, i zgoła inne miejsce zajmuje we współczesnej kulturze niż jeszcze w latach 70., dzięki tej mocnej tradycji i dobrej opinii w środowisku muzyków wszelkiego rodzaju jazzowe festiwale i imprezy, które się po 1989 r. rozmnożyły, zawsze mogą liczyć na dobrą obsadę.
Jesteśmy już po kolejnych odwiedzinach saksofonisty Jana Garbarka, 6 lipca w warszawskiej filharmonii wystąpi Herbie Hancock Quartet, 18 lipca na Torwarze swój recital da wybitny gitarzysta Paco de Lucia. Na pierwszy plan w letnim kalendarium wysuwa się Warsaw Summer Jazz Days, w ramach których między 24 czerwca a 31 lipca odbędą się koncerty m.in. Pata Metheny'ego, Johna Zorna, Bobby'ego McFerrina, basisty Marcusa Millera czy Cassandry Wilson. Przewidziana jest też druga już wizyta The Doors of the 21st Century w Polsce - to coś dla amatorów retro rocka i wojaży do heroicznej przeszłości z portretem Jima Morrisona w tle.
Woodstock w Polsce
Znacznie gorzej niż z jazzem bywało z rockiem i okolicami. Wprawdzie szybko i w czasach największych sukcesów pojawiły się u nas w latach 60. zespoły tej rangi co The Animals, The Hollies czy The Rolling Stones, ale po koncercie tych ostatnich w 1967 r., który przyciągnął przed Salę Kongresową zarówno żulię z przypałacowych skwerów, jak i zastęp pałkerów z Golędzinowa (ZOMO), ta chwilowa bonanza definitywnie się skończyła. Z komercyjnego punktu widzenia aż do połowy lat 90. byliśmy dla zagranicznych wykonawców krajem mało atrakcyjnym, bo nie sprzedawaliśmy ich płyt ani nie oferowaliśmy królewskich honorariów. Owo zapóźnienie poprockowe przyszło nam odrabiać długie lata. Bo nie chodzi o to, by czasem pojawili się The Rolling Stones czy U2, ale żeby zagraniczni wykonawcy z różnych pokoleń i gatunkowych kategorii byli stale obecni w ofercie koncertowej.
Z perspektywy ostatnich lat za punkt zwrotny można uznać powstanie festiwalu Heineken Open'er, zwłaszcza jego ubiegłoroczną edycję. W tym roku impreza, która z gdyńskiego skweru Kościuszki została przeniesiona na lotnisko w Babich Dołach (6-8 lipca), liczy na 40 tys. fanów, a zestaw wykonawców to w każdym wypadku górna półka: Franz Ferdinand i Scissor Sisters, Manu Chao i Basement Jaxx, Sigur Ros i Kanye West, Placebo i Coldcut, Skin i The Streets. Jeśli Open'er to jakby oficjalne otwarcie lata, jego równie efektownym zamknięciem może się okazać debiutujący warszawski konkurent - Summer of Music (9-10 września). Dotąd swój udział potwierdzili Pet Shop Boys, Ian Brown, Stereo MC's, zespół Maximo Park ze stajni Franza Ferdinanda oraz kanadyjska skandalistka Peaches.
Dwa koncerty warto wyróżnić. Pierwszy to raczej kameralny wieczór zarezerwowany dla czterech wykonawców z Nowego Jorku w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta w Poznaniu: Antony'ego and The Johnsons, Devendry Banharta, CocoRosie i Animal Collective (30 czerwca). Drugiego rekomendować nie trzeba. To oczywiście główna atrakcja tegorocznej rocznicowej fety "Solidarności" w Stoczni Gdańskiej pod wezwaniem "Zaczęło się w Gdańsku - Przestrzeń wolności": David Gilmour (26 sierpnia). Czy sukces będzie tej miary co występ Jean-Michela Jarre'a - zobaczymy, ale dla roniących łzy po Pink Floyd fanów będzie to wieczór magiczny.
Z dala od wielkich imprez codzienność koncertowa na progu lata przedstawia się gorzej - raczej dla amatorów odgrzewanych kotletów i sprawdzonych w bojach weteranów. Mamy za sobą już występy dwóch gwiazd Depeche Mode i Guns N' Roses oraz legendy hard rocka Mštšrhead i pary reaktywowanych wczorajszych sław (Alice in Chains, Sisters of Mercy), ale rockowa oferta na lato raczej nie usatysfakcjonuje młodych fanów. Wydarzeniem koncertowym sezonu jest występ amerykańskiej formacji Tool, świeżo opromienionej sukcesem albumu "10 000 Days", w katowickim Spodku (26 czerwca). Będzie też Gotan Project i grająca w podobnej konwencji formacja Bajofondo Tango Club oraz sporo egzotyki - Kameruńczyk Richard Bona, niestrudzona Cesaria Evora, mocno już przetrzebiony Buena Vista Social Club i nadzieja współczesnej wokalistyki Brazylijka Cibelle.
Wielkim nieobecnym jest grupa The Rolling Stones, która miała wystąpić na warszawskim Bemowie 18 czerwca. I tak by pewnie było, gdyby stary Keef za bardzo nie rozbrykał się na wakacjach na Fidżi i nie uszkodził sobie czaszki. Stonesi właśnie ogłosili nowy letni rozkład jazdy na Europę, który na razie Polski nie obejmuje. Czy znajdą dla nas jakiś wolny termin, czy skończy się tak, jak w Lipsku i Norymberdze, gdzie koncerty zostały definitywnie odwołane? Jedno jest pewne, tym razem choćbyśmy nawet szybko postawili nową żelazną kurtynę, nie przyciągniemy ich jak przed 40 laty. O ich decyzji przesądzi zimna kalkulacja i to będzie najlepszy wskaźnik naszej atrakcyjności dla rockowych hierarchów.
Fot: M. Stelmach
Jerzy A. Rzewuski
Trasy koncertowe i festiwale są krwiobiegiem muzycznego show--biznesu, nic bowiem tak się nie liczy, jak osobisty kontakt z lubianym wykonawcą. Ale co chyba nie mniej ważne - osobisty kontakt z tysiącami podobnych sobie fanów. Każdy, kto zaliczył koncert U2 czy występ Pearl Jam albo geograficznie najbliższy nam wielkoszlemowy festiwal rockowy Roskilde, bądź ubiegłoroczny Heineken Open'er w Gdyni, wie, o co chodzi. Letni sezon koncertowy w Polsce w 2006 r. przynosi na tyle zróżnicowaną ofertę, że pozwala ona na ostrożne sformułowanie opinii, iż powoli stajemy się cząstką globalnego krwiobiegu. Ale nie wpadajmy w euforię. Chroniczny brak odpowiedniej infrastruktury koncertowej, klajstrowany doraźnymi improwizacjami, płytkość rynku fonograficznego, zła sława jednego z europejskich centrów piractwa płytowego nie uczynią z nas potęgi w jakiejś przewidywalnej przyszłości. Mimo to teraźniejszość, jaka jest, napawa optymizmem. Bo choć jesteśmy wciąż prowincją, to już prowincją nie tak egzotyczną, do której zachodni artyści przybywali nie dla pieniędzy, ale żeby wpisać sobie do biografii wizytę za żelazną kurtyną (co na przykład było jedynym celem występu The Rolling Stonesw Warszawie w 1967 r.), albo sprawdzić, czy po ulicach biegają samopas białe niedźwiedzie. Choć te ostatnie w doświadczeniu spragnionych przyrodniczych ciekawostek artystów zwykle okazywały się białymi myszkami. Mówiąc krótko, stajemy się w oczach przybywających do nas wykonawców normalnym krajem.
KONCERTY, NA KTÓRYCH TRZEBA BYĆ |
---|
|
Rzecz osobliwa, którą warto z przyczyn czysto historycznych odnotować, to fakt, że przynajmniej jedna kategoria muzyków od lat Polskę traktowała poważnie. Byli to jazzmani, chętnie do nas przybywający, by wziąć udział w dorocznym festiwalu Jazz Jamboree, który wykiełkował po odwilży 1956 r.i wyrósł na okazałą europejską imprezę. Zważywszy na rozkwit całkiem solidnej rodzimej sceny jazzowej, może to właśnie był pierwszy kroczek, jaki jeszcze w epoce zatęchłej, nieufnej wobec kultury gomułkowszczyzny Polska zrobiła w stronę integracji z Europą. Towarzysze z Politbiura byli bezradni: tej dzikiej i niezrozumiałej muzyki nijak nie dawało się ani ocenzurować, ani też wprząc do propagandowego kieratu. Może dlatego festiwal za czasów PRL uparcie opierał się wszelkim próbom upolitycznienia, co było swoistym fenomenem. Gdy spojrzeć wstecz na listę wykonawców, czyta się ją jak "Kto jest kim w jazzie". I choć jazz nie jest już tym samym, co kiedyś, i zgoła inne miejsce zajmuje we współczesnej kulturze niż jeszcze w latach 70., dzięki tej mocnej tradycji i dobrej opinii w środowisku muzyków wszelkiego rodzaju jazzowe festiwale i imprezy, które się po 1989 r. rozmnożyły, zawsze mogą liczyć na dobrą obsadę.
Jesteśmy już po kolejnych odwiedzinach saksofonisty Jana Garbarka, 6 lipca w warszawskiej filharmonii wystąpi Herbie Hancock Quartet, 18 lipca na Torwarze swój recital da wybitny gitarzysta Paco de Lucia. Na pierwszy plan w letnim kalendarium wysuwa się Warsaw Summer Jazz Days, w ramach których między 24 czerwca a 31 lipca odbędą się koncerty m.in. Pata Metheny'ego, Johna Zorna, Bobby'ego McFerrina, basisty Marcusa Millera czy Cassandry Wilson. Przewidziana jest też druga już wizyta The Doors of the 21st Century w Polsce - to coś dla amatorów retro rocka i wojaży do heroicznej przeszłości z portretem Jima Morrisona w tle.
Woodstock w Polsce
Znacznie gorzej niż z jazzem bywało z rockiem i okolicami. Wprawdzie szybko i w czasach największych sukcesów pojawiły się u nas w latach 60. zespoły tej rangi co The Animals, The Hollies czy The Rolling Stones, ale po koncercie tych ostatnich w 1967 r., który przyciągnął przed Salę Kongresową zarówno żulię z przypałacowych skwerów, jak i zastęp pałkerów z Golędzinowa (ZOMO), ta chwilowa bonanza definitywnie się skończyła. Z komercyjnego punktu widzenia aż do połowy lat 90. byliśmy dla zagranicznych wykonawców krajem mało atrakcyjnym, bo nie sprzedawaliśmy ich płyt ani nie oferowaliśmy królewskich honorariów. Owo zapóźnienie poprockowe przyszło nam odrabiać długie lata. Bo nie chodzi o to, by czasem pojawili się The Rolling Stones czy U2, ale żeby zagraniczni wykonawcy z różnych pokoleń i gatunkowych kategorii byli stale obecni w ofercie koncertowej.
Z perspektywy ostatnich lat za punkt zwrotny można uznać powstanie festiwalu Heineken Open'er, zwłaszcza jego ubiegłoroczną edycję. W tym roku impreza, która z gdyńskiego skweru Kościuszki została przeniesiona na lotnisko w Babich Dołach (6-8 lipca), liczy na 40 tys. fanów, a zestaw wykonawców to w każdym wypadku górna półka: Franz Ferdinand i Scissor Sisters, Manu Chao i Basement Jaxx, Sigur Ros i Kanye West, Placebo i Coldcut, Skin i The Streets. Jeśli Open'er to jakby oficjalne otwarcie lata, jego równie efektownym zamknięciem może się okazać debiutujący warszawski konkurent - Summer of Music (9-10 września). Dotąd swój udział potwierdzili Pet Shop Boys, Ian Brown, Stereo MC's, zespół Maximo Park ze stajni Franza Ferdinanda oraz kanadyjska skandalistka Peaches.
Dwa koncerty warto wyróżnić. Pierwszy to raczej kameralny wieczór zarezerwowany dla czterech wykonawców z Nowego Jorku w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta w Poznaniu: Antony'ego and The Johnsons, Devendry Banharta, CocoRosie i Animal Collective (30 czerwca). Drugiego rekomendować nie trzeba. To oczywiście główna atrakcja tegorocznej rocznicowej fety "Solidarności" w Stoczni Gdańskiej pod wezwaniem "Zaczęło się w Gdańsku - Przestrzeń wolności": David Gilmour (26 sierpnia). Czy sukces będzie tej miary co występ Jean-Michela Jarre'a - zobaczymy, ale dla roniących łzy po Pink Floyd fanów będzie to wieczór magiczny.
Z dala od wielkich imprez codzienność koncertowa na progu lata przedstawia się gorzej - raczej dla amatorów odgrzewanych kotletów i sprawdzonych w bojach weteranów. Mamy za sobą już występy dwóch gwiazd Depeche Mode i Guns N' Roses oraz legendy hard rocka Mštšrhead i pary reaktywowanych wczorajszych sław (Alice in Chains, Sisters of Mercy), ale rockowa oferta na lato raczej nie usatysfakcjonuje młodych fanów. Wydarzeniem koncertowym sezonu jest występ amerykańskiej formacji Tool, świeżo opromienionej sukcesem albumu "10 000 Days", w katowickim Spodku (26 czerwca). Będzie też Gotan Project i grająca w podobnej konwencji formacja Bajofondo Tango Club oraz sporo egzotyki - Kameruńczyk Richard Bona, niestrudzona Cesaria Evora, mocno już przetrzebiony Buena Vista Social Club i nadzieja współczesnej wokalistyki Brazylijka Cibelle.
Wielkim nieobecnym jest grupa The Rolling Stones, która miała wystąpić na warszawskim Bemowie 18 czerwca. I tak by pewnie było, gdyby stary Keef za bardzo nie rozbrykał się na wakacjach na Fidżi i nie uszkodził sobie czaszki. Stonesi właśnie ogłosili nowy letni rozkład jazdy na Europę, który na razie Polski nie obejmuje. Czy znajdą dla nas jakiś wolny termin, czy skończy się tak, jak w Lipsku i Norymberdze, gdzie koncerty zostały definitywnie odwołane? Jedno jest pewne, tym razem choćbyśmy nawet szybko postawili nową żelazną kurtynę, nie przyciągniemy ich jak przed 40 laty. O ich decyzji przesądzi zimna kalkulacja i to będzie najlepszy wskaźnik naszej atrakcyjności dla rockowych hierarchów.
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 25/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.