Za kilka lat to Kazimierz Marcinkiewicz będzie na prawicy rozdawał karty
"To niepowetowana strata" - powiedział na łożu śmierci Auguste Comte, francuski filozof i twórca socjologii. Kazimierz Marcinkiewicz o swoim odejściu tak nie mówi, i to nie tylko dlatego, że wieści o jego politycznej śmierci są cokolwiek przesadzone. Były premier dobrze wie, że jako samodzielny polityk dopiero się narodził. I wszystkie straty sobie jeszcze powetuje.
- Kiedy zastanawialiśmy się, jak chcielibyśmy odejść, to takie wyjście wydawało nam się najlepsze - przekonywał piszącego te słowa Marcinkiewicz w ostatnim dniu swego urzędowania, w ogrodzie swej opuszczonej willi przy ulicy Parkowej. Były szef rządu nie udaje, że jest zachwycony dymisją, ale w to, że tak chciał skończyć urzędowanie, można mu wierzyć. Odchodzi jako najpopularniejszy premier w historii, polityk zaledwie 47-letni, ceniony również przez politycznych przeciwników. Bo z polityki Marcinkiewicz nie zamierza rezygnować.
- Co zrobię, jeśli nie zostanę prezydentem Warszawy? Pójdę do pracy, do biznesu. Dam tam sobie radę, a za kilka lat w polityce będą potrzebować ludzi z doświadczeniem w zarządzaniu - mówi spokojnie Marcinkiewicz. Ale to tylko asekuracja. Jego cel jest bowiem jasny: wygrać, zostać prezydentem Warszawy, odnieść sukces, a potem dzielić i rządzić na prawicy i nie tylko na prawicy.
Lojalny jak Marcinkiewicz
Ostatni weekend w roli premiera Marcinkiewicz spędził z najbliższymi współpracownikami w Sopocie. Obłożony materiałami dotyczącymi Warszawy przygotowywał się do nowej roli - komisarza stolicy - i czteromiesięcznej batalii o prezydenturę. Na początku wyścigu Marcinkiewicz znalazł się w sytuacji Donalda Tuska sprzed roku - wszyscy już wiedzą, że wygra. Żeby więc nie skończyć podobnie jak lider PO, były premier stawia wszystko na jedną kartę: zrzeka się mandatu poselskiego i chce kupić mieszkanie w stolicy. Wszystko po to, by przekonać warszawiaków, że to już nie "premier z Gorzowa", ale jeden z nich. Marcinkiewicz zamierza bowiem stanąć przed mieszkańcami stolicy i dać im jasny przekaz - nie zostawiłem sobie, w przeciwieństwie do mych rywali, żadnej furtki, nie mam dokąd wrócić, przeprowadzam się tu z rodziną, chcę rządzić miastem przez dwie, trzy kadencje. To ostatnie były premier podkreśla kilkakrotnie. Ma to swój polityczny cel - chce w ten sposób uniknąć oskarżeń, że prezydentura stolicy to dla niego tylko trampolina do kolejnych wyborów i za trzy lata będzie kandydował na premiera lub za cztery lata wystartuje przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu jako kandydat na prezydenta. Lojalność Marcinkiewicza wobec PiS ma być bowiem modelowa. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo będzie on przekonywał o swym oddaniu braciom Kaczyńskim, i tak będzie podejrzewany o intrygowanie i szukanie swej szansy.
Podejrzewanie byłego premiera będzie łatwiejsze, jeśli odniesie sukces jako włodarz stolicy. Na razie warto się jednak skupić na czarnych scenariuszach. Nawet jeśli Marcinkiewicz zwycięży w jesiennych wyborach, będzie musiał wystrzegać się dwóch raf. Po pierwsze, w mieście przekona się, że świetny PR to nie wszystko - trzeba będzie podejmować dziesiątki decyzji i mieć prawdziwe, a nie tylko sondażowe sukcesy. A po drugie, podejmowanie decyzji będzie od niego wymagało kontaktów z dużym biznesem, co dla wielu przed nim znaczyło korupcyjną pokusę. I nie chodzi tu tylko o osobistą uczciwość Marcinkiewicza, która - mimo bliskich związków z Janem Łuczakiem, biznesmenem o nie najlepszej reputacji - nie była dotychczas kwestionowana, ale o bardzo wysokie wymogi, które będzie musiał postawić swoim współpracownikom w ratuszu.
Internet za darmo
Mimo wszystkich zastrzeżeń sukces Marcinkiewicza jest bardziej prawdopodobny niż jego klęska. Lech Kaczyński jako prezydent stolicy położył bowiem tamę nie tylko korupcji, ale i wszystkim inwestycjom w mieście. Te ostatnie chce odblokować nowy komisarz. Jeśli mu się uda, mir u warszawiaków będzie miał zapewniony, a to łatwo da się przekuć na popularność w całym kraju. - To miasto ma nieprawdopodobny potencjał - jak Paryż czy Londyn. To może być cacuszko! - Marcinkiewicz cmoka z zachwytu i przekonuje, że jest skazany na zwycięstwo.
Obserwujący Marcinkiewicza politycy z otoczenia prezydenta dają mu duże szanse. - Kaczyński został prezydentem stolicy, mimo że jako konserwatysta do niej nie pasował. Ale zmęczeni korupcją warszawiacy głosowali na każdego, kto obiecał, że się z korupcją rozprawi. Kazimierz jest nowocześniejszy, pasuje do tego miasta znacznie bardziej - ocenia Jan Ołdakowski z PiS.
W kampanii wyborczej Marcinkiewicz obieca warszawiakom to samo, co inni kandydaci: kilka nowych mostów, drugą linię metra, obwodnicę. Dorzuci do tego centrum konferencyjne na Okęciu. - Żeby było blisko lotniska, by nie paraliżować ruchu w całym mieście, gdy zjadą się goście - tłumaczy były premier. Ale to nadal rutyna i banał. Marcinkiewicz ma jednak coś w zanadrzu - darmowy dostęp do Internetu drogą radiową dla każdego i w całym mieście. Na razie, by posurfować sobie po sieci za darmo, trzeba przyjść z laptopem pod kolumnę Zygmunta. Były premier zapewnia, że wkrótce nie trzeba będzie się ruszać z domu. Marcinkiewicz nie wspomina, że najważniejsze będzie dla niego pognanie wszystkich homoseksualistów z miasta, walka z klubami gejowskimi czy budowa nowych pomników, ale pokazuje, że chce modernizacji i nowoczesności. - Warszawa musi być młoda, technologicznie nowoczesna - powtarza Marcinkiewicz, odwołując się nie do "moherowych beretów", ale do młodzieży, która zapewne nie głosowała na PiS i Kaczyńskich. Sam jest dość młody, nie boi się luzu i grepsów w rodzaju "yes, yes, yes", dlatego o głosy studentów i uczniów będzie mu łatwiej powalczyć niż obarczonemu tytułem profesora Lechowi Kaczyńskiemu. Wspomina co prawda o konserwatyzmie obyczajowym, co jemu, byłemu politykowi ZChN, przychodzi naturalnie, ale nie tym chce uwieść wyborców.
Klęska na wzmocnienie
W 1915 r., po klęsce wojsk brytyjskich w długiej i krwawej bitwie o Dardanele, pierwszy lord admiralicji Winston Churchill zdobył sobie haniebne miano "rzeźnika z Gallipoli". Musiał odejść ze stanowiska, a kariera jego legła w gruzach. Kiedy wydawało się, że otrząsnął się z porażki, powrócił do Partii Konserwatywnej i dwukrotnie został ministrem, a w 1926 r. doprowadził do strajku generalnego. Trzy lata później odszedł z całym rządem i popadł w zapomnienie. Trzeba było tej serii klęsk, by kilkanaście lat później stał się jednym z największych premierów w historii Wielkiej Brytanii.
Największym kapitałem Marcinkiewicza nie jest dziś ani popularność, ani zdolności do autokreacji, ani nawet umiejętność wsłuchiwania się w oczekiwania wyborców. Czymś, co czyni przyszły sukces Marcinkiewicza bardzo prawdopodobnym, jest doświadczenie porażki, jaką była konieczność ustąpienia z fotela szefa rządu. - Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni - to stare porzekadło pasuje do polityki bodaj bardziej niż do jakiejkolwiek innej dziedziny życia. Marcinkiewicz po porażce podniósł się zdumiewająco szybko i chyba równie szybko odrobił lekcje. Przez ostatnie pół roku podejmował tylko te decyzje, które dały się dobrze sprzedać. Nie rządził naprawdę, bo prowadził nieustanną kampanię wyborczą. Jeśli naprawdę szybko się uczy, to przestanie się bać niepopularnych posunięć. Marcinkiewicz dostrzegł bowiem, że najlepsze wyniki w sondażach nie zapewniły mu długich lat rządów.
Najpierw ratusz, potem Europa
- Siłą rzeczy Marcinkiewicz będzie się od PiS oddalał, autonomizował - przekonuje poseł partii Kaczyńskich. Będzie to dla odchodzącego premiera szansą, bo - nie obarczony odpowiedzialnością za rządy w kraju - stanie się graczem samodzielnym. Bracia zdają się to rozumieć już dziś, nie zamykają więc przed nim żadnej drogi. Podobno podczas rozmowy w cztery oczy Lech Kaczyński, który - jak donoszą politycy z jego kancelarii - po nominacji brata na premiera czuje się spełniony i rozluźniony, miał powiedzieć Marcinkiewiczowi, że nie wyklucza, iż to jego poprze w najbliższych wyborach prezydenckich. Oczywiście, w polskiej polityce cztery lata to wieczność i tego typu obietnic nie można traktować serio. Pokazują one jednak zarówno stan ducha głowy państwa, jak i przekonanie o szansie, przed którą stoi Kazimierz Marcinkiewicz. Któż zresztą bardziej niż Lech Kaczyński mógłby to rozumieć.
Z rozmiarów swojej szansy zdaje sobie sprawę i sam Marcinkiewicz, który nie boi się swych ambicji. - Te kilka miesięcy na czele rządu pokazały mi, jak bardzo Europa potrzebuje nie tylko nowych idei czy pomysłów, ale i nowych liderów. Jeśli więc zrobimy z Warszawy jedną z nowoczesnych stolic Europy, to będzie można się tym zająć - mówi otwarcie. Marcinkiewicz ma prawo snuć takie plany, bo jest politykiem, jakiego polska prawica do tej pory nie miała. Równie naturalnie wygląda on w telewizji Trwam, jak i w dyskotece, równie oczywista jest dla niego pielgrzymka do Częstochowy, jak wyprawa na mecz piłkarski. Nawet gusta artystyczne ma eklektyczne: uwielbia Rynkowskiego i "Matrix". Na razie to tylko ogromny potencjał. Pierwszy sprawdzian, jak go wykorzysta, zaczyna się dziś.
Fot: Z. Furman, M. Stelmach
- Kiedy zastanawialiśmy się, jak chcielibyśmy odejść, to takie wyjście wydawało nam się najlepsze - przekonywał piszącego te słowa Marcinkiewicz w ostatnim dniu swego urzędowania, w ogrodzie swej opuszczonej willi przy ulicy Parkowej. Były szef rządu nie udaje, że jest zachwycony dymisją, ale w to, że tak chciał skończyć urzędowanie, można mu wierzyć. Odchodzi jako najpopularniejszy premier w historii, polityk zaledwie 47-letni, ceniony również przez politycznych przeciwników. Bo z polityki Marcinkiewicz nie zamierza rezygnować.
- Co zrobię, jeśli nie zostanę prezydentem Warszawy? Pójdę do pracy, do biznesu. Dam tam sobie radę, a za kilka lat w polityce będą potrzebować ludzi z doświadczeniem w zarządzaniu - mówi spokojnie Marcinkiewicz. Ale to tylko asekuracja. Jego cel jest bowiem jasny: wygrać, zostać prezydentem Warszawy, odnieść sukces, a potem dzielić i rządzić na prawicy i nie tylko na prawicy.
Lojalny jak Marcinkiewicz
Ostatni weekend w roli premiera Marcinkiewicz spędził z najbliższymi współpracownikami w Sopocie. Obłożony materiałami dotyczącymi Warszawy przygotowywał się do nowej roli - komisarza stolicy - i czteromiesięcznej batalii o prezydenturę. Na początku wyścigu Marcinkiewicz znalazł się w sytuacji Donalda Tuska sprzed roku - wszyscy już wiedzą, że wygra. Żeby więc nie skończyć podobnie jak lider PO, były premier stawia wszystko na jedną kartę: zrzeka się mandatu poselskiego i chce kupić mieszkanie w stolicy. Wszystko po to, by przekonać warszawiaków, że to już nie "premier z Gorzowa", ale jeden z nich. Marcinkiewicz zamierza bowiem stanąć przed mieszkańcami stolicy i dać im jasny przekaz - nie zostawiłem sobie, w przeciwieństwie do mych rywali, żadnej furtki, nie mam dokąd wrócić, przeprowadzam się tu z rodziną, chcę rządzić miastem przez dwie, trzy kadencje. To ostatnie były premier podkreśla kilkakrotnie. Ma to swój polityczny cel - chce w ten sposób uniknąć oskarżeń, że prezydentura stolicy to dla niego tylko trampolina do kolejnych wyborów i za trzy lata będzie kandydował na premiera lub za cztery lata wystartuje przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu jako kandydat na prezydenta. Lojalność Marcinkiewicza wobec PiS ma być bowiem modelowa. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo będzie on przekonywał o swym oddaniu braciom Kaczyńskim, i tak będzie podejrzewany o intrygowanie i szukanie swej szansy.
Podejrzewanie byłego premiera będzie łatwiejsze, jeśli odniesie sukces jako włodarz stolicy. Na razie warto się jednak skupić na czarnych scenariuszach. Nawet jeśli Marcinkiewicz zwycięży w jesiennych wyborach, będzie musiał wystrzegać się dwóch raf. Po pierwsze, w mieście przekona się, że świetny PR to nie wszystko - trzeba będzie podejmować dziesiątki decyzji i mieć prawdziwe, a nie tylko sondażowe sukcesy. A po drugie, podejmowanie decyzji będzie od niego wymagało kontaktów z dużym biznesem, co dla wielu przed nim znaczyło korupcyjną pokusę. I nie chodzi tu tylko o osobistą uczciwość Marcinkiewicza, która - mimo bliskich związków z Janem Łuczakiem, biznesmenem o nie najlepszej reputacji - nie była dotychczas kwestionowana, ale o bardzo wysokie wymogi, które będzie musiał postawić swoim współpracownikom w ratuszu.
Internet za darmo
Mimo wszystkich zastrzeżeń sukces Marcinkiewicza jest bardziej prawdopodobny niż jego klęska. Lech Kaczyński jako prezydent stolicy położył bowiem tamę nie tylko korupcji, ale i wszystkim inwestycjom w mieście. Te ostatnie chce odblokować nowy komisarz. Jeśli mu się uda, mir u warszawiaków będzie miał zapewniony, a to łatwo da się przekuć na popularność w całym kraju. - To miasto ma nieprawdopodobny potencjał - jak Paryż czy Londyn. To może być cacuszko! - Marcinkiewicz cmoka z zachwytu i przekonuje, że jest skazany na zwycięstwo.
Obserwujący Marcinkiewicza politycy z otoczenia prezydenta dają mu duże szanse. - Kaczyński został prezydentem stolicy, mimo że jako konserwatysta do niej nie pasował. Ale zmęczeni korupcją warszawiacy głosowali na każdego, kto obiecał, że się z korupcją rozprawi. Kazimierz jest nowocześniejszy, pasuje do tego miasta znacznie bardziej - ocenia Jan Ołdakowski z PiS.
W kampanii wyborczej Marcinkiewicz obieca warszawiakom to samo, co inni kandydaci: kilka nowych mostów, drugą linię metra, obwodnicę. Dorzuci do tego centrum konferencyjne na Okęciu. - Żeby było blisko lotniska, by nie paraliżować ruchu w całym mieście, gdy zjadą się goście - tłumaczy były premier. Ale to nadal rutyna i banał. Marcinkiewicz ma jednak coś w zanadrzu - darmowy dostęp do Internetu drogą radiową dla każdego i w całym mieście. Na razie, by posurfować sobie po sieci za darmo, trzeba przyjść z laptopem pod kolumnę Zygmunta. Były premier zapewnia, że wkrótce nie trzeba będzie się ruszać z domu. Marcinkiewicz nie wspomina, że najważniejsze będzie dla niego pognanie wszystkich homoseksualistów z miasta, walka z klubami gejowskimi czy budowa nowych pomników, ale pokazuje, że chce modernizacji i nowoczesności. - Warszawa musi być młoda, technologicznie nowoczesna - powtarza Marcinkiewicz, odwołując się nie do "moherowych beretów", ale do młodzieży, która zapewne nie głosowała na PiS i Kaczyńskich. Sam jest dość młody, nie boi się luzu i grepsów w rodzaju "yes, yes, yes", dlatego o głosy studentów i uczniów będzie mu łatwiej powalczyć niż obarczonemu tytułem profesora Lechowi Kaczyńskiemu. Wspomina co prawda o konserwatyzmie obyczajowym, co jemu, byłemu politykowi ZChN, przychodzi naturalnie, ale nie tym chce uwieść wyborców.
Klęska na wzmocnienie
W 1915 r., po klęsce wojsk brytyjskich w długiej i krwawej bitwie o Dardanele, pierwszy lord admiralicji Winston Churchill zdobył sobie haniebne miano "rzeźnika z Gallipoli". Musiał odejść ze stanowiska, a kariera jego legła w gruzach. Kiedy wydawało się, że otrząsnął się z porażki, powrócił do Partii Konserwatywnej i dwukrotnie został ministrem, a w 1926 r. doprowadził do strajku generalnego. Trzy lata później odszedł z całym rządem i popadł w zapomnienie. Trzeba było tej serii klęsk, by kilkanaście lat później stał się jednym z największych premierów w historii Wielkiej Brytanii.
Największym kapitałem Marcinkiewicza nie jest dziś ani popularność, ani zdolności do autokreacji, ani nawet umiejętność wsłuchiwania się w oczekiwania wyborców. Czymś, co czyni przyszły sukces Marcinkiewicza bardzo prawdopodobnym, jest doświadczenie porażki, jaką była konieczność ustąpienia z fotela szefa rządu. - Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni - to stare porzekadło pasuje do polityki bodaj bardziej niż do jakiejkolwiek innej dziedziny życia. Marcinkiewicz po porażce podniósł się zdumiewająco szybko i chyba równie szybko odrobił lekcje. Przez ostatnie pół roku podejmował tylko te decyzje, które dały się dobrze sprzedać. Nie rządził naprawdę, bo prowadził nieustanną kampanię wyborczą. Jeśli naprawdę szybko się uczy, to przestanie się bać niepopularnych posunięć. Marcinkiewicz dostrzegł bowiem, że najlepsze wyniki w sondażach nie zapewniły mu długich lat rządów.
Najpierw ratusz, potem Europa
- Siłą rzeczy Marcinkiewicz będzie się od PiS oddalał, autonomizował - przekonuje poseł partii Kaczyńskich. Będzie to dla odchodzącego premiera szansą, bo - nie obarczony odpowiedzialnością za rządy w kraju - stanie się graczem samodzielnym. Bracia zdają się to rozumieć już dziś, nie zamykają więc przed nim żadnej drogi. Podobno podczas rozmowy w cztery oczy Lech Kaczyński, który - jak donoszą politycy z jego kancelarii - po nominacji brata na premiera czuje się spełniony i rozluźniony, miał powiedzieć Marcinkiewiczowi, że nie wyklucza, iż to jego poprze w najbliższych wyborach prezydenckich. Oczywiście, w polskiej polityce cztery lata to wieczność i tego typu obietnic nie można traktować serio. Pokazują one jednak zarówno stan ducha głowy państwa, jak i przekonanie o szansie, przed którą stoi Kazimierz Marcinkiewicz. Któż zresztą bardziej niż Lech Kaczyński mógłby to rozumieć.
Z rozmiarów swojej szansy zdaje sobie sprawę i sam Marcinkiewicz, który nie boi się swych ambicji. - Te kilka miesięcy na czele rządu pokazały mi, jak bardzo Europa potrzebuje nie tylko nowych idei czy pomysłów, ale i nowych liderów. Jeśli więc zrobimy z Warszawy jedną z nowoczesnych stolic Europy, to będzie można się tym zająć - mówi otwarcie. Marcinkiewicz ma prawo snuć takie plany, bo jest politykiem, jakiego polska prawica do tej pory nie miała. Równie naturalnie wygląda on w telewizji Trwam, jak i w dyskotece, równie oczywista jest dla niego pielgrzymka do Częstochowy, jak wyprawa na mecz piłkarski. Nawet gusta artystyczne ma eklektyczne: uwielbia Rynkowskiego i "Matrix". Na razie to tylko ogromny potencjał. Pierwszy sprawdzian, jak go wykorzysta, zaczyna się dziś.
Fot: Z. Furman, M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 29/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.