Optymistyczny scenariusz dla Polski
Polska pod rządami braci Kaczyńskich trwale na końcu Europy, nie tylko tej unijnej? Czy też Polska znów gnająca do przodu, wyprzedzająca kolejnych członków UE? Czy jest szansa na pozytywny scenariusz, czyli taki, który pozwoli nam nie zmarnować ogromnej szansy, jaką jest radykalne zmniejszenie dystansu rozwojowego do unijnej czołówki? I pozwoli nam wreszcie funkcjonować w warunkach sprawnego państwa minimum, czyli takiego, które spełnia swoje podstawowe funkcje ładu, porządku i ochrony praw własności. Prawdopodobieństwo urzeczywistnienia się takiego scenariusza jest raczej umiarkowane, nie przekraczające 50 proc. Jak mogłoby do tego dojść? Otóż w demokracji każdy scenariusz pozytywny musi zakładać pozytywne efekty procesu uczenia się elektoratu.
Bujdy wyborcze
Zwolennicy PiS powinni zauważyć, że efekty gospodarcze nijak się mają do tego, co rząd PiS obiecywał w kampanii wyborczej. Że nie ma "rodziny na swoim", czyli obiecanych (z sufitu, nie z rachunku!) 3 mln mieszkań w osiem lat. Że "tanie państwo" przeistacza się w "nasze państwo", według znanej i stosowanej zasady TKM, a do tego nie jest tanie. Jest więcej wiceministrów i doradców niż kiedykolwiek. Więcej też mamy ministerstw, niż było ich na początku rządów PiS. PiS dodał też do projektu budżetu przygotowanego przez rząd prof. Belki całą serię wydatków, a w przygotowywanym budżecie na rok 2007 wydatki rosną szybciej niż PKB.
Przedsiębiorcy narzekają, że rząd, obiecując prostsze reguły gry, w praktyce je komplikuje. I to wykazując przy tym kompletną nieznajomość materii, którą zamierza regulować. Wystarczy spojrzeć na kuriozalny przepis wymagający od firm, by tworzyły specjalne stanowiska pracy do obsługi rozmaitych kontroli (mamy około 50 instytucji kontrolujących!). Pomijając wzrost kosztów, to przecież podczas kontroli w zależności od tego, co jest kontrolowane, potrzebne są odmienne dokumenty! Podobnie jest z podatkami - stawki zmniejszają się (jak CIT), a dochody fiskusa rosną, bo ten z roku na rok powiększa listę wydatków ponoszonych przez firmy, wykluczanych z kategorii "koszty". W rezultacie firmy płacą 19 proc. podatku od zysku fikcyjnego, powiększonego w wyniku manipulacji regulacyjnych.
Ktoś może powiedzieć, że pracodawców jest mniej niż pracobiorców i to ich interesy są ważniejsze. Być może dotrze jednak do świadomości tych ostatnich to, że przedsiębiorcy spętani regułami i dojeni przez fiskusa mniej będą skłonni inwestować i zatrudniać nowych pracowników. Tak samo jak szykowana ustawa o upadłości konsumenckiej, pozwalająca darować długi każdemu, zaowocuje wyższymi kosztami usług bankowych, gdyż banki zmuszone ustawą do uznania sporej części kredytów konsumenckich za niespłacalne będą musiały zrekompensować sobie poniesione straty.
Znając z ankiet elektorat PiS, zapewne bardziej zniechęcą go sprawy pozaekonomiczne. Trudne do strawienia było wejście w sojusz z "partią procesową", czyli mającą największą liczbę polityków ściganych przez prawo. Chociaż PiS po wejściu w koalicję wielkich różnic in minus w notowaniach nie odnotował. Może wyborców PiS zniechęci walka z korupcją prowadzona za pomocą zwiększania liczby urzędów. W końcu przynajmniej niektórzy pamiętają definicję korupcji: "wykorzystywanie władzy publicznej dla celów prywatnych". Im więcej urzędów i przepisów, tym więcej korupcji.
Koniec bujd?
Wyobraźmy sobie, że znaczna część elektoratu PiS zauważyła rozziew między słowami i czynami, płaszczenie się przed tymi, których rządy się boją, a lekceważenie tych, których można zlekceważyć i przerzucić na nich koszty dotowania tych pierwszych. Wreszcie - i to jest najbardziej śmiałe założenie - znaczna część elektoratu PiS dostrzegła kontrast między rosnącym etatyzmem i zbiurokratyzowaniem państwa i gospodarki w Polsce oraz średnim tempem wzrostu gospodarczego z jednej strony, a szybkim wzrostem zliberalizowanych gospodarek Estonii, Litwy, Łotwy czy Słowacji z drugiej.
W końcu postkomuniści przegrali wybory w 1997 r. mimo najszybszego wzrostu PKB w historii polskiej transformacji, mimo wyhamowania prywatyzacji i zwiększenia interwencji państwa w najbardziej nieefektywnej postaci: dotowania niewydolnych przedsiębiorstw.
Załóżmy, że PO przedstawiła program sprawnego państwa minimum i wolnorynkowej gospodarki. Założenie to śmiałe, bo obecnie PO jest liberalna tylko w porównaniu z innymi partiami. Ale na zasadzie mniejszego zła na taką PO zagłosowała większość wyborców, dając mandat na wyjście z cienia etatyzmu, biurokratyzacji, rosnących podatków - i bałamutnego prymitywizmu.
Posiadanie dobrego programu nie jest jednoznaczne z jego skuteczną realizacją. Do sukcesu trzeba dwóch cech w działaniu politycznego centrum: silnej woli i szybkości. Kto nie przeprowadzi zasadniczych reform w ciągu pierwszych stu dni, twierdzą specjaliści od polityki, ten nie przeprowadzi ich w ogóle, gdyż po roku, dwóch latach wszelkie działania nacechowane będą kunktatorstwem, myślą o nieodległych już kolejnych wyborach. A jeśli je przeprowadzi, to najprawdopodobniej wybory przegra. Na tym właśnie przejechali się słowaccy reformatorzy. Ich najważniejsze reformy (podatkowa, ubezpieczeniowa i samorządowa) przeprowadzano w połowie kadencji parlamentu. I chociaż wzrost PKB znacznie się zwiększył - z około 5 proc. w 2004 r. do mniej więcej 7 proc. w 2006 r. - to jednak te sukcesy pojawiły się zbyt późno, by zapaść w świadomość Słowaków. Dominowało w niej bowiem jeszcze niezadowolenie ze zmian. Wszelkie badania potwierdzają bowiem, że ludzie z przyczyn psychologicznych nie lubią zmian, nawet tych na lepsze. I trzeba czasu, by zauważyli, że po zmianach żyje im się lepiej.
Rządzić po męsku
Radykalne zmiany musiałyby zostać dokonane w pierwszych miesiącach. Wprowadzenie podatku liniowego, zmiany w systemie ubezpieczeń społecznych, ochrony zdrowia, radykalne posunięcia deregulacyjne itd. musiałyby nastąpić najdalej do wiosny roku powyborczego. Silne efekty wzrostowe pojawiłyby się po dwóch, trzech latach, jak to wykazywały wcześniejsze przykłady, lub nawet w następnym roku, jak pokazuje przykład Słowacji. W kolejnym roku wyborczym - 2013 - gospodarka rosłaby szybciej już od dwóch lat, co zostałoby zauważone i mogłoby zapewnić kolejne zwycięstwo reformatorom z PO.
Szybkość to nie wszystko. Nowy reformatorski rząd będzie się musiał zmierzyć z roszczeniami pasożytniczych lobbies, żerujących wygodnie na budżecie państwa, czyli na naszych podatkach. Będzie musiał wygrać kilka bitew na ulicach z górnikami, rolnikami, stoczniowcami czy innymi grupami przyzwyczajonymi do tego, że kolejne rządy tchórzliwie rejterują pod presją wybijanych szyb i burd ulicznych. Potrzeba nam rządu, w którym ktoś musiałby zachować się równie po męsku jak była premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher.
Ilustracja: D. Krupa
Bujdy wyborcze
Zwolennicy PiS powinni zauważyć, że efekty gospodarcze nijak się mają do tego, co rząd PiS obiecywał w kampanii wyborczej. Że nie ma "rodziny na swoim", czyli obiecanych (z sufitu, nie z rachunku!) 3 mln mieszkań w osiem lat. Że "tanie państwo" przeistacza się w "nasze państwo", według znanej i stosowanej zasady TKM, a do tego nie jest tanie. Jest więcej wiceministrów i doradców niż kiedykolwiek. Więcej też mamy ministerstw, niż było ich na początku rządów PiS. PiS dodał też do projektu budżetu przygotowanego przez rząd prof. Belki całą serię wydatków, a w przygotowywanym budżecie na rok 2007 wydatki rosną szybciej niż PKB.
Przedsiębiorcy narzekają, że rząd, obiecując prostsze reguły gry, w praktyce je komplikuje. I to wykazując przy tym kompletną nieznajomość materii, którą zamierza regulować. Wystarczy spojrzeć na kuriozalny przepis wymagający od firm, by tworzyły specjalne stanowiska pracy do obsługi rozmaitych kontroli (mamy około 50 instytucji kontrolujących!). Pomijając wzrost kosztów, to przecież podczas kontroli w zależności od tego, co jest kontrolowane, potrzebne są odmienne dokumenty! Podobnie jest z podatkami - stawki zmniejszają się (jak CIT), a dochody fiskusa rosną, bo ten z roku na rok powiększa listę wydatków ponoszonych przez firmy, wykluczanych z kategorii "koszty". W rezultacie firmy płacą 19 proc. podatku od zysku fikcyjnego, powiększonego w wyniku manipulacji regulacyjnych.
Ktoś może powiedzieć, że pracodawców jest mniej niż pracobiorców i to ich interesy są ważniejsze. Być może dotrze jednak do świadomości tych ostatnich to, że przedsiębiorcy spętani regułami i dojeni przez fiskusa mniej będą skłonni inwestować i zatrudniać nowych pracowników. Tak samo jak szykowana ustawa o upadłości konsumenckiej, pozwalająca darować długi każdemu, zaowocuje wyższymi kosztami usług bankowych, gdyż banki zmuszone ustawą do uznania sporej części kredytów konsumenckich za niespłacalne będą musiały zrekompensować sobie poniesione straty.
Znając z ankiet elektorat PiS, zapewne bardziej zniechęcą go sprawy pozaekonomiczne. Trudne do strawienia było wejście w sojusz z "partią procesową", czyli mającą największą liczbę polityków ściganych przez prawo. Chociaż PiS po wejściu w koalicję wielkich różnic in minus w notowaniach nie odnotował. Może wyborców PiS zniechęci walka z korupcją prowadzona za pomocą zwiększania liczby urzędów. W końcu przynajmniej niektórzy pamiętają definicję korupcji: "wykorzystywanie władzy publicznej dla celów prywatnych". Im więcej urzędów i przepisów, tym więcej korupcji.
Koniec bujd?
Wyobraźmy sobie, że znaczna część elektoratu PiS zauważyła rozziew między słowami i czynami, płaszczenie się przed tymi, których rządy się boją, a lekceważenie tych, których można zlekceważyć i przerzucić na nich koszty dotowania tych pierwszych. Wreszcie - i to jest najbardziej śmiałe założenie - znaczna część elektoratu PiS dostrzegła kontrast między rosnącym etatyzmem i zbiurokratyzowaniem państwa i gospodarki w Polsce oraz średnim tempem wzrostu gospodarczego z jednej strony, a szybkim wzrostem zliberalizowanych gospodarek Estonii, Litwy, Łotwy czy Słowacji z drugiej.
W końcu postkomuniści przegrali wybory w 1997 r. mimo najszybszego wzrostu PKB w historii polskiej transformacji, mimo wyhamowania prywatyzacji i zwiększenia interwencji państwa w najbardziej nieefektywnej postaci: dotowania niewydolnych przedsiębiorstw.
Załóżmy, że PO przedstawiła program sprawnego państwa minimum i wolnorynkowej gospodarki. Założenie to śmiałe, bo obecnie PO jest liberalna tylko w porównaniu z innymi partiami. Ale na zasadzie mniejszego zła na taką PO zagłosowała większość wyborców, dając mandat na wyjście z cienia etatyzmu, biurokratyzacji, rosnących podatków - i bałamutnego prymitywizmu.
Posiadanie dobrego programu nie jest jednoznaczne z jego skuteczną realizacją. Do sukcesu trzeba dwóch cech w działaniu politycznego centrum: silnej woli i szybkości. Kto nie przeprowadzi zasadniczych reform w ciągu pierwszych stu dni, twierdzą specjaliści od polityki, ten nie przeprowadzi ich w ogóle, gdyż po roku, dwóch latach wszelkie działania nacechowane będą kunktatorstwem, myślą o nieodległych już kolejnych wyborach. A jeśli je przeprowadzi, to najprawdopodobniej wybory przegra. Na tym właśnie przejechali się słowaccy reformatorzy. Ich najważniejsze reformy (podatkowa, ubezpieczeniowa i samorządowa) przeprowadzano w połowie kadencji parlamentu. I chociaż wzrost PKB znacznie się zwiększył - z około 5 proc. w 2004 r. do mniej więcej 7 proc. w 2006 r. - to jednak te sukcesy pojawiły się zbyt późno, by zapaść w świadomość Słowaków. Dominowało w niej bowiem jeszcze niezadowolenie ze zmian. Wszelkie badania potwierdzają bowiem, że ludzie z przyczyn psychologicznych nie lubią zmian, nawet tych na lepsze. I trzeba czasu, by zauważyli, że po zmianach żyje im się lepiej.
Rządzić po męsku
Radykalne zmiany musiałyby zostać dokonane w pierwszych miesiącach. Wprowadzenie podatku liniowego, zmiany w systemie ubezpieczeń społecznych, ochrony zdrowia, radykalne posunięcia deregulacyjne itd. musiałyby nastąpić najdalej do wiosny roku powyborczego. Silne efekty wzrostowe pojawiłyby się po dwóch, trzech latach, jak to wykazywały wcześniejsze przykłady, lub nawet w następnym roku, jak pokazuje przykład Słowacji. W kolejnym roku wyborczym - 2013 - gospodarka rosłaby szybciej już od dwóch lat, co zostałoby zauważone i mogłoby zapewnić kolejne zwycięstwo reformatorom z PO.
Szybkość to nie wszystko. Nowy reformatorski rząd będzie się musiał zmierzyć z roszczeniami pasożytniczych lobbies, żerujących wygodnie na budżecie państwa, czyli na naszych podatkach. Będzie musiał wygrać kilka bitew na ulicach z górnikami, rolnikami, stoczniowcami czy innymi grupami przyzwyczajonymi do tego, że kolejne rządy tchórzliwie rejterują pod presją wybijanych szyb i burd ulicznych. Potrzeba nam rządu, w którym ktoś musiałby zachować się równie po męsku jak była premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 29/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.