Józef Oleksy
Były premier i marszałek Sejmu. Przewodniczący Komisji Europejskiej Sejmu, reprezentant Polski w Konwencie Europejskim
W polskim myśleniu i reagowaniu nieustannie obecne jest oczekiwanie na specjalną rentę, którą Europa Zachodnia powinna obdarować nowe demokracje, zrodzone po zniesieniu porządku jałtańskiego. Na dodatek, jak zwykle oczekujemy jakiejś nadzwyczajnej życzliwości dla Polski, wedle naszych zasług. Są one w naszych oczach szczególne i winny, jak mniemamy, wyznaczać skalę wyrozumiałości i skłonność do szczodrości. Czasem nie zauważamy jednak, że partnerzy patrzą na to inaczej. Przekonanie o gotowości Unii Europejskiej do brania na siebie naszych wyzwań rozwojowych było tak przemożne, iż zaniedbaliśmy tworzenia rodzimego potencjału. Zlekceważyliśmy własne zaplecze innowacyjności, nie dostrzegliśmy roli kapitału intelektualnego i nadchodzących nowych rygorów konkurencyjności. Na dodatek całkiem łatwo przyszły kolejne fazy liberalizowania rynku, jego otwartości i dostępności. Resztę miała załatwić aktywność i inwencja kapitału zagranicznego. Zwrot Polski ku Zachodowi obudowany jest, jak zawsze w naszej historii, swoistą ideowością i emocjami. Jest to zrozumiałe, jeśli zważyć na ideologiczny wymiar przełomu dziejowego. Wielu polityków takie myślenie doprowadziło jednak do nieuprawnionego przekonania o przewadze motywacji moralno-historycznej nad kalkulacją interesów. Co więcej, u niektórych można było już dawno dostrzec, iż gotowi są uznawać pełną zbieżność polskich interesów z interesami reszty krajów Unii Europejskiej. Nazbyt powierzchownie docierała do wielu w Polsce teza Winstona Churchilla o kalkulowaniu własnych interesów zamiast poszukiwania bliżej nie określonych uczuć między państwami. Przy takim podejściu łatwo o rozczarowania.
Groźba nierównego statusu
Już niedługo będziemy podejmować końcowe decyzje po żmudnych rozmowach o warunkach dla rolnictwa i finansach. Te właśnie obszary są najbardziej newralgiczne, gdyż w największym stopniu dotyczą pieniędzy, a zatem obrazują relację uczuć i interesów. Oferta finansowa Komisji Europejskiej zarówno w części dotyczącej rolnictwa, jak i składki gładko przechodzi do porządku dziennego nad zarysowującą się groźbą nierównego statusu członków przyszłej unii. Liczne spotkania, wizyty i rozmowy w Polsce, w Brukseli i gdzie indziej ukazują zgrabne milczenie, gdy pojawia się kwestia fundamentalna dla istoty wspólnego rynku, czyli równość warunków wyjściowych konkurowania. Dotyczy to zarówno dopłat bezpośrednich dla rolników,dziesięcioletniego okresu przejściowego, jak i kwot produkcyjnych. Ponadto, gdyby nie stanowcze podjęcie tego tematu przez kraje kandydujące groziło nam, że moglibyśmy się stać w unii "płatnikiem netto". Oczywistość postulatu krajów kandydujących skłoniła Komisję Europejską do stosownych oświadczeń, ale pierwsze wyliczenia, jak obietnice mają być spełnione, nadal nie napawają entuzjazmem. Dziś już niektórzy mówią, że "zerowe zbilansowanie" mogłoby być wystarczające. Jeśli dodać propozycję udziału Polski w spłacie "rabatu brytyjskiego", to potwierdza się przypuszczenie, że rozpoczęła się finalna gra o pieniądze, w której silniejsza strona unijna jest gotowa w minimalnym stopniu korygować swoje wyjściowe propozycje.
W pułapce terminów
Wątpliwość budzi też dzisiaj taktyka pozostawiania najtrudniejszych kwestii na koniec negocjacji przy sztywnym kalendarzu. Mam wrażenie, że wchodzimy w pewną pułapkę czasową - może nam zostać przedstawiona oferta last minute, która na szczycie w Kopenhadze postawiłaby nas w bardzo nieprzyjemnej sytuacji: albo zagryzamy wargi i wchodzimy do unii na gorszych warunkach, niż oczekiwaliśmy, albo decydujemy się na dalsze negocjacje i opóźniamy rozszerzenie. Nie chcę, by został zrealizowany taki scenariusz. Nie chcę, by unia była głucha, kiedy mówimy, jakie znaczenie dla atmosfery polskiego referendum w sprawie członkostwa będą mieć sygnały z końcowej fazy negocjacji. Te sygnały przecież to nie tylko konkretne kwoty. To będzie przekaz o bardziej lub mniej partnerskim traktowaniu kandydatów w UE. Ustalając ważne szczegóły, trzeba potwierdzić, że chodzi o negocjacje, a nie o "rozmowy" na temat przyjęcia z góry ustalonych warunków. Śmiem twierdzić, iż polskie referendum będzie dla całej unii ważnym wydarzeniem, jak referendum w Irlandii nie było tylko wewnętrzną sprawą tego kraju. Unii Europejskiej także musi zależeć na pozytywnym głosowaniu Polaków, bo bez Polski nie ma rozszerzenia na Wschód. Bez Polski nie uda się zrealizować całego projektu politycznego. Wielka idea europejskiej wspólnoty nie może ponieść uszczerbku z powodu nadmiernych przejawów swoistego egoizmu, nieustępliwości i strzeżenia własnych partykularnych interesów wewnątrz unii.
Holenderskie memento
Niedawna dyskusja w parlamencie Holandii stanowi swoiste memento. Oto doszło do zanegowania przez część elity krajów członkowskich raportu Komisji Europejskiej oceniającego przygotowanie kandydatów. Co więcej, formułowano własne, nie wiadomo na czym oparte, oceny. W tle pojawiły się własne interesy. To zrozumiałe, ale kraje piętnastki dobrze wiedzą, że np. debaty ratyfikacyjne nad traktatem akcesyjnym ujawnią stosunek unii do nowo przyjmowanych państw. Wszak integrują się nie tylko państwa i instytucje, lecz i społeczeństwa. Już w finale procesu akcesyjnego tworzy się więc atmosfera przyszłego partnerstwa we wspólnocie. W takim kontekście nie bez znaczenia jest kreślenie zgodnego z rzeczywistością wizerunku Polski w państwach Unii Europejskiej. Według opublikowanych ostatnio wyników badań Eurobarometru, w krajach UE poparcie dla rozszerzenia unii było wiosną tego roku niższe niż jesienią ubiegłego roku, choć ogólnie za przyjęciem nowych krajów opowiadało się wciąż 50 proc. badanych, a przeciw było 30 proc. W ośmiu państwach członkowskich odnotowano jednak spadek poparcia dla rozszerzenia w porównaniu z poprzednim sondażem. Te ostatnie badania Eurobarometru świadczą o tym, że obywatele państw członkowskich obawiają się pogorszenia swej sytuacji finansowej i społecznej po poszerzeniu. Utrzymują się też stare obawy i stereotypy. Notabene, bardzo mało mówi się o tym, co elity państw członkowskich winny czynić wobec swoich społeczeństw, przekonując do krajów kandydujących, w tym do Polski.
Po pierwsze, wyobraźnia
Solidaryzm i spójność, regionalizm i proporcjonalność - oto zasady, które wiodą Polskę do wspólnoty. Zmiany, które muszą zajść w unii, m.in. odejście od jednomyślności i prawa weta, wyzwolą wyraźniejszą grę interesów i swoistą rywalizację wewnątrz wspólnoty. Może to prowadzić do czegoś, czego bardzo nie chcemy: do ukształtowania się różnych "prędkości" czy "pierścieni" integracyjnych. Pojawią się też być może tendencje do dominacji, związane z różnicami potencjału i rozwoju poszczególnych krajów. Zostanie wypowiedzianych jeszcze wiele słów. Będą podniosłe na miarę historycznego wymiaru sprawy. Nie zatrą one jednak złego wrażenia, które powstałoby, jeśli po stronie unijnej miałyby się pojawić nieustępliwość, upór i niemożność zrozumienia, ile trudów i kosztów związanych z dostosowaniem się jesteśmy w stanie ponieść, by dołączyć do wspólnoty. My zaś nie możemy na jednej szali położyć dziesięcioletnich przygotowań, a na drugiej jednego czy dwóch niekorzystnych wskaźników. O wiele ważniejszy jest strategiczny rachunek dla pokoleń. Tym bardziej oczekujemy elastyczności i dalekowzrocznej wyobraźni. Po obu stronach!
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.