Wśród filmów, których Amerykanie nie chcą wyświetlać "dla dobra narodu", są obrazy godne Oscara
Historia lubi się powtarzać. Teraz to Amerykanie mają swoje półkowniki, czyli filmy fabularne nie dopuszczone do rozpowszechniania i odłożone na półki "dla dobra narodu". Wśród nich są i takie, którym krytycy wróżą sukces, a nawet nominację do Oscara. Gdy powiedziałem o tym znajomemu, dobrze pamiętającemu działanie podobnego mechanizmu w czasach PRL, zapytał natychmiast: "To u nich też jest Mysia?". Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że przy ulicy Mysiej w Warszawie mieścił się Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli popularna (a raczej niepopularna) cenzura. Dziś w tym miejscu nie ma nie tylko urzędu, ale nawet budynku, w którym się mieścił, bo stawia się tutaj kolejny supernowoczesny biurowiec. Nie, Amerykanie nie mają swojej ulicy Mysiej. Ich Mysia mieści się w ich głowach i sercach przepełnionych wszechogarniającym uczuciem patriotyzmu (w wyniku urazu wywołanego atakiem terrorystycznym z 11 września ubiegłego roku). To właśnie patriotyzm każe szefom wytwórni filmowej wstrzymywać wprowadzenie na ekrany filmu "Spokojny Amerykanin" ("The Quiet American", reż. Phillip Noyce), będącego ekranizacją napisanej w roku 1955 powieści Grahama Greene'a, która opowiadała o miłosnym trójkącie z wojną wietnamską w tle. Dzień przed zamachem na World Trade Center film zaprezentowano na zamkniętym pokazie i uznano, że grający w nim rolę zagranicznego korespondenta sir Michael Caine ma szansę na Oscara. Trzy dni później odbyło się jednak posiedzenie strategiczne w zarządzie firmy Miramax, w którego wyniku posłano film na półki. Dlaczego? Bo to, co miało być melodramatem rozgrywanym w scenerii wojennej, nagle okazało się oskarżeniem Stanów Zjednoczonych o imperializm. Publiczność oglądająca "Spokojnego Amerykanina" na zamkniętych pokazach z dnia na dzień miała o filmie gorsze zdanie. W zakończeniu tej historii pokazano bowiem egzekucję amerykańskiego bohatera ukaranego za zbrodnie przeciwko ludzkości (Brendan Fraser gra oficera wywiadu, sponsorującego organizowanie ataków terrorystycznych, w których masowo ginęli Wietnamczycy). "Czy wyście poszaleli - dziwili się widzowie - przecież to antypatriotyczne, a my musimy się teraz trzymać razem przeciwko wrogowi!". Sydney Pollack, producent filmu, nie był zaskoczony: "Zawsze znajdą się ludzie wrażliwi na to, że amerykański punkt widzenia nie wywołuje sympatii". A jednak Miramax odważył się pokazać "Spokojnego Amerykanina" (co prawda poza USA) podczas Festiwalu Filmowego w Toronto, gdzie obraz stał się prawdziwym przebojem, a Michael Caine otrzymał entuzjastyczne recenzje. Mówiono, że zagrał rolę życia. Richard Collins z tygodnika "Time" napisał wręcz, że Caine zagwarantował sobie nominację do Oscara. Ba, ale co zrobić, skoro film ciągle leży na półce, a nominacje mogą otrzymać tylko obrazy pokazywane publicznie w USA? I tu znowu musimy sięgnąć do historii PRL. Co robiono, gdy nie chciano pokazywać jakiegoś filmu, ale presja społeczna była zbyt duża, by tego nie zrobić? Wyświetlano go tylko w jednym kinie! Sam pamiętam, jak stałem w zakręconej kolejce do warszawskiego kina Wars, w którym przez kilka dni pokazywano "Człowieka z marmuru" Andrzeja Wajdy. Tam i tylko tam. I tylko przez kilka dni. Amerykanie wpadli na podobny pomysł: szefowie Miramaxu oświadczyli, że aby film miał szanse na Oscara, wprowadzą go do kin, ale tylko w Los Angeles i Nowym Jorku, i tylko na tydzień - ten, w którym wypada Święto Dziękczynienia (czwarty czwartek listopada). A potem? Jeśli krytycy pomogą (napiszą dobre recenzje), jurorzy wesprą (dadzą nominacje do Oscara i Złotych Globów), a prezydent Bush nie rozpocznie wojny w Iraku, to może film obejrzy także reszta Ameryki. A wtedy może uda się zdjąć z półek także inne półkowniki: "Grey Zone", "Phone Booth" i komedię "Buffalo Soldiers" (reż. Gregor Jordan), przy której podobno "M.A.S.H" Roberta Altmana wygląda jak "wideo dla rekrutów". Weteran z Wietnamu (Scott Glenn) porządkuje czarny rynek, zorganizowany przez szeregowca ze stacjonującej w Niemczech armii USA (Joaquin Phoenix). Reżyser wie, na co się naraża: ten film pokazuje, że armia amerykańska i wszystkie inne armie pełne są psychopatów, których jedynym celem jest zabijanie ludzi. Dla przygotowujących się do wojny z Irakiem Amerykanów ta komedia też jest "antypatriotyczna". Lista półkowników nie skraca się jednak, lecz wydłuża i nie znaczy to wcale - co także pamiętamy z doświadczeń PRL - że filmy są złe lub kłamliwe. Świadczy to raczej o tym, że w myśleniu tych, którzy podejmują decyzje, jest jakiś feler. Może rację ma Phillip Noyce, reżyser "Spokojnego Amerykanina", gdy pyta, czy poczucie odpowiedzialności za rodzinę ludzką, jakie mają Amerykanie, daje im prawo do naruszania suwerenności innych narodów. Może właśnie to pytanie zadaliby widzowie, wychodząc z kina po obejrzeniu leżących dziś w odstawce półkowników? n
Więcej możesz przeczytać w 44/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.