Nathan Gardels: Nowa doktryna bezpieczeństwa administracji prezydenta Busha zakłada uderzenie wyprzedzające działania terrorystów oraz sympatyzujących z nimi państw wrogich Stanom Zjednoczonym. Jak pan ocenia tę doktrynę?
Richard Holbrooke: Planowanie obronnego ataku prewencyjnego wtedy, gdy kraj stoi przed nieuchronnym zagrożeniem, nie jest niczym niezwykłym. Izrael wybrał tę strategię w wojnie sześciodniowej w 1967 r. Z pewnością też wyprzedzające uderzenie na Niemcy w 1936 r. byłoby usprawiedliwione i pozwoliłoby uniknąć tragedii. W wypadku Stanów Zjednoczonych - najpotężniejszego państwa na świecie, dysponującego większą siłą obronną niż inne kraje - nie jest jednak mądre przyznawanie sobie prawa do ataku prewencyjnego i traktowanie tej sytuacji jako reguły. To mobilizuje przeciwko nam światową opinię publiczną. Zamiast dyskutować o rzeczywistym zagrożeniu ze strony Saddama Husajna, zaczynamy rozmawiać o prawie do interwencji w ogóle. Zasada ataku prewencyjnego nie powinna być prezentowana jako istota koncepcji bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych.
- Czy popiera pan zastosowanie tej zasady wobec Iraku?
- Zbiorowa akcja przeciwko temu, kto w rażący sposób sprzeciwia się woli społeczności międzynarodowej, gwałcąc rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, jest legalna i nie musi wywoływać dyskusji o ataku prewencyjnym. W wypadku Iraku Stany Zjednoczone nie będą działały w pojedynkę, lecz wespół z Wielką Brytanią, Turcją i innymi państwami. Niestety, polityczną strategię prezydenta Busha wobec Iraku psuje właśnie to, że skupił się on na prawie do prewencyjnego uderzenia.
- Pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa nie zajmuje wspólnego stanowiska w sprawie uchwalenia nowej rezolucji dotyczącej Iraku. Co może z tego wyniknąć?
- W ONZ Wielka Brytania będzie po stronie Stanów Zjednoczonych, a Chiny staną z boku. Rosja nie troszczy się o Saddama ani o Irak. Po wojnie chciałaby jedynie ustanowienia tam stabilnych rządów zdolnych ochronić jej interesy gospodarcze. Uważam, że ostatecznie poprze Amerykę, jeśli jej interesy gospodarcze zostaną zabezpieczone. Gdy zaś Rosja znajdzie się w jednym szeregu ze Stanami Zjednoczonymi, znajdzie się w nim również Francja. Nie wyobrażam sobie, by któreś z tych państw wykorzystało prawo weta. Jeśli jednak Rada Bezpieczeństwa nie zdoła uchwalić kolejnej rezolucji, to pogwałcenie przez Saddama tych już wydanych wystarczająco uzasadnia podjęcie akcji przez "koalicję chcących" - Wielką Brytanię, Turcję i jedno czy dwa państwa znad Zatoki Perskiej. Gwałt musi się spotkać ze zdecydowaną reakcją.
Mam nadzieję, że iraccy wojskowi zorientują się, iż dysponują trzykrotnie mniejszą siłą niż przed 12 laty, podczas gdy amerykańska siła rażenia jest dziś znacznie bardziej precyzyjna niż wtedy. Wierzę, że zdają sobie oni sprawę z tego, iż w tej sytuacji nie mają żadnej szansy i najlepsze, co mogą zrobić dla swej ojczyzny, to usunąć Husajna, póki nie jest za późno.
- Czy dziwi pana pacyfizm demonstrowany przez niemieckich wyborców? Przecież Stany Zjednoczone przez ostatnie 50 lat uczyniły wiele, by Niemcy właśnie tacy się stali.
- W 1994 r. niemiecki Sąd Najwyższy zezwolił, żeby po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej Niemcy wysłały żołnierzy za granicę. Ich rozmieszczenie w Bośni i Kosowie było niezmiernie ważne, tak jak obecnie w Afganistanie. Za kilka miesięcy Niemcy przejmą tam dowództwo międzynarodowych sił bezpieczeństwa. Te przykłady pokazały, że Niemcy dołączyły do społeczności międzynarodowej, idąc drogą odpowiedzialnego, a nie naiwnego pacyfizmu. Niestety, w czasie ostatniej kampanii wyborczej w Niemczech sprawa Iraku stała się jedną z najważniejszych kwestii, a kampanie wyborcze nigdy nie stwarzają klimatu do dyskusji nad niuansami polityki. Efektem kampanii jest za to osobista niechęć kanclerza Niemiec i amerykańskiego prezydenta. Uda się ją przezwyciężyć tylko wtedy, gdy oba państwa ponownie położą nacisk na zasadnicze więzi, które je łączą.
Zauważyłem też, że Joschka Fischer, minister spraw zagranicznych Niemiec, zawsze był bardziej pozytywnie nastawiony do Stanów Zjednoczonych niż kanclerz Schröder. Fischera łączą też doskonałe stosunki z amerykańskim sekretarzem stanu Colinem Powellem.
- Czy stosunki amerykańsko-niemieckie są "zatrute", jak powiedzieli Condoleezza Rice, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, i sekretarz obrony Donald Rumsfeld?
- Stosunki dwustronne nie są zatrute. Oba kraje łączą nadzwyczaj bliskie więzi. USA i Niemcy to poważni partnerzy handlowi, a ich gospodarki są ściśle powiązane, myślę na przykład o koncernach DaimlerChrysler i Bertelsmann. Około 600 tys. Amerykanów pracuje w Niemczech, mniej więcej tyle samo Niemców w USA. Te podstawowe więzi handlowe i kulturalne pozostały nienaruszone. Poza tym współpracujemy w Afganistanie i na Bałkanach.
Powtarzam, w wypadku RFN i USA nie mamy do czynienia z kryzysem o zasadniczym znaczeniu. Problem jest jednak poważny, gdyż w grę wchodzą osobiste animozje. Osobiste stosunki szefów państw mogą pozytywnie wpływać na politykę, jak w wypadku relacji Jelcyn - Clinton czy Bush - Putin, czasami jednak, niestety, wpływają na nią źle.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.