Mistyfikacje zamiast realiów są podstawą jednoczenia Europy Komentarze zachodniej prasy na temat obecnego stanu integracji europejskiej mogą wprawić polskiego czytelnika w stan pomieszania. Mało jest w nich triumfalistycznej retoryki o jedności Europy, a stosunkowo wiele pisze się o kłopotach, w jakich znajduje się europejska wspólnota. Wymieńmy kilka: szwedzkie odwrócenie się od euro, rozbieżności w polityce zagranicznej, a zwłaszcza wobec Stanów Zjednoczonych i ich polityki wojennej, rozbieżności wokół koncepcji militarnej unii, wreszcie zamieszanie konstytucyjne. Nie bez wpływu na opinie prasy są histeryczne wypowiedzi niektórych polityków - czy to wizjonerów jedności europejskiej, czy też mało zręcznych pragmatyków w rodzaju ojca projektu konstytucji Valéry'ego Giscarda d'Estaing. Straszy on katastrofalnymi konsekwencjami poczynań kraje, które - jak Polska i Hiszpania - bywają nazy-wane wielkimi destruktorami procesu integracji. Pojawiają się też głosy krytycznie oceniające jakość zbudowanych struktur: europejska biurokracja ciągle rośnie, co rodzi niepokój zarówno wśród tych, którzy doświadczają skutków tego procesu, jak i tych, których społeczeństwo i instytucje polityczne interesują wyłącznie od strony teoretycznej.
Europa realna kontra podręcznikowa
Być może europejska integracja doszła do kresu swoich obecnych możliwości, a dalsze przyspieszenia muszą się spotkać z kontrreakcjami i upłynie jeszcze sporo czasu, zanim będziemy gotowi na jakieś nowe zasadnicze przesunięcia. Od samego początku koncepcja integracji europejskiej była w pewnym sensie niejasna. Z jednej strony, już w latach 50., pojawiła się śmiała idealistyczna wizja Europy coraz bardziej jednoczącej się, a w perspektywie tworzącej jedną wspólnotę. Wehikułem urzeczywistniania owej wizji miała być gospodarka. Z drugiej strony, cały ten proces wynikał z konkretnych rachub politycznych, a przede wszystkim z pragnienia ustabilizowania relacji francusko-niemieckich. Z obu tych zamierzeń brały się dwie różne koncepcje polityki. Pierwsza z nich wyrażała się w tworzeniu międzynarodowych instytucji i europejskich regulacji. Druga polegała na stałym ścieraniu się interesów, aspiracji, historycznych uwarunkowań oraz politycznych temperamentów. Tę pierwszą ucieleśniały wielkie traktaty i wspólne ustalenia: Rzym, Amsterdam, Maastricht, Nicea. Ta druga urzeczywistniała się przez polityczną pragmatykę dyplomatów, rządów i politycznych elit. Podmiotem pierwszej była Europa; podmiotami drugiej - organy rządowe państw narodowych.
Przed kilkoma laty Timothy Garton Ash pisał w "Foreign Affairs" z niejakim zniecierpliwieniem: Europa nieuchronnie zmierza do coraz ściślejszej jedności, a nieuchronność ta wynika z globalizacji. Procesy globalizacyjne sprawiają, iż państwo narodowe nie jest w stanie sobie z nimi poradzić, dlatego potrzebna jest ponadnarodowa struktura, która weźmie na siebie to zadanie.
Podręcznikowy argument za tworzeniem ponadnarodowych struktur był o tyle niebezpieczny, że uzasadniał rozmaite pochopne przyspieszenia i stwarzał złudne wrażenie, iż samoczynny proces cywilizacyjny oraz światli przywódcy są faktycznymi twórcami jedności europejskiej, zaś reszcie pozostaje jedynie przyklasnąć dziejącym się zmianom. Notabene ten stary argument pojawił się w niedawnym nieszczęsnym liście polskich intelektualistów do europejskiej opinii publicznej, w którym autorzy dystansowali się wobec polityki polskiego rządu.
Łatwo było jednak dostrzec, że skoro podmiotem zmian były rządy państw narodowych, to wizja jedności urzeczywistniała się poprzez odzwierciedlenie priorytetów tych krajów, ich interesów, tradycji politycznych, sympatii czy ambicji. Nic w tym zakresie się nie zmieniło i nie zmieni w przewidywalnej przyszłości. Państwa nadal są istotnymi podmiotami, również w projekcie konstytucyjnym. A skoro tak, to każde z nich realizuje w mniejszym lub większym zakresie własną politykę opartą na własnych kalkulacjach.
Pięć twarzy Europy
Rywalizacja stanowi stałą cechę politycznej praktyki i dopóki nie powstanie jakiś nowy rodzaj ludzki, tak już pozostanie. Historyczne podziały istnieją i nie da się ich zlikwidować decyzjami polityków lub biurokratów. Nie znaczy to - powtarzam - iż integrowanie stanowi jakąś fikcję. Wprost przeciwnie: jest to proces jak najbardziej rzeczywisty, ale dokonuje się zawsze w jakimś rachunku politycznym wyznaczonym układem sił i historycznym kontekstem, nie jest zaś prostą konstrukcją w imię przyjętych wcześniej założeń strukturalnych, napędzaną wyłącznie energią politycznego wizjonerstwa. Stąd lepiej jest patrzeć na to, co się dzieje w Europie, jako na proces otwarty, który nie ma ostatecznego rozstrzygnięcia, niż jako na rozpisany na lata scenariusz, podczas którego realizacji każde potknięcie czy opóźnienie wywołuje natychmiast pełne obaw przeświadczenie o kryzysie.
Mówienie dzisiaj o jedności europejskiej - o ile nie jest opatrzone licznymi i poważnymi zastrzeżeniami - wywołuje spory dysonans. Komentatorzy opisujący aktualny stan rzeczy wyróżniają przynajmniej trzy Europy. Pierwszą jest obszar euro, stanowiący zasadniczy emblemat unii. Drugą - grupa państw unijnych znajdujących się poza wspólnotą walutową (Wielka Brytania, Dania, Szwecja). Trzecią tworzą kraje, które do unii nie należą, ale uczestniczą pod względem gospodarczym w jej procesach, nie mając wpływu na kształtowanie obowiązujących zasad (Norwegia, Szwajcaria). Do tego wypada dodać jeszcze dwie inne Europy: państwa właśnie przyjmowane, do których należy Polska, oraz kraje oczekujące na przyjęcie w przyszłości. Mamy więc faktycznie pięć obszarów, których wzajemne układy mocno komplikują dziejące się procesy.
Polskie straty
W Europie istnieją podziały wynikające z unijnej hierarchii, w której są - i zawsze były - kraje lepsze i gorsze, mniej wpływowe i bardziej wpływowe. Kraje te swoją pozycję zawdzięczają stażowi, potencjałowi gospodarczemu i politycznemu, a także zaangażowaniu w unii (Wielka Brytania jest ciągle relatywnie mało obecna w unii z racji swojego tradycyjnego izolacjonizmu). Od samego początku narzekano na tzw. demokratyczny deficyt w UE, co oznaczało, iż podstawowe decyzje w najważniejszych instytucjach podejmowali politycy najważniejszych krajów, a nie wyborcy. Ten demokratyczny deficyt był ogólnie rzeczą dość korzystną z punktu widzenia skuteczności i stabilności całej struktury. Obecnie bywa wyraźnie zmniejszany, co - wraz z pojawieniem się nowych państw członkowskich - rodzi napięcia wynikające z demokratycznych sporów o zakres wpływów. Tak należy, na przykład, widzieć obecne spory o system głosowania między zwolennikami Nicei i zwolennikami projektu konstytucyjnego.
Można oczywiście traktować walkę o miejsce w unijnej hierarchii jako efekt narodowych kompleksów. Można odsyłać nas do czasów, kiedy będziemy jedną wielką europejską rodziną, ale podobne zabiegi raczej oddalają nas od zrozumienia obecnego stanu Europy. Jeśli podstawowym warunkiem dobrej decyzji jest poprawne rozeznanie rzeczywistości, to należy szybko odejść od fatalnego nawyku mieszania zmistyfikowanych obrazów europejskiej jedności z opisem stanu faktycznego. Czas - jak sądzę - potraktować na serio hipotezę, iż obecne kłopoty integracyjne nie są niefortunnymi przypadkami, lecz naturalnymi następstwami tego, co się w Europie rzeczywiście dzieje i działo. Że dalsze rozszerzanie oraz pogłębianie unii nadal będzie komplikować ową złożoną grę idealistyczno-pragmatyczną, która od kilku dziesięcioleci toczy się na naszym kontynencie.
Być może europejska integracja doszła do kresu swoich obecnych możliwości, a dalsze przyspieszenia muszą się spotkać z kontrreakcjami i upłynie jeszcze sporo czasu, zanim będziemy gotowi na jakieś nowe zasadnicze przesunięcia. Od samego początku koncepcja integracji europejskiej była w pewnym sensie niejasna. Z jednej strony, już w latach 50., pojawiła się śmiała idealistyczna wizja Europy coraz bardziej jednoczącej się, a w perspektywie tworzącej jedną wspólnotę. Wehikułem urzeczywistniania owej wizji miała być gospodarka. Z drugiej strony, cały ten proces wynikał z konkretnych rachub politycznych, a przede wszystkim z pragnienia ustabilizowania relacji francusko-niemieckich. Z obu tych zamierzeń brały się dwie różne koncepcje polityki. Pierwsza z nich wyrażała się w tworzeniu międzynarodowych instytucji i europejskich regulacji. Druga polegała na stałym ścieraniu się interesów, aspiracji, historycznych uwarunkowań oraz politycznych temperamentów. Tę pierwszą ucieleśniały wielkie traktaty i wspólne ustalenia: Rzym, Amsterdam, Maastricht, Nicea. Ta druga urzeczywistniała się przez polityczną pragmatykę dyplomatów, rządów i politycznych elit. Podmiotem pierwszej była Europa; podmiotami drugiej - organy rządowe państw narodowych.
Przed kilkoma laty Timothy Garton Ash pisał w "Foreign Affairs" z niejakim zniecierpliwieniem: Europa nieuchronnie zmierza do coraz ściślejszej jedności, a nieuchronność ta wynika z globalizacji. Procesy globalizacyjne sprawiają, iż państwo narodowe nie jest w stanie sobie z nimi poradzić, dlatego potrzebna jest ponadnarodowa struktura, która weźmie na siebie to zadanie.
Podręcznikowy argument za tworzeniem ponadnarodowych struktur był o tyle niebezpieczny, że uzasadniał rozmaite pochopne przyspieszenia i stwarzał złudne wrażenie, iż samoczynny proces cywilizacyjny oraz światli przywódcy są faktycznymi twórcami jedności europejskiej, zaś reszcie pozostaje jedynie przyklasnąć dziejącym się zmianom. Notabene ten stary argument pojawił się w niedawnym nieszczęsnym liście polskich intelektualistów do europejskiej opinii publicznej, w którym autorzy dystansowali się wobec polityki polskiego rządu.
Łatwo było jednak dostrzec, że skoro podmiotem zmian były rządy państw narodowych, to wizja jedności urzeczywistniała się poprzez odzwierciedlenie priorytetów tych krajów, ich interesów, tradycji politycznych, sympatii czy ambicji. Nic w tym zakresie się nie zmieniło i nie zmieni w przewidywalnej przyszłości. Państwa nadal są istotnymi podmiotami, również w projekcie konstytucyjnym. A skoro tak, to każde z nich realizuje w mniejszym lub większym zakresie własną politykę opartą na własnych kalkulacjach.
Pięć twarzy Europy
Rywalizacja stanowi stałą cechę politycznej praktyki i dopóki nie powstanie jakiś nowy rodzaj ludzki, tak już pozostanie. Historyczne podziały istnieją i nie da się ich zlikwidować decyzjami polityków lub biurokratów. Nie znaczy to - powtarzam - iż integrowanie stanowi jakąś fikcję. Wprost przeciwnie: jest to proces jak najbardziej rzeczywisty, ale dokonuje się zawsze w jakimś rachunku politycznym wyznaczonym układem sił i historycznym kontekstem, nie jest zaś prostą konstrukcją w imię przyjętych wcześniej założeń strukturalnych, napędzaną wyłącznie energią politycznego wizjonerstwa. Stąd lepiej jest patrzeć na to, co się dzieje w Europie, jako na proces otwarty, który nie ma ostatecznego rozstrzygnięcia, niż jako na rozpisany na lata scenariusz, podczas którego realizacji każde potknięcie czy opóźnienie wywołuje natychmiast pełne obaw przeświadczenie o kryzysie.
Mówienie dzisiaj o jedności europejskiej - o ile nie jest opatrzone licznymi i poważnymi zastrzeżeniami - wywołuje spory dysonans. Komentatorzy opisujący aktualny stan rzeczy wyróżniają przynajmniej trzy Europy. Pierwszą jest obszar euro, stanowiący zasadniczy emblemat unii. Drugą - grupa państw unijnych znajdujących się poza wspólnotą walutową (Wielka Brytania, Dania, Szwecja). Trzecią tworzą kraje, które do unii nie należą, ale uczestniczą pod względem gospodarczym w jej procesach, nie mając wpływu na kształtowanie obowiązujących zasad (Norwegia, Szwajcaria). Do tego wypada dodać jeszcze dwie inne Europy: państwa właśnie przyjmowane, do których należy Polska, oraz kraje oczekujące na przyjęcie w przyszłości. Mamy więc faktycznie pięć obszarów, których wzajemne układy mocno komplikują dziejące się procesy.
Polskie straty
W Europie istnieją podziały wynikające z unijnej hierarchii, w której są - i zawsze były - kraje lepsze i gorsze, mniej wpływowe i bardziej wpływowe. Kraje te swoją pozycję zawdzięczają stażowi, potencjałowi gospodarczemu i politycznemu, a także zaangażowaniu w unii (Wielka Brytania jest ciągle relatywnie mało obecna w unii z racji swojego tradycyjnego izolacjonizmu). Od samego początku narzekano na tzw. demokratyczny deficyt w UE, co oznaczało, iż podstawowe decyzje w najważniejszych instytucjach podejmowali politycy najważniejszych krajów, a nie wyborcy. Ten demokratyczny deficyt był ogólnie rzeczą dość korzystną z punktu widzenia skuteczności i stabilności całej struktury. Obecnie bywa wyraźnie zmniejszany, co - wraz z pojawieniem się nowych państw członkowskich - rodzi napięcia wynikające z demokratycznych sporów o zakres wpływów. Tak należy, na przykład, widzieć obecne spory o system głosowania między zwolennikami Nicei i zwolennikami projektu konstytucyjnego.
Można oczywiście traktować walkę o miejsce w unijnej hierarchii jako efekt narodowych kompleksów. Można odsyłać nas do czasów, kiedy będziemy jedną wielką europejską rodziną, ale podobne zabiegi raczej oddalają nas od zrozumienia obecnego stanu Europy. Jeśli podstawowym warunkiem dobrej decyzji jest poprawne rozeznanie rzeczywistości, to należy szybko odejść od fatalnego nawyku mieszania zmistyfikowanych obrazów europejskiej jedności z opisem stanu faktycznego. Czas - jak sądzę - potraktować na serio hipotezę, iż obecne kłopoty integracyjne nie są niefortunnymi przypadkami, lecz naturalnymi następstwami tego, co się w Europie rzeczywiście dzieje i działo. Że dalsze rozszerzanie oraz pogłębianie unii nadal będzie komplikować ową złożoną grę idealistyczno-pragmatyczną, która od kilku dziesięcioleci toczy się na naszym kontynencie.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.