Gdyby politycy mieli honor, okolice Sejmu byłyby usiane zwłokami samobójców i ofiar pojedynków Pojawiła się nowa harmonia społeczna. Coraz częściej słyszy się o towarzyskich imprezach, w których zgodnie uczestniczą politycy, gwiazdy rozrywki, znani gangsterzy i hochsztaplerzy. Na strzelnicy w Bydgoszczy sędziowie i prokuratorzy piją razem z bandytami. Na strzelnicy w Warszawie politycy, sędziowie oraz prokuratorzy piją razem z szemranymi przedsiębiorcami i załatwiają wspólne interesy. Po kuluarach Sejmu kręcą się dwuznaczne postaci z legitymacjami społecznych asystentów i konsultantów, biorąc udział w stanowieniu prawa. Jest dość sygnałów, aby stwierdzić, że mamy do czynienia z nowym zjawiskiem społecznym. Nie wiadomo tylko, czy towarzyska homogenizacja elit ze znacznym udziałem środowisk przestępczych to triumf demokracji praktycznej. Oddzielenie ocen etycznych od żywiołowych przejawów życia, a zwłaszcza od interesów. Czy też jest to oznaka upadku obyczajów, zaniku instynktu moralnego i poczucia przyzwoitości. Co kto woli. Dla mnie Polska zaczyna wyglądać jak powszechna realizacja autentycznej anegdoty o dozorcy domu przestrzegającym: "Panie lokatorze, niech pan dobrze zamyka piwnicę, bo tu się włóczą różni prominenci".
Polityczny lepperyzm
Zacieranie różnic między elitą polityczną a elitą gangsterską odbywa się nie tylko na strzelnicach czy na przyjęciach. Odbywa się przede wszystkim w sferze wrażliwości etycznej społeczeństwa. Trwa usilna praca nad takim znieczuleniem moralnym, które doprowadziłoby do całkowitego zdjęcia z polityków odpowiedzialności politycznej. Przy potulnej akceptacji tego stanu rzeczy przez ogłupione społeczeństwo.
To już się nawet trochę udało. Zupełnie rozsądni ludzie powtarzają bezinteresownie za osobiście zainteresowanymi politykami formułę o domniemaniu niewinności. O tym, że nikt, kto nie został prawomocnym wyrokiem sądu uznany za winnego, nie może być pozbawiany stanowisk, odsuwany od wpływu na sprawy publiczne tylko z powodu ciążących na nim podejrzeń.
W ten sposób doszło w Polsce do pomieszania dwóch porządków - prawnego i politycznego. Nie wiem, czy czołowi orędownicy traktowania polityków oskarżanych o wykorzystywanie stanowisk i czerpanie z nich korzyści materialnych tak samo jak rabusiów ulicznych, czekających na wyrok w aurze domniemania niewinności, zdają sobie sprawę z tego, że działają na rzecz utrwalania i tak powszechnych dziś stereotypów. Polityk to znaczy złodziej i oszust. Trudno o wyraźniejsze potwierdzenie uprzedzeń i o lepszą propagandę zasad lepperyzmu.
Czołowy propagator realizacji idei domniemania niewinności polityków aż do ich skazania premier Józef Oleksy stwarza wrażenie, że czyni tak z wrodzonej dobroci serca. Domaganie się stosowania jej głównie wobec ludzi lewicy budzi nieco wątpliwości co do szlachetnych intencji, budzi też podejrzenia o obłudę.
Rywin? Pierwsze słyszę
Afery z udziałem polityków nie są oczywiście polską specjalnością. Afery zdarzają się wszędzie, nierzadko znacznie większe, przynajmniej jeśli chodzi o wysokość sum z nimi związanych. Cóż, jesteśmy biednym krajem na dorobku. Dawno temu, kiedy światem wstrząsnęła afera z budową Kanału Panamskiego, ktoś powiedział z żalem: "Tam zrobili taką aferę, a u nas co? Ludzi nie ma?". Ktoś inny odparł: "Ludzie by się znaleźli, ale kanału nie ma".
Kanałów jest coraz więcej, afer też. To, co nas różni od cywilizowanej części świata, to właśnie pomieszanie porządków, utożsamienie odpowiedzialności karnej z polityczną, brak atmosfery potępienia moralnego sprawców, całkowity zanik instytucji infamii. Jakby życie towarzyskie i polityczne toczyło się gdzie indziej niż przesłuchania przed komisją Nałęcza. Wprawdzie opowiadano mi, że pod koniec grudnia ubiegłego roku na dźwięk nazwiska Rywin w telewizji publicznej większość pracowników chowała się pod biurka i do toalety, a tylko najodważniejsi pytali: "Rywin? Pierwsze słyszę. A kto to taki?", ale nazwiska Kwiatkowski, Czarzasty, Jakubowska można wymieniać spokojnie. Jeszcze każdy zna. Jeszcze nie było wyroku.
Tata Siemiątkowski
Poczucie odpowiedzialności - nie karnej, ale osobistej, moralnej, politycznej - ewoluuje. Cesarz August powiedział do przyjaciela, który wyznał powierzoną mu tajemnicę polityczną tylko własnej żonie, jedno słowo - żegnaj! Przyjaciel odszedł i popełnił samobójstwo. Urzędnicy w Japonii popełniali harakiri z powodu uchybienia etykiecie dworskiej. Jeszcze nie tak dawno politycy oskarżani o nieprawości dla ratowania honoru strzelali się albo rąbali szablami z oskarżycielami, których uważali za oszczerców. Gdyby takie obyczaje panowały do dziś, okolice Sejmu usiane byłyby zwłokami samobójców i ofiar pojedynków. Zakładając oczywiście, że znalazłaby się wśród polityków wystarczająca liczba osób spełniających honorowe warunki wyznaczone przez kodeks Boziewicza. Osobiście w to wątpię.
Chwała Bogu, nie ma jeszcze potrzeby żądać od polityków, żeby strzelali sobie w łeb albo rozpruwali brzuchy. Ale przed wojną, za sanacji, grupa dawnych bojowców PPS, towarzyszy marszałka Piłsudskiego, uczestników rewolucji 1905 roku i band napadających na pociągi przewożące pieniądze, rozpadła się na dwie części. Jedni poszli do polityki, byli ministrami, posłami na Sejm, a drudzy stoczyli się w gangsterstwo. Takim modelowym przykładem w drugiej grupie był Tata Tasiemka Siemiątkowski, znany jako król Kercelaka, ale też facet kontrolujący, na wzór amerykańskiej mafii, związki zawodowe. Z uwagi na dawne zasługi i znajomości Tata podlegał pewnej ochronie, nawet ze strony policji, ale nie bywał na przyjęciach na zamku, nie bawił się w Oazie wraz z generałem Wieniawą i skamandrytami.
A jakby było dzisiaj? Dziś byłby ozdobą towarzystwa. Jego zdjęcia znajdowałyby się w kolorowych magazynach i przyznawanie się do znajomości z nim, a nawet przyjaźni mogłoby być powodem do dumy.
Łapiński i inni
Z niewiadomych powodów część polityków uważa, że chronienie do ostatka ich politycznych przyjaciół, na których ciążą najpoważniejsze zarzuty, jest nie tylko obowiązkiem, ale i mądrą działalnością na rzecz wspólnego ugrupowania. SLD rozciągnął taki parasol ochronny nad panami Łapińskim i Naumanem, którzy w końcu mają na swym koncie niezłe osiągnięcia. Od zniszczenia systemu ubezpieczeń zdrowotnych, do pobicia fotoreportera. Między tymi dwoma biegunami są podejrzenia o korupcję i nepotyzm. Obaj, choć wyrzuceni z partii, są nadal członkami Klubu Parlamentarnego SLD. Do czasu prawomocnego skazania przez sąd karny. Rezultatem jest takie poczucie bezkarności i taka hucpa, które pozwalają Łapińskiemu z wyżyn moralnych atakować wszystkich, z relacjonującymi jego wyczyny dziennikarzami na czele.
Łapiński jest nadal persona grata, wciąż jest człowiekiem z towarzystwa. Jednym z wielu w tym towarzystwie w pozycji wyczekiwania. On, inni. Wielu innych, dla których dopiero wyrok, więzienny pasiak pod celą będą oznaczać unieważnienie przynależności do elity.
Tymczasem popularność SLD i zaufanie do tej partii, dość gęsto naszpikowanej takimi przypadkami, spada. Nie mam żadnego powodu, by doradzać SLD, ale przecież niewykluczone, że casus Łapińskiego, Jagiełły, Sobotki i innych mają z tym jakiś związek. Może nie tylko z punktu widzenia troski o wrażliwość społeczeństwa, które nabiera przekonania o powszechnej demoralizacji polityków, nie tylko dla rozdziału świata polityki i świata przestępczego, ale i dla własnego interesu nie opłaca się podtrzymywać chwiejących się i upadłych.
W krainie bezwiny
Trzeba się uczyć na błędach innych. Wyobraźmy sobie, że były prezydent USA Bill Clinton, zamiast walczyć jak lew o utrzymanie się na stanowisku przy okazji afery z Monicą Lewinsky, zamiast udawać, że o niczym nie wie, kłamać, kombinować i twierdzić, że miłość francuska to nie seks, przyznałby się do występku i zrezygnował z dokończenia prezydentury. Co stałoby się wtedy? Prezydentem do końca kadencji zostałby Al Gore i miałby poważne szanse na wygranie wyborów z George'em Bushem. Partia Demokratyczna zyskałaby opinię ugrupowania wydającego z siebie jednostki szlachetne i odpowiedzialne i mogłaby nie stracić większości w Kongresie. Pewnie nie doszłoby do wojny z Irakiem, do rozłamu między Unią Europejską i USA, w ogóle cała polityka światowa wyglądałaby inaczej. Wszystko, gdyby Clinton nie trzymał się kurczowo stołka, zachęcany do tego przez własną partię.
W 1994 r. jeden z najmłodszych ministrów w rządzie premiera Balladura Alain Carignon został oskarżony o przekupstwo i sprzeniewierzenie pieniędzy publicznych. Natychmiast podał się do dymisji. Nikt go też we własnej partii nie bronił. Prawica prezentowała niezłomną uczciwość. I nie czekała na prawomocny wyrok, choć się doczekała. Dwa lata poźniej były minister został skazany na 5 lat więzienia. Odsiedział 29 miesięcy i wyszedł warunkowo, ale ciążyło na nim jeszcze 5 lat pozbawienia praw publicznych. Ta kara skończyła się na początku tego roku i Carignon, odcierpiawszy swoje, wrócił do polityki. W kwietniu został wybrany na przewodniczącego UMP - partii prezydenta Chiraca - w departamencie IsŻre.
W Polsce byłoby inaczej. W Polsce, dzięki opieszałości organów ścigania i przewlekłości procedur sądowych, Carignon do dziś byłby ministrem bronionym przez towarzyszy partyjnych argumentem domniemania niewinności. Brylowałby w towarzystwie i przyjaźniłby się z artystami, biznesmenami i gangsterami. I być może czasem wygłaszałby przemówienia o potrzebie odnowy moralnej, adresowane do emerytów nie odróżniających już tych wszystkich kategorii, wymieszanych w towarzyskim tyglu powszechnej bezwiny. W polskim melting pot, nie wieloetnicznym jak amerykański, tylko wieloetycznym. I już ani on, ani oni nie uważaliby takich kazań moralnych za nieprzyzwoite.
Zacieranie różnic między elitą polityczną a elitą gangsterską odbywa się nie tylko na strzelnicach czy na przyjęciach. Odbywa się przede wszystkim w sferze wrażliwości etycznej społeczeństwa. Trwa usilna praca nad takim znieczuleniem moralnym, które doprowadziłoby do całkowitego zdjęcia z polityków odpowiedzialności politycznej. Przy potulnej akceptacji tego stanu rzeczy przez ogłupione społeczeństwo.
To już się nawet trochę udało. Zupełnie rozsądni ludzie powtarzają bezinteresownie za osobiście zainteresowanymi politykami formułę o domniemaniu niewinności. O tym, że nikt, kto nie został prawomocnym wyrokiem sądu uznany za winnego, nie może być pozbawiany stanowisk, odsuwany od wpływu na sprawy publiczne tylko z powodu ciążących na nim podejrzeń.
W ten sposób doszło w Polsce do pomieszania dwóch porządków - prawnego i politycznego. Nie wiem, czy czołowi orędownicy traktowania polityków oskarżanych o wykorzystywanie stanowisk i czerpanie z nich korzyści materialnych tak samo jak rabusiów ulicznych, czekających na wyrok w aurze domniemania niewinności, zdają sobie sprawę z tego, że działają na rzecz utrwalania i tak powszechnych dziś stereotypów. Polityk to znaczy złodziej i oszust. Trudno o wyraźniejsze potwierdzenie uprzedzeń i o lepszą propagandę zasad lepperyzmu.
Czołowy propagator realizacji idei domniemania niewinności polityków aż do ich skazania premier Józef Oleksy stwarza wrażenie, że czyni tak z wrodzonej dobroci serca. Domaganie się stosowania jej głównie wobec ludzi lewicy budzi nieco wątpliwości co do szlachetnych intencji, budzi też podejrzenia o obłudę.
Rywin? Pierwsze słyszę
Afery z udziałem polityków nie są oczywiście polską specjalnością. Afery zdarzają się wszędzie, nierzadko znacznie większe, przynajmniej jeśli chodzi o wysokość sum z nimi związanych. Cóż, jesteśmy biednym krajem na dorobku. Dawno temu, kiedy światem wstrząsnęła afera z budową Kanału Panamskiego, ktoś powiedział z żalem: "Tam zrobili taką aferę, a u nas co? Ludzi nie ma?". Ktoś inny odparł: "Ludzie by się znaleźli, ale kanału nie ma".
Kanałów jest coraz więcej, afer też. To, co nas różni od cywilizowanej części świata, to właśnie pomieszanie porządków, utożsamienie odpowiedzialności karnej z polityczną, brak atmosfery potępienia moralnego sprawców, całkowity zanik instytucji infamii. Jakby życie towarzyskie i polityczne toczyło się gdzie indziej niż przesłuchania przed komisją Nałęcza. Wprawdzie opowiadano mi, że pod koniec grudnia ubiegłego roku na dźwięk nazwiska Rywin w telewizji publicznej większość pracowników chowała się pod biurka i do toalety, a tylko najodważniejsi pytali: "Rywin? Pierwsze słyszę. A kto to taki?", ale nazwiska Kwiatkowski, Czarzasty, Jakubowska można wymieniać spokojnie. Jeszcze każdy zna. Jeszcze nie było wyroku.
Tata Siemiątkowski
Poczucie odpowiedzialności - nie karnej, ale osobistej, moralnej, politycznej - ewoluuje. Cesarz August powiedział do przyjaciela, który wyznał powierzoną mu tajemnicę polityczną tylko własnej żonie, jedno słowo - żegnaj! Przyjaciel odszedł i popełnił samobójstwo. Urzędnicy w Japonii popełniali harakiri z powodu uchybienia etykiecie dworskiej. Jeszcze nie tak dawno politycy oskarżani o nieprawości dla ratowania honoru strzelali się albo rąbali szablami z oskarżycielami, których uważali za oszczerców. Gdyby takie obyczaje panowały do dziś, okolice Sejmu usiane byłyby zwłokami samobójców i ofiar pojedynków. Zakładając oczywiście, że znalazłaby się wśród polityków wystarczająca liczba osób spełniających honorowe warunki wyznaczone przez kodeks Boziewicza. Osobiście w to wątpię.
Chwała Bogu, nie ma jeszcze potrzeby żądać od polityków, żeby strzelali sobie w łeb albo rozpruwali brzuchy. Ale przed wojną, za sanacji, grupa dawnych bojowców PPS, towarzyszy marszałka Piłsudskiego, uczestników rewolucji 1905 roku i band napadających na pociągi przewożące pieniądze, rozpadła się na dwie części. Jedni poszli do polityki, byli ministrami, posłami na Sejm, a drudzy stoczyli się w gangsterstwo. Takim modelowym przykładem w drugiej grupie był Tata Tasiemka Siemiątkowski, znany jako król Kercelaka, ale też facet kontrolujący, na wzór amerykańskiej mafii, związki zawodowe. Z uwagi na dawne zasługi i znajomości Tata podlegał pewnej ochronie, nawet ze strony policji, ale nie bywał na przyjęciach na zamku, nie bawił się w Oazie wraz z generałem Wieniawą i skamandrytami.
A jakby było dzisiaj? Dziś byłby ozdobą towarzystwa. Jego zdjęcia znajdowałyby się w kolorowych magazynach i przyznawanie się do znajomości z nim, a nawet przyjaźni mogłoby być powodem do dumy.
Łapiński i inni
Z niewiadomych powodów część polityków uważa, że chronienie do ostatka ich politycznych przyjaciół, na których ciążą najpoważniejsze zarzuty, jest nie tylko obowiązkiem, ale i mądrą działalnością na rzecz wspólnego ugrupowania. SLD rozciągnął taki parasol ochronny nad panami Łapińskim i Naumanem, którzy w końcu mają na swym koncie niezłe osiągnięcia. Od zniszczenia systemu ubezpieczeń zdrowotnych, do pobicia fotoreportera. Między tymi dwoma biegunami są podejrzenia o korupcję i nepotyzm. Obaj, choć wyrzuceni z partii, są nadal członkami Klubu Parlamentarnego SLD. Do czasu prawomocnego skazania przez sąd karny. Rezultatem jest takie poczucie bezkarności i taka hucpa, które pozwalają Łapińskiemu z wyżyn moralnych atakować wszystkich, z relacjonującymi jego wyczyny dziennikarzami na czele.
Łapiński jest nadal persona grata, wciąż jest człowiekiem z towarzystwa. Jednym z wielu w tym towarzystwie w pozycji wyczekiwania. On, inni. Wielu innych, dla których dopiero wyrok, więzienny pasiak pod celą będą oznaczać unieważnienie przynależności do elity.
Tymczasem popularność SLD i zaufanie do tej partii, dość gęsto naszpikowanej takimi przypadkami, spada. Nie mam żadnego powodu, by doradzać SLD, ale przecież niewykluczone, że casus Łapińskiego, Jagiełły, Sobotki i innych mają z tym jakiś związek. Może nie tylko z punktu widzenia troski o wrażliwość społeczeństwa, które nabiera przekonania o powszechnej demoralizacji polityków, nie tylko dla rozdziału świata polityki i świata przestępczego, ale i dla własnego interesu nie opłaca się podtrzymywać chwiejących się i upadłych.
W krainie bezwiny
Trzeba się uczyć na błędach innych. Wyobraźmy sobie, że były prezydent USA Bill Clinton, zamiast walczyć jak lew o utrzymanie się na stanowisku przy okazji afery z Monicą Lewinsky, zamiast udawać, że o niczym nie wie, kłamać, kombinować i twierdzić, że miłość francuska to nie seks, przyznałby się do występku i zrezygnował z dokończenia prezydentury. Co stałoby się wtedy? Prezydentem do końca kadencji zostałby Al Gore i miałby poważne szanse na wygranie wyborów z George'em Bushem. Partia Demokratyczna zyskałaby opinię ugrupowania wydającego z siebie jednostki szlachetne i odpowiedzialne i mogłaby nie stracić większości w Kongresie. Pewnie nie doszłoby do wojny z Irakiem, do rozłamu między Unią Europejską i USA, w ogóle cała polityka światowa wyglądałaby inaczej. Wszystko, gdyby Clinton nie trzymał się kurczowo stołka, zachęcany do tego przez własną partię.
W 1994 r. jeden z najmłodszych ministrów w rządzie premiera Balladura Alain Carignon został oskarżony o przekupstwo i sprzeniewierzenie pieniędzy publicznych. Natychmiast podał się do dymisji. Nikt go też we własnej partii nie bronił. Prawica prezentowała niezłomną uczciwość. I nie czekała na prawomocny wyrok, choć się doczekała. Dwa lata poźniej były minister został skazany na 5 lat więzienia. Odsiedział 29 miesięcy i wyszedł warunkowo, ale ciążyło na nim jeszcze 5 lat pozbawienia praw publicznych. Ta kara skończyła się na początku tego roku i Carignon, odcierpiawszy swoje, wrócił do polityki. W kwietniu został wybrany na przewodniczącego UMP - partii prezydenta Chiraca - w departamencie IsŻre.
W Polsce byłoby inaczej. W Polsce, dzięki opieszałości organów ścigania i przewlekłości procedur sądowych, Carignon do dziś byłby ministrem bronionym przez towarzyszy partyjnych argumentem domniemania niewinności. Brylowałby w towarzystwie i przyjaźniłby się z artystami, biznesmenami i gangsterami. I być może czasem wygłaszałby przemówienia o potrzebie odnowy moralnej, adresowane do emerytów nie odróżniających już tych wszystkich kategorii, wymieszanych w towarzyskim tyglu powszechnej bezwiny. W polskim melting pot, nie wieloetnicznym jak amerykański, tylko wieloetycznym. I już ani on, ani oni nie uważaliby takich kazań moralnych za nieprzyzwoite.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.