Władze Wyspy Bożego Narodzenia życzą ci wesołych świąt Welcome to Christmas Is' - wita przybyszów schludny barak portu lotniczego. Po betonowej płycie lotniska spacerują kraby, za płotem stoją wpatrzone w samolot i pasażerów gromadki kobiet z dziećmi. We znaki daje się nieznośny upał. Odprawa trwa krótko, bosonodzy funkcjonariusze co chwila wybuchają śmiechem. Za chwilę samolot odleci do Honolulu, aby pojawić się znowu dopiero za tydzień. Do tego czasu lotnisko będzie zamknięte na kłódkę. Wyspa Bożego Narodzenia - największy koralowy atol na świecie - leży osamotniona na Pacyfiku. Jakiś wyspiarski drobiazg, między innymi wyspy Phoenix, znajduje się jeszcze po sąsiedzku, ale tylko ląd Bożego Narodzenia (w lokalnym języku Kiritimati) naprawdę daje się zauważyć. Powierzchnia wyspy należącej do republiki Kiribati stanowi połowę terytorium państwa. Odległość od stolicy kraju, Tarawy, jest mniej więcej taka jak z Moskwy do Lizbony. Przy wejściu do hotelu Captain Cook wisi mapa Wyspy Bożego Narodzenia. Dużym kółkiem oznaczono stolicę - Londyn. Jest tam także Paris i miejscowość Poland. W sąsiedztwie, na lagunie, "polskie" są jeszcze kanał i mielizna oraz zatoka naszego św. Stanisława.
Łowienie Amerykanów
Kiritimati słynie z obfitości ryb i ptaków. Ludzi jest niespełna 4 tys., sześcioro pochodzenia europejskiego. Po przylocie poznaję katolickiego księdza, Francuza Gratiena Bermonda, i Noere, kierowcę półciężarówki, który mnie wozi. Ksiądz jeździ motocyklem między kilkoma parafiami, gdzie zbudował kościoły; jest jedynym motocyklistą, który na wyspie zakłada kask ochronny. Noere przypomina Anthony'ego Quinna, bez przerwy się śmieje. A skąd imię Noere? Ponieważ urodził się w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, rodzice nazwali go z francuska Noël (czyli Boże Narodzenie), a jako że w gilbertyjskim języku nie ma głoski "l", mówi się Noere.
Ksiądz Bermond, zapytany, co - jego zdaniem - stanowi największą atrakcję w tym kraju, odpowiada krótko: tu nie ma żadnych atrakcji. Potem, jakby pod przymusem, dodaje: no tak, ryby są ciekawe, pływają, a niektóre nawet latają. Amerykanie - którzy są tu ze swymi portfelami niezwykle pożądani - płacą tysiące dolarów, żeby móc je łowić. Są jeszcze ptaki, zwłaszcza te z Wyspy Cooka, położonej między Londynem a Paryżem. Ja doliczyłbym do tych dwóch atrakcji samego Bermonda, uroczego i przyjaznego światu kapłana, u którego można kupić ładne widokówki (sam robił zdjęcia) oraz wypić szklaneczkę whisky.
Bermond mieszka tutaj i działa już 16 lat, przedtem - od 1962 r. - pracował w Tarawie. Wkrótce wybiera się do Francji na roczny urlop. - Będę tam pewnie marzł i tęsknił za tym, co tu zostawiłem - mówi. A zostawi setki owieczek, którymi się opiekuje, i drewnianą plebanię, gdzie nie ma klimatyzacji ani nawet wentylatora. Ksiądz zbudował kościoły w London, Banana i Poland i tam regularnie odprawia nabożeństwa, chrzci dzieci, udziela ślubów. Mówi biegle po gilbertyjsku.
Hotel Cooka był kiedyś wojskowym barakiem. Przez rok zajmowali go żołnierze amerykańscy, wcześniej i dłużej mieszkali tu Anglicy, także ci, którzy przygotowywali się do prób z bronią nuklearną (bomby zrzucano od roku 1957 do 1959 z balonów). W hotelu najchętniej mieszkają teraz kraby - po zmroku wślizgują się na korytarze, do restauracji i baru. Niektóre mają wielkość dwóch złożonych pięści, groźne szczypce, ale traktuje się je jak domowe robactwo.
Drugi Londyn
W sali restauracyjnej hotelu na ścianach wiszą dyplomy mistrzów wędki. Bud Kortweg zdobył tytuł mistrza świata w 1999 r. - złowił barakudę o wadze 17,46 kg, a prawie równocześnie schwytał ogromną rybę giant trevally. U wybrzeży wyspy odbywają się od lat rybackie mistrzostwa świata, a wtedy hotel wypełnia się do ostatniego miejsca.
Czy można żyć tylko z amerykańskich rybaków i podglądaczy ptaków? - pytam Elliota Alego, zastępcę sekretarza w Ministerstwie Rozwoju Wysp Line i Phoenix, de facto drugą najważniejszą osobę w administracji Wyspy Bożego Narodzenia.
- Żyjemy głównie z produkcji kopry - mówi Ali. - Na szczęście, nowy rząd podniósł ostatnio cenę kopry z 50 do 60 centów za kilogram. Hamujemy imigrację, bo jest trochę kłopotów z wodą. Tylko w Tarawie mamy urządzenia do odsalania wody, ale Tarawa jest przeludniona, a nasza wyspa przestronna. Pewnego dnia trzeba będzie przyjąć nowych osadników. Będą z tym problemy, u nas ziemia należy do państwa, a przepisy z jej przekazywaniem są skomplikowane. Do rozwoju turystyki brakuje nam odpowiedniej bazy. Japończycy obiecują jednak wybudowanie nowego hotelu.
Opuszczając parterowy dom z dumnym napisem Ministry of Line, czuję się adresatem słów widniejących na plakacie: "Minister i jego sztab życzą ci wesołych świąt Bożego Narodzenia". Nawzajem! Mało brakowało, a nadepnąłbym na kraba wygrzewającego się opodal ministerstwa, urzędu pocztowego i chałupki Bank of Kiribati. W ciągu kolejnych minut mogłem przejść przez całe śródmieście miasta London i obejrzeć centrum handlowe, czyli tuzin mrocznych klitek z mydłem i powidłem.
Welcome to Poland!
Noere zawiezie mnie do wioski Poland, leżącej po drugiej stronie laguny. Pytam, czy to daleko. Odpowiada, szczerząc białe zęby: 100 km, może 150 km.
Jechaliśmy do Polski początkowo gładką szosą, a potem po dziurach jak kratery. Noere postanowił skrócić sobie drogę i kilka kilometrów przed metą wjechał na gładkie, odsłonięte przez odpływ płaszczyzny dna laguny. Jazda jak po miękkim dywanie. Nagle w perspektywie zabłyszczała woda. Noere zdziwił się na jej widok: "Przypływ? Trzeba zawracać". Zawrócił, choć koła wozu były już prawie po osie zagłębione. Potem przez krzaki, szuwary - do drogi pełnej dziur, ale nie zagrożonej przypływem. I nagle ten zdumiewający napis "Welcome to Poland". Rozrzucone w palmowym gaju chaty, paleniska z buzującymi potrawami (ale umu, tradycyjnych pieców w ziemi, nie dostrzegam), kościółek św. Stanisława. Naprzeciw wychodzi uśmiechnięty przedstawiciel administracji wioski, półnagi Terubea Kakumea.
Skąd tutaj Polska? Kakumea nie ma pojęcia. Są dwie wersje pochodzenia tej nazwy. Bermond ma książkę o księdzu Rougier z sąsiedniego (a dziś istniejącego tylko na mapach) Paryża, który kiedyś współpracował blisko z Polakiem o nazwisku Malinowski, właścicielem plantacji palm kokosowych w malutkiej osadzie bez imienia; to jemu ponoć wieś Poland zawdzięcza nazwę. Drugą wersję podaje ks. Franciszek Bolek z Nowego Jorku, badacz geograficznych poloników, a cytuje go Ryszard Badowski w książce "Odkrywanie świata": w początkach XX wieku do Wyspy Bożego Narodzenia dotarł Polak, Stanisław Pełczyński, uczestnik wojny secesyjnej w Ameryce, starszy mechanik na statku wożącym koprę do San Francisco, i tutaj założył plantację palm kokosowych oraz osadę, które nazwał Poland. Kto chce, niech wierzy.
Pan Kakumea nie zastanawiał się, co go może łączyć z europejskim krajem. Oprowadza po wiosce, pokazuje suszenie i magazynowanie kopry. Podprowadza do instalacji sanitarnych i toalety, daru Australijczyków (oni łożą na wyspę 11,5 mln dolarów rocznie), potem do szkoły, kościoła, do obszernej wiaty, która jest domem spotkań. Należy uścisnąć mnóstwo dłoni. Punktualnie o godzinie 12.00 słychać gong. Wszyscy pochylają głowy i odmawiają modlitwę.
Mają w wiosce jednego policjanta. Z elektryczności korzystają od szóstej po południu do szóstej rano. Ze światem zewnętrznym porozumiewają się drogą radiową. Jest jeden samochód ciężarowy, dwa sklepiki. Piękna nasza Polska cała!
A co z bożonarodzeniową choinką? Kakumea śmieje się i wskazuje na drzewo chlebowe: tu możemy obok owoców zawiesić świecidełka, nawet gwiazdę betlejemską.
Dwa razy, i to nie w czasie świąt, zawisły opodal na niebie brytyjskie balony. Było to w latach 50. poprzedniego stulecia. Z balonów zrzucono nuklearne bomby. Wioskę ewakuowano. Pomyślne wiatry przewiały radioaktywne pyły nad ocean. Czy później, kiedy mieszkańcy wrócili, ktoś zachorował? Odpowiadają chórem: nikt. Ofiarą padły tylko ptaki - wyginęły ich miliony.
Linia Zmiany Daty
Za zgodą władz i po wpłaceniu 10 dolarów nazajutrz po powrocie z Poland trafiłem do rezerwatu ptaków na Wyspie Cooka. Kiedy łódź motorowa zbliżyła się do brzegów tego sanktuarium, świat wypełnił się szumem. Przydałby się tu generalny menedżer mojego hotelu, który nazywa się Katangateman, czyli Człowiek, Który Uczy Ptaki Śpiewać. Gdy zagłębiłem się w buszu, niebo przykryły trzepoczące skrzydła rybołówek, gap, petreli, wielkich fregat, rozmaitych ptaków rejonów podrównikowych. Niektóre unosiły się tuż nad głową, wydawało się, że usiądą na ramionach. Podobno gniazduje tu 18 endemicznych gatunków ptaków. Do tej wyspy przybił w wigilię Bożego Narodzenia w 1777 r. kapitan James Cook. W swoim dzienniku napisał o pustynno-palmowym pejzażu bezludzia.
Pewnego dnia Teburoro Tito, poprzedni prezydent republiki Kiribati, zirytowany, że przez środek państwa przebiega Linia Zmiany Daty i w związku z tym w stolicy jest już poniedziałek, podczas gdy na Wyspie Bożego Narodzenia jeszcze niedziela, przesunął - mimo protestów - ową linię na zachód i teraz Wigilia jest Wigilią w całym kraju.
Kiritimati słynie z obfitości ryb i ptaków. Ludzi jest niespełna 4 tys., sześcioro pochodzenia europejskiego. Po przylocie poznaję katolickiego księdza, Francuza Gratiena Bermonda, i Noere, kierowcę półciężarówki, który mnie wozi. Ksiądz jeździ motocyklem między kilkoma parafiami, gdzie zbudował kościoły; jest jedynym motocyklistą, który na wyspie zakłada kask ochronny. Noere przypomina Anthony'ego Quinna, bez przerwy się śmieje. A skąd imię Noere? Ponieważ urodził się w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, rodzice nazwali go z francuska Noël (czyli Boże Narodzenie), a jako że w gilbertyjskim języku nie ma głoski "l", mówi się Noere.
Ksiądz Bermond, zapytany, co - jego zdaniem - stanowi największą atrakcję w tym kraju, odpowiada krótko: tu nie ma żadnych atrakcji. Potem, jakby pod przymusem, dodaje: no tak, ryby są ciekawe, pływają, a niektóre nawet latają. Amerykanie - którzy są tu ze swymi portfelami niezwykle pożądani - płacą tysiące dolarów, żeby móc je łowić. Są jeszcze ptaki, zwłaszcza te z Wyspy Cooka, położonej między Londynem a Paryżem. Ja doliczyłbym do tych dwóch atrakcji samego Bermonda, uroczego i przyjaznego światu kapłana, u którego można kupić ładne widokówki (sam robił zdjęcia) oraz wypić szklaneczkę whisky.
Bermond mieszka tutaj i działa już 16 lat, przedtem - od 1962 r. - pracował w Tarawie. Wkrótce wybiera się do Francji na roczny urlop. - Będę tam pewnie marzł i tęsknił za tym, co tu zostawiłem - mówi. A zostawi setki owieczek, którymi się opiekuje, i drewnianą plebanię, gdzie nie ma klimatyzacji ani nawet wentylatora. Ksiądz zbudował kościoły w London, Banana i Poland i tam regularnie odprawia nabożeństwa, chrzci dzieci, udziela ślubów. Mówi biegle po gilbertyjsku.
Hotel Cooka był kiedyś wojskowym barakiem. Przez rok zajmowali go żołnierze amerykańscy, wcześniej i dłużej mieszkali tu Anglicy, także ci, którzy przygotowywali się do prób z bronią nuklearną (bomby zrzucano od roku 1957 do 1959 z balonów). W hotelu najchętniej mieszkają teraz kraby - po zmroku wślizgują się na korytarze, do restauracji i baru. Niektóre mają wielkość dwóch złożonych pięści, groźne szczypce, ale traktuje się je jak domowe robactwo.
Drugi Londyn
W sali restauracyjnej hotelu na ścianach wiszą dyplomy mistrzów wędki. Bud Kortweg zdobył tytuł mistrza świata w 1999 r. - złowił barakudę o wadze 17,46 kg, a prawie równocześnie schwytał ogromną rybę giant trevally. U wybrzeży wyspy odbywają się od lat rybackie mistrzostwa świata, a wtedy hotel wypełnia się do ostatniego miejsca.
Czy można żyć tylko z amerykańskich rybaków i podglądaczy ptaków? - pytam Elliota Alego, zastępcę sekretarza w Ministerstwie Rozwoju Wysp Line i Phoenix, de facto drugą najważniejszą osobę w administracji Wyspy Bożego Narodzenia.
- Żyjemy głównie z produkcji kopry - mówi Ali. - Na szczęście, nowy rząd podniósł ostatnio cenę kopry z 50 do 60 centów za kilogram. Hamujemy imigrację, bo jest trochę kłopotów z wodą. Tylko w Tarawie mamy urządzenia do odsalania wody, ale Tarawa jest przeludniona, a nasza wyspa przestronna. Pewnego dnia trzeba będzie przyjąć nowych osadników. Będą z tym problemy, u nas ziemia należy do państwa, a przepisy z jej przekazywaniem są skomplikowane. Do rozwoju turystyki brakuje nam odpowiedniej bazy. Japończycy obiecują jednak wybudowanie nowego hotelu.
Opuszczając parterowy dom z dumnym napisem Ministry of Line, czuję się adresatem słów widniejących na plakacie: "Minister i jego sztab życzą ci wesołych świąt Bożego Narodzenia". Nawzajem! Mało brakowało, a nadepnąłbym na kraba wygrzewającego się opodal ministerstwa, urzędu pocztowego i chałupki Bank of Kiribati. W ciągu kolejnych minut mogłem przejść przez całe śródmieście miasta London i obejrzeć centrum handlowe, czyli tuzin mrocznych klitek z mydłem i powidłem.
Welcome to Poland!
Noere zawiezie mnie do wioski Poland, leżącej po drugiej stronie laguny. Pytam, czy to daleko. Odpowiada, szczerząc białe zęby: 100 km, może 150 km.
Jechaliśmy do Polski początkowo gładką szosą, a potem po dziurach jak kratery. Noere postanowił skrócić sobie drogę i kilka kilometrów przed metą wjechał na gładkie, odsłonięte przez odpływ płaszczyzny dna laguny. Jazda jak po miękkim dywanie. Nagle w perspektywie zabłyszczała woda. Noere zdziwił się na jej widok: "Przypływ? Trzeba zawracać". Zawrócił, choć koła wozu były już prawie po osie zagłębione. Potem przez krzaki, szuwary - do drogi pełnej dziur, ale nie zagrożonej przypływem. I nagle ten zdumiewający napis "Welcome to Poland". Rozrzucone w palmowym gaju chaty, paleniska z buzującymi potrawami (ale umu, tradycyjnych pieców w ziemi, nie dostrzegam), kościółek św. Stanisława. Naprzeciw wychodzi uśmiechnięty przedstawiciel administracji wioski, półnagi Terubea Kakumea.
Skąd tutaj Polska? Kakumea nie ma pojęcia. Są dwie wersje pochodzenia tej nazwy. Bermond ma książkę o księdzu Rougier z sąsiedniego (a dziś istniejącego tylko na mapach) Paryża, który kiedyś współpracował blisko z Polakiem o nazwisku Malinowski, właścicielem plantacji palm kokosowych w malutkiej osadzie bez imienia; to jemu ponoć wieś Poland zawdzięcza nazwę. Drugą wersję podaje ks. Franciszek Bolek z Nowego Jorku, badacz geograficznych poloników, a cytuje go Ryszard Badowski w książce "Odkrywanie świata": w początkach XX wieku do Wyspy Bożego Narodzenia dotarł Polak, Stanisław Pełczyński, uczestnik wojny secesyjnej w Ameryce, starszy mechanik na statku wożącym koprę do San Francisco, i tutaj założył plantację palm kokosowych oraz osadę, które nazwał Poland. Kto chce, niech wierzy.
Pan Kakumea nie zastanawiał się, co go może łączyć z europejskim krajem. Oprowadza po wiosce, pokazuje suszenie i magazynowanie kopry. Podprowadza do instalacji sanitarnych i toalety, daru Australijczyków (oni łożą na wyspę 11,5 mln dolarów rocznie), potem do szkoły, kościoła, do obszernej wiaty, która jest domem spotkań. Należy uścisnąć mnóstwo dłoni. Punktualnie o godzinie 12.00 słychać gong. Wszyscy pochylają głowy i odmawiają modlitwę.
Mają w wiosce jednego policjanta. Z elektryczności korzystają od szóstej po południu do szóstej rano. Ze światem zewnętrznym porozumiewają się drogą radiową. Jest jeden samochód ciężarowy, dwa sklepiki. Piękna nasza Polska cała!
A co z bożonarodzeniową choinką? Kakumea śmieje się i wskazuje na drzewo chlebowe: tu możemy obok owoców zawiesić świecidełka, nawet gwiazdę betlejemską.
Dwa razy, i to nie w czasie świąt, zawisły opodal na niebie brytyjskie balony. Było to w latach 50. poprzedniego stulecia. Z balonów zrzucono nuklearne bomby. Wioskę ewakuowano. Pomyślne wiatry przewiały radioaktywne pyły nad ocean. Czy później, kiedy mieszkańcy wrócili, ktoś zachorował? Odpowiadają chórem: nikt. Ofiarą padły tylko ptaki - wyginęły ich miliony.
Linia Zmiany Daty
Za zgodą władz i po wpłaceniu 10 dolarów nazajutrz po powrocie z Poland trafiłem do rezerwatu ptaków na Wyspie Cooka. Kiedy łódź motorowa zbliżyła się do brzegów tego sanktuarium, świat wypełnił się szumem. Przydałby się tu generalny menedżer mojego hotelu, który nazywa się Katangateman, czyli Człowiek, Który Uczy Ptaki Śpiewać. Gdy zagłębiłem się w buszu, niebo przykryły trzepoczące skrzydła rybołówek, gap, petreli, wielkich fregat, rozmaitych ptaków rejonów podrównikowych. Niektóre unosiły się tuż nad głową, wydawało się, że usiądą na ramionach. Podobno gniazduje tu 18 endemicznych gatunków ptaków. Do tej wyspy przybił w wigilię Bożego Narodzenia w 1777 r. kapitan James Cook. W swoim dzienniku napisał o pustynno-palmowym pejzażu bezludzia.
Pewnego dnia Teburoro Tito, poprzedni prezydent republiki Kiribati, zirytowany, że przez środek państwa przebiega Linia Zmiany Daty i w związku z tym w stolicy jest już poniedziałek, podczas gdy na Wyspie Bożego Narodzenia jeszcze niedziela, przesunął - mimo protestów - ową linię na zachód i teraz Wigilia jest Wigilią w całym kraju.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.