Dawno w Europie nie było tak zmasowanej kampanii przeciw jednemu państwu, jak teraz przeciw Polsce.
Polska będzie gwiazdą Unii Europejskiej" - oznajmiła kilka tygodni temu elita biznesowa UE. Sondaż przeprowadzony przez UPS Europe Business Monitor wykazał, że aż 44 proc. spośród 1453 top menedżerów uważa Polskę za kraj przyszłości. Na drugim miejscu w tej klasyfikacji znalazły się Czechy, które wskazało 9 proc. respondentów. Listę zamykają Słowenia, Litwa i Słowacja z procentem wskazań. Po szczycie brukselskim to się zmieniło: teraz to Słowacja i Słowenia są "krajami przyszłości", zaś Polska - "zawalidrogą". Prasa europejska rozpisuje się na nasz temat; można wręcz powiedzieć, że media dokonały "drugiego odkrycia Polski". Do niedawna byliśmy nieokreśloną plamą na mapie lub przywoływaliśmy wspomnienia z lekcji geografii, dzisiaj jesteśmy bohaterami kronik politycznych. Ale nie jako "przyszła gwiazda Europy", lecz jako "zabójcy traktatu", "nacjonaliści", "naród nie czujący europejskiego ducha", "nie rozumiejący europejskich zasad".
Burzyciele spokoju
Nie pierwszy raz Polska dostaje się na europejskie języki. Na kongresie wiedeńskim (1814-1815) równie mocno jak Polaków napiętnowano tylko Napoleona Bonaparte. Tyle że Polakami pogardzano jako "pieskami Napoleona", ludźmi, którzy nie wiedzieli, co dla nich dobre i byli skłonni "angażować się w każdą awanturę". Po powstaniach listopadowym i styczniowym mówiono o Polakach, że stwarzają zagrożenie dla pokoju oraz harmonii w Europie. Nie Hit-ler, lecz my stwarzaliśmy zagrożenie dla pokoju w 1939 r. i dlatego "przezorni Europejczycy" nie chcieli "umierać za Gdańsk". Musieli umierać z głupoty. Potem potępili powstańców warszawskich w 1944 r. i powodujący same problemy rząd RP na uchodźstwie. Bez ceregieli podpisali dokument konferencji jałtańskiej i przez 45 lat skrupulatnie przestrzegali jej postanowień, de facto relegując część kontynentu do Azji.
Nie dziwi więc, że w 1981 r. kanclerz Niemiec Helmut Schmidt mówił o "Solidarności", iż "nieodpowiedzialnie naraża europejskie status quo i niszczy ducha współpracy z takim trudem wypracowanego na KBWE w Helsinkach". Stan wojenny był dla Schmidta "rozsądnym rozwiązaniem, stawiającym tamę wydarzeniom o katastrofalnych dla Europy skutkach". Gdyby Schmidt miał wówczas rację, nigdy nie doszłoby do zjednoczenia Niemiec i upadku komunizmu. "Sami będziecie sobie winni, jeśli Rosjanie was najadą - mówili nam Europejczycy - a przy okazji możecie ściągnąć nieszczęście i na nas". Dawali nam do zrozumienia, co to jest realpolitik. Pomogliśmy im obalić mur gratis: gdyby chcieli to zrobić sami, musieliby wydać biliony dolarów na wojnę, a kolejne biliony na odbudowę miast zniszczonych przez radzieckie rakiety i budowę cmentarzy dla milionów ofiar podobnej tragedii.
Pracując nad obaleniem muru berlińskiego, kierowaliśmy się interesem narodowym, który okazał się zbieżny z interesem europejskim. Dziś - z podobnych powodów - nie chcemy chcemy rezygnować z "ważenia" naszych głosów. Rządy naszych partnerów z UE usiłują osłabić nasz upór na trzy sposoby. Pierwszy to tradycyjna perswazja dyplomatyczna. W tym wypadku okazała się ona nieskuteczna. Drugi to presja medialna. Rządy Niemiec, Francji i Włoch nie rozpętały nigdy tak zmasowanej kampanii medialnej przeciwko państwu, nawet w okresie nieporozumień w kwestii interwencji w Iraku. Wspominał o tym Leszek Miller przemawiając na szczycie w Brukseli. Choć rząd RP odczuł tę kampanię prasową bardzo boleśnie, nie ugiął się i pod jej wpływem.
Pozostał więc sposób ostatni: nacisk finansowy. W niecałe 48 godzin po zakończeniu szczytu w Brukseli sześć państw
- Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Holandia, Austria i Szwecja - wystosowało do przewodniczącego komisji unii list informujący, że nie zamierzają przeznaczać na potrzeby UE więcej niż procent PKB, na czym najbardziej ucierpiałyby krnąbrne Hiszpania i Polska.
Europa - ofiara Polaków i Hiszpanów
"Na szczycie w Brukseli rządy Hiszpanii i Polski dały do zrozumienia, jakiej Europy nie tolerują. Nie chcą, by zrodziło się coś nowego na Starym Kontynencie, nie chcą podmiotu politycznego, który byłby w stanie podejmować decyzje jednocześnie szybkie, sprawne i demokratyczne. Chcą status quo. (...) Na szczęście większość rządów obecnych w Brukseli nie zaakceptowała tej ofensywy konserwatyzmu" - napisała w artykule wstępnym dziennika "La Stampa" Barbara Spinelli, córka jednego z założycieli Wspólnoty Europejskiej Altiero Spinellego. Lewicowa "La Repubblica" chłostała: "Europa wet i szantaży narodowych, ciągnących się od Maastricht do Amsterdamu, z Amsterdamu do Nicei, dojechała do pętli... Europa, ofiara Hiszpanów i Polaków, stawia czoło rozszerzeniu bez traktatu, bez konstytucji, bez karty praw. (...) Nie przypadkiem to dwa tenory z 'partii amerykańskiej' - Hiszpania i Polska - wymachiwały wetem w sprawie reformy głosowania, która dawałaby pierwszeństwo czynnikowi demograficznemu, a nie dyplomatycznemu, Europie narodów, a nie rządów. To te kraje, które były protagonistami niezgody na wojnę w Iraku - Francja, Belgia i Niemcy - odparły szantaż, ogłaszając fiasko szczytu". Komentator "Corriere della Sera" dodawał: "Polska deklaruje wierność Europie, ale nie ma żadnego problemu z zablokowaniem procesu konstytucyjnego. Bezpardonowa polityka skrywanego nacjonalizmu. Ofiara i kat Europy. (...) Tu Europa jeszcze nie dotarła - zatrzymała się na Odrze".
Brytyjski "The Guardian" pisał: "Bank, nad którym wierzyciele mają taką samą kontrolę jak dłużnicy, musi upaść". Gazeta uznała za oczywiste, że skoro Niemcy wpłacają 25 proc. unijnego budżetu, nie mogą się zgodzić, by biedna Polska miała prawie tyle samo głosów, ile mają one. O Leszku Millerze "Guardian" pisał: "Nie przygotowany do oddania nawet cala z absurdalnie nieproporcjonalnych praw do głosowania, zdobytych przez jego kraj na nicejskim szczycie w roku 2000, polski premier nie chciał kontynuować rozmów. Jego nieprzejednanie naśladował niemiecki kanclerz Gerhard Schröder, który nie chciał już więcej kompromisów, byleby tylko utrzymać przy życiu europejski show".
Stawka większa niż konstytucja
Krytykowała nas nie tylko prasa. Napadali nas też politycy. Szczególnie aktywni byli Belgowie. Zarówno premier Guy Verhofstadt, jak minister spraw zagranicznych Louis Michel (o którym w Brukseli mówią, że najpierw "włącza" usta, a potem rozum) krytykują Polskę przy każdej okazji: od poparcia amerykańskiej interwencji w Iraku, poprzez niewypełnienie naszych przedakcesyjnych zobowiązań, do obarczania nas - wbrew wszelkiej logice - odpowiedzialnością za fiasko konferencji międzyrządowej.
Znaczna część tych ataków jest inspirowana we Francji. Jacques Chirac ma z nami na pieńku z wielu powodów: począwszy od tego, co nazywa "rozłamem w Europie", czyli od sprawy Iraku i "listu ośmiu", przez aferę z rakietami Roland, skończywszy na krnąbrności w Kopenhadze i stanowczości w Brukseli. Chiracowi nie zawsze wypada nas krytykować, wszak kultywuje francuską grandeur z jej paternalistycznym stosunkiem do reszty Europy. Dlatego czasem podjudza sąsiadów, by się wypowiedzieli, wiedząc, że na ich brak taktu zawsze można liczyć.
Równie nieprzychylne wypowiedzi słychać było z Niemiec, gdzie za milczącym (a może nie tylko) przyzwoleniem Gerharda Schrödera odżywają antypolskie fobie i uprzedzenia. Ich wyrazem są nowe Polenwitze. Dowcipy o Polakach rzadziej już opowiadają satyrycy, ale w niemieckojęzycznym Internecie można ich znaleźć tysiące. Kolejki na granicy są dlatego, że "Polacy wracają trzema autami". Joschka Fischer w Polsce zapinał marynarkę, "by mu nie skradziono portfela z wewnętrznej kieszeni". Polscy żołnierze "nie pozwolą, by ktoś inny splądrował Irak".
Polski kozioł ofiarny
Może jednak jest trochę prawdy w krytykach, może pobłądziliśmy i powinniśmy zawrócić ze źle obranej drogi? Raczej nie: te same gazety w mniej eksponowanych miejscach przyznają nam rację. "La Stampa" obok wspomnianego artykułu Barbary Spinelli publikuje materiał zatytułowany 'Nie' Chiraca. Winny klęsce?" z podtytułem "Wszystkie 'korytarze' w siedzibie rady przypisują winę kanclerzowi Schröderowi". "Corriere della Sera" cytuje Silvio Berlusconiego: "Gra się na zrzucenie winy za brak porozumienia na Polskę i Hiszpanię, ale te kraje mają prawomocne interesy, których bronią, tak jak zrobiłby to każdy, gdyby był na ich miejscu". "Le Monde" zauważał: "W Nicei Chirac uparcie odrzucał podwójną większość - państw i mieszkańców - proponowaną przez Berlin. (...) Dziś Hiszpania i Polska wskazywane są palcem jako źli uczniowie z europejskiej klasy, pod pretekstem, że odrzucają system ważenia głosów przyjęty pod naciskiem Francji".
Skąd te różnice w opiniach? Czyżby aż tylu dobrych dziennikarzy naraz straciło rozum? Bardziej prawdopodobne jest wytłumaczenie, że część dziennikarzy realizowała zadania wyznaczone przez rządy i sekretariaty partii. Tu nie chodzi wszak tylko o antypatie do Polski. Francja, Niemcy i Beneluks grają o większą stawkę. Wszystko wskazuje na to, że zdecydowały się już na swój sposób zinstytucjonalizować awangardę Giscarda, czy tzw. twarde jądro, jak ostatnio nazywa się w prasie grupę państw, które mają zamiar zawiązać unię A. Państwa te - z dodatkiem Austrii (wyraźnie wybrała rolę satelity Niemiec) i Grecji (rządzonej przez antyamerykańskich socjalistów) - mogą niebawem podpisać traktat konstytucyjny Giscarda w obecnym kształcie, ogłaszając się awangardą Europy. Traktat daje im do tego prawo. Dla Francji i Niemiec oznacza to, że nie będzie już potrzebna żadna konferencja międzyrządowa, nie będą konieczne negocjacje i kompromisy. Państwa, które zechcą dołączyć do unii A, będą po prostu musiały podpisać traktat konstytucyjny w obecnym kształcie. Jeśli im nie będzie odpowiadał, nic nie stoi na przeszkodzie, by nie podpisywały i pozostały tam, gdzie są, czyli w unii B. Problem polega na tym, że Europa niemiecko-francuska ma więcej oponentów, niż się Chiracowi i Schröderowi wydawało. Do awangardy Giscarda prawie na pewno nie przystąpią Wielka Brytania i Hiszpania. Po niedawnym zwrocie Berlusconiego raczej nie przyłączą się do niej również Włochy. Poza awangardą pozostanie Polska, a prawdopodobnie również Finlandia i Irlandia. Być może także kilka mniejszych krajów obecnej i przyszłej UE nie ugnie się pod dyktatem.
Liga antyoszczercza
Czy podział na unię A i B może się komuś opłacać? Logika wskazywałaby, że nie, ale Francja i Niemcy nie będą chciały zrezygnować z tytułu "ojców Europy". Dlatego potrzebują winowajcy. Polska bardzo pasuje do tej roli. Nie powinno więc dziwić, jeśli w najbliższych tygodniach i miesiącach będą się ukazywać kolejne artykuły i reportaże przedstawiające nas w złym świetle.
Na niemałą część krytyk zagranicznej prasy rzeczywiście zasługujemy. Ale zagraniczni dziennikarze wiedzą, że dzisiaj Polska na naszym kontynencie stanowi anomalię tylko pod względem jakości dróg. Pod każdym innym względem - jeśli chodzi o niemądrych polityków, alienację władzy, korupcję, przestępczość, niesprawne urzędy itd. - jesteśmy w "średniej kontynentalnej" albo wręcz wypadamy całkiem dobrze. Dlatego artykuły, które się o nas ukazały i jeszcze się ukażą, są niesprawiedliwe i zasługują na reakcję. Jaką? Są dwie szkoły.
Jeśli mamy pewność, że artykuły o Polsce są niesprawiedliwe, powinniśmy zorganizować masową kampanię informacyjną o Polsce, Polakach i polskiej racji stanu. Ogromna większość piszących o nas ostatnio dziennikarzy nigdy w Polsce nie była. A niemal wszyscy, którzy do nas przyjeżdżają, wracają albo oczarowani, albo pod wielkim wrażeniem. To będzie nawet sporo kosztować, ale każdemu krajowi nic się tak nie opłaca, jak inwestować w dziennikarzy, jak mieć prasę po swojej stronie. PAIiIZ, UKIE, MSZ - wszystkie możliwe instytucje - powinny natychmiast rozpocząć operację "czyścimy nasz image".
Jeśli dowiedziemy (co nie jest trudne), że zła prasa jest wynikiem planu kilku rządów, to może warto byłoby we współpracy z Polonią powołać do życia Ligę Antyoszczerczą na wzór żydowskiej Anti-Defamation League. "Naszą misją - czytamy w statucie ADL - jest zatrzymać, apelując do rozsądku, sumienia, a w razie potrzeby do prawa, oszczerstwa pod adresem narodu żydowskiego". Liga zbiera i analizuje wszystkie wypadki nienawiści rasowej (nie tylko przeciwko Żydom), dokumentuje je, prowadzi działalność wychowawczą i pedagogiczną, tłumaczy, a czasem zaskarża do sądów szczególnie jaskrawe wypadki ksenofobii. My też powinniśmy mieć podobną organizację, nasz Instytut Pamięci Międzynarodowej. Powinniśmy odnotowywać i dokumentować kalumnie, pełne fałszu artykuły prasowe, wypowiedzi polityków (poczynając od Louisa Michela), akty dyskryminacji Polaków czy chociażby niechęci do nich. Potem powinniśmy cierpliwie prostować kłamstwa i pomyłki, tłumaczyć, przekonywać, zapraszać dziennikarzy, dzieci i młodzież, a gdy będzie taka potrzeba, zaskarżyć do sądu szczególnie aktywnych oszczerców.
Burzyciele spokoju
Nie pierwszy raz Polska dostaje się na europejskie języki. Na kongresie wiedeńskim (1814-1815) równie mocno jak Polaków napiętnowano tylko Napoleona Bonaparte. Tyle że Polakami pogardzano jako "pieskami Napoleona", ludźmi, którzy nie wiedzieli, co dla nich dobre i byli skłonni "angażować się w każdą awanturę". Po powstaniach listopadowym i styczniowym mówiono o Polakach, że stwarzają zagrożenie dla pokoju oraz harmonii w Europie. Nie Hit-ler, lecz my stwarzaliśmy zagrożenie dla pokoju w 1939 r. i dlatego "przezorni Europejczycy" nie chcieli "umierać za Gdańsk". Musieli umierać z głupoty. Potem potępili powstańców warszawskich w 1944 r. i powodujący same problemy rząd RP na uchodźstwie. Bez ceregieli podpisali dokument konferencji jałtańskiej i przez 45 lat skrupulatnie przestrzegali jej postanowień, de facto relegując część kontynentu do Azji.
Nie dziwi więc, że w 1981 r. kanclerz Niemiec Helmut Schmidt mówił o "Solidarności", iż "nieodpowiedzialnie naraża europejskie status quo i niszczy ducha współpracy z takim trudem wypracowanego na KBWE w Helsinkach". Stan wojenny był dla Schmidta "rozsądnym rozwiązaniem, stawiającym tamę wydarzeniom o katastrofalnych dla Europy skutkach". Gdyby Schmidt miał wówczas rację, nigdy nie doszłoby do zjednoczenia Niemiec i upadku komunizmu. "Sami będziecie sobie winni, jeśli Rosjanie was najadą - mówili nam Europejczycy - a przy okazji możecie ściągnąć nieszczęście i na nas". Dawali nam do zrozumienia, co to jest realpolitik. Pomogliśmy im obalić mur gratis: gdyby chcieli to zrobić sami, musieliby wydać biliony dolarów na wojnę, a kolejne biliony na odbudowę miast zniszczonych przez radzieckie rakiety i budowę cmentarzy dla milionów ofiar podobnej tragedii.
Pracując nad obaleniem muru berlińskiego, kierowaliśmy się interesem narodowym, który okazał się zbieżny z interesem europejskim. Dziś - z podobnych powodów - nie chcemy chcemy rezygnować z "ważenia" naszych głosów. Rządy naszych partnerów z UE usiłują osłabić nasz upór na trzy sposoby. Pierwszy to tradycyjna perswazja dyplomatyczna. W tym wypadku okazała się ona nieskuteczna. Drugi to presja medialna. Rządy Niemiec, Francji i Włoch nie rozpętały nigdy tak zmasowanej kampanii medialnej przeciwko państwu, nawet w okresie nieporozumień w kwestii interwencji w Iraku. Wspominał o tym Leszek Miller przemawiając na szczycie w Brukseli. Choć rząd RP odczuł tę kampanię prasową bardzo boleśnie, nie ugiął się i pod jej wpływem.
Pozostał więc sposób ostatni: nacisk finansowy. W niecałe 48 godzin po zakończeniu szczytu w Brukseli sześć państw
- Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Holandia, Austria i Szwecja - wystosowało do przewodniczącego komisji unii list informujący, że nie zamierzają przeznaczać na potrzeby UE więcej niż procent PKB, na czym najbardziej ucierpiałyby krnąbrne Hiszpania i Polska.
Europa - ofiara Polaków i Hiszpanów
"Na szczycie w Brukseli rządy Hiszpanii i Polski dały do zrozumienia, jakiej Europy nie tolerują. Nie chcą, by zrodziło się coś nowego na Starym Kontynencie, nie chcą podmiotu politycznego, który byłby w stanie podejmować decyzje jednocześnie szybkie, sprawne i demokratyczne. Chcą status quo. (...) Na szczęście większość rządów obecnych w Brukseli nie zaakceptowała tej ofensywy konserwatyzmu" - napisała w artykule wstępnym dziennika "La Stampa" Barbara Spinelli, córka jednego z założycieli Wspólnoty Europejskiej Altiero Spinellego. Lewicowa "La Repubblica" chłostała: "Europa wet i szantaży narodowych, ciągnących się od Maastricht do Amsterdamu, z Amsterdamu do Nicei, dojechała do pętli... Europa, ofiara Hiszpanów i Polaków, stawia czoło rozszerzeniu bez traktatu, bez konstytucji, bez karty praw. (...) Nie przypadkiem to dwa tenory z 'partii amerykańskiej' - Hiszpania i Polska - wymachiwały wetem w sprawie reformy głosowania, która dawałaby pierwszeństwo czynnikowi demograficznemu, a nie dyplomatycznemu, Europie narodów, a nie rządów. To te kraje, które były protagonistami niezgody na wojnę w Iraku - Francja, Belgia i Niemcy - odparły szantaż, ogłaszając fiasko szczytu". Komentator "Corriere della Sera" dodawał: "Polska deklaruje wierność Europie, ale nie ma żadnego problemu z zablokowaniem procesu konstytucyjnego. Bezpardonowa polityka skrywanego nacjonalizmu. Ofiara i kat Europy. (...) Tu Europa jeszcze nie dotarła - zatrzymała się na Odrze".
Brytyjski "The Guardian" pisał: "Bank, nad którym wierzyciele mają taką samą kontrolę jak dłużnicy, musi upaść". Gazeta uznała za oczywiste, że skoro Niemcy wpłacają 25 proc. unijnego budżetu, nie mogą się zgodzić, by biedna Polska miała prawie tyle samo głosów, ile mają one. O Leszku Millerze "Guardian" pisał: "Nie przygotowany do oddania nawet cala z absurdalnie nieproporcjonalnych praw do głosowania, zdobytych przez jego kraj na nicejskim szczycie w roku 2000, polski premier nie chciał kontynuować rozmów. Jego nieprzejednanie naśladował niemiecki kanclerz Gerhard Schröder, który nie chciał już więcej kompromisów, byleby tylko utrzymać przy życiu europejski show".
Stawka większa niż konstytucja
Krytykowała nas nie tylko prasa. Napadali nas też politycy. Szczególnie aktywni byli Belgowie. Zarówno premier Guy Verhofstadt, jak minister spraw zagranicznych Louis Michel (o którym w Brukseli mówią, że najpierw "włącza" usta, a potem rozum) krytykują Polskę przy każdej okazji: od poparcia amerykańskiej interwencji w Iraku, poprzez niewypełnienie naszych przedakcesyjnych zobowiązań, do obarczania nas - wbrew wszelkiej logice - odpowiedzialnością za fiasko konferencji międzyrządowej.
Znaczna część tych ataków jest inspirowana we Francji. Jacques Chirac ma z nami na pieńku z wielu powodów: począwszy od tego, co nazywa "rozłamem w Europie", czyli od sprawy Iraku i "listu ośmiu", przez aferę z rakietami Roland, skończywszy na krnąbrności w Kopenhadze i stanowczości w Brukseli. Chiracowi nie zawsze wypada nas krytykować, wszak kultywuje francuską grandeur z jej paternalistycznym stosunkiem do reszty Europy. Dlatego czasem podjudza sąsiadów, by się wypowiedzieli, wiedząc, że na ich brak taktu zawsze można liczyć.
Równie nieprzychylne wypowiedzi słychać było z Niemiec, gdzie za milczącym (a może nie tylko) przyzwoleniem Gerharda Schrödera odżywają antypolskie fobie i uprzedzenia. Ich wyrazem są nowe Polenwitze. Dowcipy o Polakach rzadziej już opowiadają satyrycy, ale w niemieckojęzycznym Internecie można ich znaleźć tysiące. Kolejki na granicy są dlatego, że "Polacy wracają trzema autami". Joschka Fischer w Polsce zapinał marynarkę, "by mu nie skradziono portfela z wewnętrznej kieszeni". Polscy żołnierze "nie pozwolą, by ktoś inny splądrował Irak".
Polski kozioł ofiarny
Może jednak jest trochę prawdy w krytykach, może pobłądziliśmy i powinniśmy zawrócić ze źle obranej drogi? Raczej nie: te same gazety w mniej eksponowanych miejscach przyznają nam rację. "La Stampa" obok wspomnianego artykułu Barbary Spinelli publikuje materiał zatytułowany 'Nie' Chiraca. Winny klęsce?" z podtytułem "Wszystkie 'korytarze' w siedzibie rady przypisują winę kanclerzowi Schröderowi". "Corriere della Sera" cytuje Silvio Berlusconiego: "Gra się na zrzucenie winy za brak porozumienia na Polskę i Hiszpanię, ale te kraje mają prawomocne interesy, których bronią, tak jak zrobiłby to każdy, gdyby był na ich miejscu". "Le Monde" zauważał: "W Nicei Chirac uparcie odrzucał podwójną większość - państw i mieszkańców - proponowaną przez Berlin. (...) Dziś Hiszpania i Polska wskazywane są palcem jako źli uczniowie z europejskiej klasy, pod pretekstem, że odrzucają system ważenia głosów przyjęty pod naciskiem Francji".
Skąd te różnice w opiniach? Czyżby aż tylu dobrych dziennikarzy naraz straciło rozum? Bardziej prawdopodobne jest wytłumaczenie, że część dziennikarzy realizowała zadania wyznaczone przez rządy i sekretariaty partii. Tu nie chodzi wszak tylko o antypatie do Polski. Francja, Niemcy i Beneluks grają o większą stawkę. Wszystko wskazuje na to, że zdecydowały się już na swój sposób zinstytucjonalizować awangardę Giscarda, czy tzw. twarde jądro, jak ostatnio nazywa się w prasie grupę państw, które mają zamiar zawiązać unię A. Państwa te - z dodatkiem Austrii (wyraźnie wybrała rolę satelity Niemiec) i Grecji (rządzonej przez antyamerykańskich socjalistów) - mogą niebawem podpisać traktat konstytucyjny Giscarda w obecnym kształcie, ogłaszając się awangardą Europy. Traktat daje im do tego prawo. Dla Francji i Niemiec oznacza to, że nie będzie już potrzebna żadna konferencja międzyrządowa, nie będą konieczne negocjacje i kompromisy. Państwa, które zechcą dołączyć do unii A, będą po prostu musiały podpisać traktat konstytucyjny w obecnym kształcie. Jeśli im nie będzie odpowiadał, nic nie stoi na przeszkodzie, by nie podpisywały i pozostały tam, gdzie są, czyli w unii B. Problem polega na tym, że Europa niemiecko-francuska ma więcej oponentów, niż się Chiracowi i Schröderowi wydawało. Do awangardy Giscarda prawie na pewno nie przystąpią Wielka Brytania i Hiszpania. Po niedawnym zwrocie Berlusconiego raczej nie przyłączą się do niej również Włochy. Poza awangardą pozostanie Polska, a prawdopodobnie również Finlandia i Irlandia. Być może także kilka mniejszych krajów obecnej i przyszłej UE nie ugnie się pod dyktatem.
Liga antyoszczercza
Czy podział na unię A i B może się komuś opłacać? Logika wskazywałaby, że nie, ale Francja i Niemcy nie będą chciały zrezygnować z tytułu "ojców Europy". Dlatego potrzebują winowajcy. Polska bardzo pasuje do tej roli. Nie powinno więc dziwić, jeśli w najbliższych tygodniach i miesiącach będą się ukazywać kolejne artykuły i reportaże przedstawiające nas w złym świetle.
Na niemałą część krytyk zagranicznej prasy rzeczywiście zasługujemy. Ale zagraniczni dziennikarze wiedzą, że dzisiaj Polska na naszym kontynencie stanowi anomalię tylko pod względem jakości dróg. Pod każdym innym względem - jeśli chodzi o niemądrych polityków, alienację władzy, korupcję, przestępczość, niesprawne urzędy itd. - jesteśmy w "średniej kontynentalnej" albo wręcz wypadamy całkiem dobrze. Dlatego artykuły, które się o nas ukazały i jeszcze się ukażą, są niesprawiedliwe i zasługują na reakcję. Jaką? Są dwie szkoły.
Jeśli mamy pewność, że artykuły o Polsce są niesprawiedliwe, powinniśmy zorganizować masową kampanię informacyjną o Polsce, Polakach i polskiej racji stanu. Ogromna większość piszących o nas ostatnio dziennikarzy nigdy w Polsce nie była. A niemal wszyscy, którzy do nas przyjeżdżają, wracają albo oczarowani, albo pod wielkim wrażeniem. To będzie nawet sporo kosztować, ale każdemu krajowi nic się tak nie opłaca, jak inwestować w dziennikarzy, jak mieć prasę po swojej stronie. PAIiIZ, UKIE, MSZ - wszystkie możliwe instytucje - powinny natychmiast rozpocząć operację "czyścimy nasz image".
Jeśli dowiedziemy (co nie jest trudne), że zła prasa jest wynikiem planu kilku rządów, to może warto byłoby we współpracy z Polonią powołać do życia Ligę Antyoszczerczą na wzór żydowskiej Anti-Defamation League. "Naszą misją - czytamy w statucie ADL - jest zatrzymać, apelując do rozsądku, sumienia, a w razie potrzeby do prawa, oszczerstwa pod adresem narodu żydowskiego". Liga zbiera i analizuje wszystkie wypadki nienawiści rasowej (nie tylko przeciwko Żydom), dokumentuje je, prowadzi działalność wychowawczą i pedagogiczną, tłumaczy, a czasem zaskarża do sądów szczególnie jaskrawe wypadki ksenofobii. My też powinniśmy mieć podobną organizację, nasz Instytut Pamięci Międzynarodowej. Powinniśmy odnotowywać i dokumentować kalumnie, pełne fałszu artykuły prasowe, wypowiedzi polityków (poczynając od Louisa Michela), akty dyskryminacji Polaków czy chociażby niechęci do nich. Potem powinniśmy cierpliwie prostować kłamstwa i pomyłki, tłumaczyć, przekonywać, zapraszać dziennikarzy, dzieci i młodzież, a gdy będzie taka potrzeba, zaskarżyć do sądu szczególnie aktywnych oszczerców.
la Repubblica Europa, ofiara Hiszpanów i Polaków, stawia czoło rozszerzeniu bez traktatu, bez konstytucji, bez karty praw. Corriere Della Sera Tu Europa jeszcze nie dotarła - zatrzymała się na Odrze! la Stampa Na szczycie w Brukseli rządy Hiszpanii i Polski dały do zrozumienia, jakiej Europy nie tolerują. (...) Na szczęście większość rządów obecnych w Brukseli nie zaakceptowała tej ofensywy konserwatyzmu. |
Więcej możesz przeczytać w 1/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.