Dusząc w zarodku klasę średnią, klasa polityczna popełnia samobójstwo
Rzeczpospolita, chcąc swój los zapewnić, chcąc się w równości z innymi państwami postawić, chcąc im wyrównać w podatkach, a tak wyrównawszy w mocy być poważną i wolną, powinna koniecznie w prawach swoich dać oddech tym, którzy jej skarbiec zapełniają. (...) Nie chciałbym w skórze tych władców naszych być, którym sztuka liczenia daleka" - pisał Stanisław Staszic. Używając po trosze tamtej poetyki, dziś rzec trzeba: może minister Hausner wyłazić ze skóry, lansując swój plan rozwoju przedsiębiorczości, lecz nic nie wskóra, skoro minister Raczko obdziera podatników ze skóry.
5 procent pŁonnej nadziei
Nie ma - jak uczy historia - lepszego sojusznika racjonalnie myślącego rządu niż racjonalnie myśląca, obliczalna klasa średnia. "Świadomość jasnych reguł gry ekonomicznej i dostatek klasy średniej to najlepszy miernik stanu gospodarki oraz jakości demokracji" - podkreśla prof. Samuel Huntington, amerykański politolog. Klasa średnia stabilizuje także scenę polityczną, bowiem mając coś do stracenia, eliminuje wszelkiej maści populistów i ekstremistów. Stąd wniosek, że polska demokracja i gospodarka mają się bardzo źle. W najbogatszych krajach klasa średnia stanowi nawet dwie trzecie społeczeństwa. W Polsce do klasy średniej, czyli grona osób, których dochody mieszczą się w drugim i trzecim przedziale podatkowym, należy zaledwie 4,91 proc. społeczeństwa. To dwa razy mniej niż 10 lat temu! Już w 2001 r. ówczesny wicepremier prof. Marek Belka, podwyższając podatki, tłumaczył, że ktoś musi zapłacić za "reformę finansów publicznych". Rząd pieniądze zabrał, ale reformy nie przeprowadził. Podobnie będzie w 2004 r. Niespełna 5 proc. społeczeństwa, które może gromadzić nadwyżki finansowe i je inwestować, zostanie ograbione w imię - wciąż bardzo iluzorycznej - naprawy finansów państwa. Straci także 9 mln osób z pierwszego przedziału podatkowego (zarabiających 20-25 tys. zł rocznie). Połowa z nich dotychczas korzystała z ulg podatkowych, których nie będzie w 2004 r.
Bicz na pracowitych i myślących
W Rzeczypospolitej praktycznie nigdy nie ceniono ludzi, którzy dorobili się dzięki własnej pracy, którym chciało się chcieć. Hugo Kołłątaj powiadał na przełomie XVIII i XIX wieku: "Chlubimy się na próżno nazwiskiem wolności. Co to za wolność, co to za rząd, któremu tylko co dwa roki na sześć niedziel głowę przyprawiają, który, jeżeli chce być czynny, musi się buntować przeciwko własnej konstytucji, bo każda konfederacja nic inszego nie jest, tylko rokosz przeciwko prawu. Nic inszego tylko bicz na pracowitych, myślących o przyszłości naszej". Pozytywistyczni pisarze, jak chociażby Bolesław Prus w "Lalce", starali się przeorać mentalność społeczną, dowodząc, że człowiek, który dorobił się majątku dzięki własnej pracy, zasługuje na szacunek. Na próżno. Za idola epoki w większym stopniu uchodził heroiczny kamikadze Piotr Wysocki niż zwolennik pracy u podstaw Aleksander Wielopolski. W II Rzeczypospolitej twórca złotego Władysław Grabski, który przygotował grunt dla rozwoju klasy średniej, był przez socjalistów krytykowany, podobnie jak dziś prof. Leszek Balcerowicz. "A na cóż was teraz stać wobec Ameryki, która kłania się kapitalistom, skoro przez głupotę, głupotę bliską najgłupszemu samobójstwu, dorżnęli dziadowie i ojcowie nasi mieszczaństwo?" - pytał rządzących w pierwszej połowie lat 30. minionego wieku prof. Michał Bobrzyński z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Po II wojnie światowej rachityczną klasę średnią niszczono na wszelkie sposoby - w imię komunistycznej urawniłowki, tzw. syndromu egalitarno-reglamentacyjnego albo hołdowania filozofii "równych żołądków". Aby "prywaciarz" bądź "badylarz" mogli rozpocząć działalność, musieli w latach 60. zdobyć 11 pieczątek urzędniczych (w latach 70. "tylko" 6-8).
Polska klasa średnia zaczęła się odradzać w 1988 r., kiedy uchwalono ustawę o wolności gospodarczej. W ciągu kilku miesięcy powstało ponad 2 mln firm. - To dowód, że wystarczy nam rok normalnych rządów i zostaną zbudowane solidne fundamenty, na których w ciągu kilkunastu lat wyrośnie stabilna i liczna polska klasa średnia - komentuje Stefan Bratkowski. Niestety, tworzącą się na początku transformacji klasę średnią bardzo szybko zaczęto obciążać balastem fiskalnym, zanim jeszcze zdążyła okrzepnąć. - Dziś jest ona tłamszona przez urzędnicze hordy - zwraca uwagę Bratkowski. Tłamszona - dodajmy - przy aplauzie biedniejszych obywateli III RP, niechętnych do brania odpowiedzialności za swój los (według niedawnych badań OBOP, aż 84 proc. Polaków nie liczy na siebie, lecz oczekuje pomocy państwa).
Pańszczyzna XXI wieku
Wbrew temu, co uwielbiają wmawiać nam politycy, podatki są w Polsce bardzo wysokie. Znacznie wyższe niż w bogatszych krajach Unii Europejskiej. Aby się przekonać o prawdziwości tej tezy, wystarczy sprawdzić, że dochody w wysokości
10 tys. euro rocznie, które w Polsce wpychają podatnika do drugiego przedziału dochodowego, w większości krajów Europy są w ogóle zwolnione z opodatkowania. Fiskalizm naszego państwa stale się zwiększa, dusząc w zarodku klasę średnią. Gdyby w 2003 r. przeciętny Jan Kowalski od 1 stycznia oddawał państwu całe swoje zarobki na poczet podatków, to na własny użytek zaczynałby pracować 28 czerwca (po 186 dniach!), czyli 12 dni później niż w 2000 r. W 2004 r. dzień, od którego rozpoczyna się praca na własny rachunek (tzw. dzień wolności podatkowej), wypadnie jeszcze później, bo wysokość progów podatkowych zostanie zamrożona, a wszystkie ulgi podatkowe - zlikwidowane. W USA podatnik zarabia na siebie już po 143 dniach, mieszkaniec krajów OECD (najbardziej rozwiniętych państw świata) po 146 dniach, a UE - po 165 dniach.
W pętli fiskusa
Obiecywano nam, że w zamian za likwidację ulg uzyskamy obniżenie stawek podatkowych. Tak się jednak nie stało. Skumulowany wskaźnik inflacji w latach 2002-2004 wyniesie prawie 6 proc. Zatem choćby tylko zachowanie nie zmienionych progów podatkowych oznacza, że nawet ci z nas, których dochody realnie nie rosły, zapłacą wyższy podatek. W 2002 r. osoba, której dochód do opodatkowania wynosił 37 024 zł, zapłaciła podatek w wysokości 6 504 zł. W 2004 r. przy identycznych dochodach (podwyższonych jedynie o wskaźnik inflacji) zapłaci już o 220 zł więcej. Będzie to swoiste wpisowe do klubu polskiej klasy średniej, bo dzięki zamrożeniu progów podatkowych część osób, których dochody realnie utrzymują się na tym samym poziomie, trafia do drugiego przedziału podatkowego. Podatki wzrosną w 2004 r. również z powodu likwidacji ulg. Pozostają tylko: ulga rehabilitacyjna, na spłatę kredytu mieszkaniowego, remontowa (tylko do 2005 r.) oraz ulga związana z darowiznami kościelnymi (zmniejszona do 350 zł rocznie). Studenci za studia zaoczne lub wieczorowe będą płacili o jedną piątą więcej! Mikroskopijna klasa średnia (wspomniane 5 proc. społeczeństwa) zamiast więc coraz więcej znaczyć na polskiej scenie politycznej, zacznie biednieć. Dusząc ją w zarodku, nasza klasa polityczna popełnia samobójstwo, bo pozbawia się stabilnej bazy liberalnej. Drenowanie portfeli lepiej zarabiających obywateli jest szkodliwe nawet z perspektywy doraźnych wpływów do budżetu!
W USA tę prawidłowość zauważono już w latach 20. XX wieku. Po obniżeniu stawki podatkowej dla najlepiej zarabiających z 73 proc. do 25 proc. podatnicy o dochodach powyżej 100 tys. USD zapewnili w 1926 r. aż 51 proc. wszystkich wpływów podatkowych. Przed obniżką (w 1921 r.) płacone przez nich podatki stanowiły tylko 28 proc. całości wpływów. Podobny efekt uzyskał Ronald Reagan, kiedy obniżył stawki podatkowe dla najbogatszych z 70 proc. do 28 proc. W 1981 r. 5 proc. najbogatszych Amerykanów zapewniało 35,4 proc. wpływów z podatków od osób fizycznych. W ciągu ośmiu lat ich udział wzrósł do 44 proc. Stany Zjednoczone nie są wyjątkiem. We Francji, gdzie najwyższa stawka wynosi 57 proc., dochody z podatków od dochodów sięgają zaledwie 6 proc. PKB. W Nowej Zelandii - przy najwyższej stawce wynoszącej 33 proc. - do budżetu wpływa dzięki temu podatkowi aż 17 proc. PKB.
Pielęgnacja, czyli inwestycja
Przepis na wykształcenie klasy średniej jest równie prosty jak na przygotowanie świetnego kortu trawiastego do tenisa. Należy zasiać dobrą trawę, a potem już tylko przez lata ją pielęgnować. Nasiona zostały rzucone przed 15 laty, kiedy odeszliśmy od społeczno-gospodarczego koszmaru socjalizmu, wracając do gospodarki opartej na rynku i własności. Gorzej z pielęgnowaniem. Proces formowania się klasy średniej jest hamowany w Polsce przez janosikowy, progresywny system podatkowy i nadmierną etatyzację oraz upolitycznienie gospodarki, gdzie preferowane są korupcyjne układy.
W myśl zasady, którą w "Manifeście komunistycznym" (1848 r.) lansowali Karol Marks i Fryderyk Engels, progresja podatkowa była narzędziem rewolucji w walce robotników o przejęcie środków produkcji. Na początku czerwca 2003 r. wydawało się, że postawiony pod ścianą Leszek Miller zdecyduje się na złoty strzał i wbrew populistycznym hasłom swojej formacji przeforsuje wprowadzenie podatku liniowego, który dałby szansę na zwiększenie w Polsce liczby osób zamożnych, aspirujących do miana klasy średniej. Miller propozycję wprowadzenia podatku liniowego zgłosił, ale właściwie natychmiast się z niej wycofał. W efekcie polska klasa średnia przypomina ów dziwny samochód ze słynnego monologu Tadeusza Olszy: wstawiony jegomość wychodzi z restauracji i wsiada do swojego samochodu, ale auto jest zdemolowane - nie ma ani kół, ani kierownicy, ani migaczy, a w środku siedzi jakiś facet, który wali naszego bohatera w mordę.
Jak niszczono klasę średnią w III RP Nie dokonana reprywatyzacja W grudniu 1994 r. Sejm odrzucił, głosami SdRP, UP i PSL, projekt reprywatyzacji przygotowany przez Radę Konsultacyjną ds. Reprywatyzacji. W następnym Sejmie do prezydenckiego projektu Lecha Wałęsy dodawano kolejne projekty ustaw, przewidujących coraz mniejsze zwroty. Tak długo nad nimi debatowano, aż skończyła się kadencja i nie uchwalone ustawy trafiły do kosza. Za rządów AWS projekty reprywatyzacyjne skontrowano hasłem: "Wszyscy mają prawo do spadku po PRL", i zajęto się rozpatrywaniem projektu ustawy uwłaszczeniowej prof. Adama Bieli. W marcu 2001 r. kadłubową ustawę reprywatyzacyjną uchwalono, lecz zawetował ją prezydent. Równanie z PIT-em Co roku, uchwalając nowe stawki podatkowe, posłowie "pochylają się z troską" nad dolą najbiedniejszych. Po każdym takim pochyleniu rośnie opodatkowanie tych, którzy mogliby tworzyć polską klasę średnią. Rekordzistą był lewicowy rząd Waldemara Pawlaka, który w 1994 r. podniósł podatki w II i III przedziale podatkowym o 3 punkty procentowe i 5 punktów procentowych. CIT-em w przedsiębiorcę Ostatnią decyzją przeforsowaną przez Leszka Balcerowicza była krocząca obniżka podatku dochodowego od osób prawnych (CIT). Miał on być w 2003 r. obniżony do 24 proc. (z 28 proc.), a w 2004 r. do 22 proc. Grzegorz W. Kołodko podniósł jednak CIT do 27 proc. Jerzy Haus-ner ten błąd naprawia, ale poniesionych przez przedsiębiorców strat to nie zrekompensuje. Belką w ciułacza W 2002 r. ówczesny minister finansów Marek Belka doprowadził do opodatkowania dochodów odsetkowych i giełdowych. |
Więcej możesz przeczytać w 1/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.