W dzisiejszym kinie herosa może zagrać tylko cherlak lub kobieta
Pod koniec XX wieku w Hollywood podniesiono larum. Po weryfikacji kadr ktoś doszedł do strasznego wniosku: gwiazdy kina akcji się starzeją. Bruce Willis i Mel Gibson przekroczyli czterdziestkę. Arnoldowi Schwar-zeneggerowi i Sylvestrowi Stallone stuknęła pięćdziesiątka, a najstarszy z nich - Harrison Ford - był już w połowie drogi do sześćdziesiątki. Z ligą B też nie było najlepiej: Steven Seagal, Jean-Claude Van Damme i Chuck Norris po sukcesach w latach 80. i na początku następnej dekady osunęli się w produkcje adresowane wyłącznie na rynek wideo. Co gorsza, na horyzoncie nie było widać następców - chłopów jak dęby, co to w mocarne łapska mogą ująć nawet "grubą Bertę" i odpalić bez obawy, że siła odrzutu zmiecie ich poza kadr. Nikt przecież nie mógł poważnie traktować jako gwiazd kina akcji chłopięcego Keanu Reevesa, który błysnął w "Speed. Niebezpieczna szybkość", czy Toma Cruise'a, niższego o głowę od swej małżonki Nicole Kidman. W filmografii Cruise'a "Mission: Impossible" wyglądał wtedy raczej na efektowny wypadek przy pracy. Tylko kustosze tradycji Jamesa Bonda mogli z ufnością patrzeć w przyszłość, bowiem po chybionym eksperymencie pod kryptonimem Timothy Dalton, znaleźli wreszcie przyzwoitego następcę Seana Connery'ego i Rogera Moore'a w osobie Pierce'a Brosnana.
Potwory, kosmici i Francuzi
Stallone, Schwarzenegger, a po części także Gibson i Willis byli spadkobiercami tradycji Johna Wayne'a, Gary'ego Coopera, Jamesa Stewarta, Lee Marvina, Clinta Eastwooda i Charlesa Bronsona. Harrison Ford sytuował się natomiast w porządku genealogicznym bohaterów kina przygodowego, kojarzonego z gwiazdorami formatu Douglasa Fairbanksa, Errolla Flynna i Burta Lancastera. Jeśli więc w latach 90. nie nastąpiła automatycznie zamiana starej konstelacji gwiazdorskiej na nową, oznaczało to, iż nie było takiej potrzeby.
Kino akcji nie zamierzało odejść do lamusa. Wysłało tam tylko swoich dotychczasowych bohaterów, którzy dla jego ewolucji stali się kamieniem młyńskim u szyi. Już w mitologii o militarnych i intelektualnych cechach herosa decydowało to, kogo będzie on miał za przeciwnika. Tymczasem najpotężniejszy wróg Ameryki Związek Sowiecki zniknął. Gdy świat się radował z obalenia muru berlińskiego i bankructwa imperium zła, na pogrzeb arcywroga, na którym zawsze można było polegać, chyba tylko Hollywood przywdział żałobę. Reszty zniszczeń w kartotece tradycyjnych czarnych charakterów dokonał terror epoki politycznej poprawności. Wróg Ameryki z twardego konkretu rasowego, narodowościowego, religijnego czy ideologicznego musiał się pod czujnym okiem armii fanatycznych Robespierre'ów przeistoczyć w jakiś mgławicowy, neutralny politycznie byt: psychopatę, dewianta, terrorystę, desperata lub frustrata, a najczęściej wszystko razem w jednym pakiecie. Dopuszczalne były jeszcze różne potwory, kosmici, mutanci, czarnoksiężnicy, klęski naturalne i... Anglicy, którzy jako czarne charaktery nigdy nie budzili protestów. Im bardziej oksfordzki mieli akcent, tym perfidniejsze typy grywali. Nic dziwnego, że w ubiegłorocznej ankiecie na największego łajdaka w dziejach kina awansował posługujący się nieskazitelną brytyjską angielszczyzną Anthony Hopkins jako Hannibal Lecter. Ale moda na Anglików także się kończy. "Matrix. Reaktywacja", "Pan i władca. Na krańcu świata", a nawet zrealizowany w duchu starej szkoły kina akcji "S.W.A.T." jasno dają do zrozumienia, że dziś dla Amerykanów nie jest wrogiem ich wierny sojusznik Brytyjczyk, lecz podstępny i perfidny Francuz.
Ostatnia szarŻa dinozaurów
Następcy spiżowych herosów postury Arniego i Sly'a Stallone'a nie pojawili się, choć chętnych nie brakuje. Próbują Vin Diesel ("xXx") i The Rock ("Król Skorpion"). Mają porównywalną masę mięśniową, lecz - niestety - także porównywalne umiejętności aktorskie, a to znaczy, że wiele nie zwojują w Hollywood, jeśli ktoś nie skroi na ich miarę ról w typie Ramba czy Terminatora. Willis i Gibson są w nieporównanie bardziej komfortowej sytuacji. Są prawie o 10 lat młodsi i nieraz dowiedli, iż mogą świetnie prosperować poza gatunkowym gettem "Zabójczych broni" i "Szklanych pułapek". 56-letni Arnie, którego postępującą od czasu sukcesu "Prawdziwych kłamstw" (1994) degradację w rankingu najbardziej kasowych gwiazd na moment zahamował "Terminator 3. Bunt maszyn", miał dosyć rozumu, kasy i koneksji, by z Hollywood zwiać do Sacramento, gdzie mieści się siedziba gubernatora Kalifornii. Starszy od niego o rok Sly nie miał ani dobrze skoligaconej małżonki, ani politycznych ambicji. Dziś musi akceptować upokarzający fakt, że jego telefon milczy. Niczym akwizytor puka pokornie do drzwi producentów i bierze wszystko jak leci. Letnie przyjęcie ostatnich dokonań aktora, z "Dopaść Cartera" i "Driven" na czele, świadczy, że przestała działać magia, którą jego nazwisku zapewniły seriale "Rocky" i "Rambo".
To, że Arnie, Sly, Mel, Bruce i Ford rychtują się do "Terminatora 4", "Rambo 4", "Mad Maxa 4", "Szklanej pułapki 5" i "Indiany Jonesa 4", nie zmienia faktu, że jest to już ostatnia szarża dinozaurów. Kino akcji na dobre wkroczyło w nową epokę, którą zdefiniowały takie filmy, jak "Faceci w czerni", "Dzień Niepodległości", "Mission: Impossible", "Matrix", "Gladiator", "Spider-Man" czy "Władca pierścieni". Idąc za przykładem walecznej bohaterki cyklu "Obcy", usamodzielniły się również kobietki. Odkryły, że nie tylko mogą być równorzędnymi partnerami mężczyzn (Gillian Anderson w "Z Archiwum X", Carrie-Anne Moss jako Trinity w "Matriksie"), ale też świetnie potrafią sobie radzić w tarapatach bez pomocy krzepkiego księcia z bajki. Wraz z upadkiem ostatniego bastionu dawnego systemu gwiazd prysł również mit kina akcji jako domeny mężczyzn. Dowiodły tego premiery obu części "Lary Croft: Tomb Raider" z Angeliną Jolie - następczynią Indiany Jonesa, reanimowanych w duchu kung-fu "Aniołków Charliego" czy "Kill Bill" z morderczym żeńskim kwartetem.
Przypadkowy bohater
Do zwalczania dziwacznych wrogów nie był już potrzebny Herkules. Pojawił się nowy typ bohatera: przypadkowego, podejmującego walkę mimo woli - no bo tak wyszło. Ten trend zapowiadały już "Szklane pułapki", a określiły role Nicolasa Cage'a w "Twierdzy" i "Con Air", Bena Afflecka w "Armageddonie" i "Daredevil" czy Tobeya Maguire'a w "Spider-Manie". Na te zmiany nałożyła się rozbudzona przez pokolenie wideomaniaków (i silne chińskie lobby w Hollywood) moda na kung-fu oraz powrót do łask białej broni jako alternatywy dla coraz nudniejszych strzelanin. Renesans, bez wątpienia za sprawą "Gladiatora", przeżywają więc filmy przygodowo-kostiumowe rozgrywające się w egzotycznych, historycznych lub fantastycznych dekoracjach. Tylko w tym roku weszły na ekrany takie filmy, jak "Piraci z Karaibów" z Johnnym Deppem, "Pan i władca" z Russellem Crowe'em, "Ostatni samuraj" z Cruise'em, a za chwilę otrzymamy finalne części trylogii "Władca pierścieni" i "Gwiezdne wojny". W produkcji są aż dwie biografie Aleksandra Wielkiego - Baza Luhrmanna z Leonardem DiCaprio oraz Olivera Stone'a z Colinem Farrellem.
Widzowie bez oporów zaakceptowali to, że chodzą raczej na filmy, a nie na nazwiska. Choć nadal cenią waleczność, bardziej swojsko czują się, obcując z bohaterami, którzy nie wpędzają ich w kompleks niższości, gdy co rano w gatkach dokonują inspekcji swojego wyglądu przed lustrem. Dziś każdy, niezależnie od płci, postury i przynależności rasowej, hobbitów nie wyłączając, może dokonywać na ekranie heroicznych czynów. Jeśli weźmie kilka lekcji u mistrza wschodnich sztuk walki albo podda się genetycznej modyfikacji - jak bohaterowie "Spider-Mana" czy "Hulka" - po czym złoży swój los w ręce dobrego scenarzysty i speca od efektów komputerowych, będzie wiedział, jak radzić sobie, gdy znajdzie się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu lub wymiarze.
Potwory, kosmici i Francuzi
Stallone, Schwarzenegger, a po części także Gibson i Willis byli spadkobiercami tradycji Johna Wayne'a, Gary'ego Coopera, Jamesa Stewarta, Lee Marvina, Clinta Eastwooda i Charlesa Bronsona. Harrison Ford sytuował się natomiast w porządku genealogicznym bohaterów kina przygodowego, kojarzonego z gwiazdorami formatu Douglasa Fairbanksa, Errolla Flynna i Burta Lancastera. Jeśli więc w latach 90. nie nastąpiła automatycznie zamiana starej konstelacji gwiazdorskiej na nową, oznaczało to, iż nie było takiej potrzeby.
Kino akcji nie zamierzało odejść do lamusa. Wysłało tam tylko swoich dotychczasowych bohaterów, którzy dla jego ewolucji stali się kamieniem młyńskim u szyi. Już w mitologii o militarnych i intelektualnych cechach herosa decydowało to, kogo będzie on miał za przeciwnika. Tymczasem najpotężniejszy wróg Ameryki Związek Sowiecki zniknął. Gdy świat się radował z obalenia muru berlińskiego i bankructwa imperium zła, na pogrzeb arcywroga, na którym zawsze można było polegać, chyba tylko Hollywood przywdział żałobę. Reszty zniszczeń w kartotece tradycyjnych czarnych charakterów dokonał terror epoki politycznej poprawności. Wróg Ameryki z twardego konkretu rasowego, narodowościowego, religijnego czy ideologicznego musiał się pod czujnym okiem armii fanatycznych Robespierre'ów przeistoczyć w jakiś mgławicowy, neutralny politycznie byt: psychopatę, dewianta, terrorystę, desperata lub frustrata, a najczęściej wszystko razem w jednym pakiecie. Dopuszczalne były jeszcze różne potwory, kosmici, mutanci, czarnoksiężnicy, klęski naturalne i... Anglicy, którzy jako czarne charaktery nigdy nie budzili protestów. Im bardziej oksfordzki mieli akcent, tym perfidniejsze typy grywali. Nic dziwnego, że w ubiegłorocznej ankiecie na największego łajdaka w dziejach kina awansował posługujący się nieskazitelną brytyjską angielszczyzną Anthony Hopkins jako Hannibal Lecter. Ale moda na Anglików także się kończy. "Matrix. Reaktywacja", "Pan i władca. Na krańcu świata", a nawet zrealizowany w duchu starej szkoły kina akcji "S.W.A.T." jasno dają do zrozumienia, że dziś dla Amerykanów nie jest wrogiem ich wierny sojusznik Brytyjczyk, lecz podstępny i perfidny Francuz.
Ostatnia szarŻa dinozaurów
Następcy spiżowych herosów postury Arniego i Sly'a Stallone'a nie pojawili się, choć chętnych nie brakuje. Próbują Vin Diesel ("xXx") i The Rock ("Król Skorpion"). Mają porównywalną masę mięśniową, lecz - niestety - także porównywalne umiejętności aktorskie, a to znaczy, że wiele nie zwojują w Hollywood, jeśli ktoś nie skroi na ich miarę ról w typie Ramba czy Terminatora. Willis i Gibson są w nieporównanie bardziej komfortowej sytuacji. Są prawie o 10 lat młodsi i nieraz dowiedli, iż mogą świetnie prosperować poza gatunkowym gettem "Zabójczych broni" i "Szklanych pułapek". 56-letni Arnie, którego postępującą od czasu sukcesu "Prawdziwych kłamstw" (1994) degradację w rankingu najbardziej kasowych gwiazd na moment zahamował "Terminator 3. Bunt maszyn", miał dosyć rozumu, kasy i koneksji, by z Hollywood zwiać do Sacramento, gdzie mieści się siedziba gubernatora Kalifornii. Starszy od niego o rok Sly nie miał ani dobrze skoligaconej małżonki, ani politycznych ambicji. Dziś musi akceptować upokarzający fakt, że jego telefon milczy. Niczym akwizytor puka pokornie do drzwi producentów i bierze wszystko jak leci. Letnie przyjęcie ostatnich dokonań aktora, z "Dopaść Cartera" i "Driven" na czele, świadczy, że przestała działać magia, którą jego nazwisku zapewniły seriale "Rocky" i "Rambo".
To, że Arnie, Sly, Mel, Bruce i Ford rychtują się do "Terminatora 4", "Rambo 4", "Mad Maxa 4", "Szklanej pułapki 5" i "Indiany Jonesa 4", nie zmienia faktu, że jest to już ostatnia szarża dinozaurów. Kino akcji na dobre wkroczyło w nową epokę, którą zdefiniowały takie filmy, jak "Faceci w czerni", "Dzień Niepodległości", "Mission: Impossible", "Matrix", "Gladiator", "Spider-Man" czy "Władca pierścieni". Idąc za przykładem walecznej bohaterki cyklu "Obcy", usamodzielniły się również kobietki. Odkryły, że nie tylko mogą być równorzędnymi partnerami mężczyzn (Gillian Anderson w "Z Archiwum X", Carrie-Anne Moss jako Trinity w "Matriksie"), ale też świetnie potrafią sobie radzić w tarapatach bez pomocy krzepkiego księcia z bajki. Wraz z upadkiem ostatniego bastionu dawnego systemu gwiazd prysł również mit kina akcji jako domeny mężczyzn. Dowiodły tego premiery obu części "Lary Croft: Tomb Raider" z Angeliną Jolie - następczynią Indiany Jonesa, reanimowanych w duchu kung-fu "Aniołków Charliego" czy "Kill Bill" z morderczym żeńskim kwartetem.
Przypadkowy bohater
Do zwalczania dziwacznych wrogów nie był już potrzebny Herkules. Pojawił się nowy typ bohatera: przypadkowego, podejmującego walkę mimo woli - no bo tak wyszło. Ten trend zapowiadały już "Szklane pułapki", a określiły role Nicolasa Cage'a w "Twierdzy" i "Con Air", Bena Afflecka w "Armageddonie" i "Daredevil" czy Tobeya Maguire'a w "Spider-Manie". Na te zmiany nałożyła się rozbudzona przez pokolenie wideomaniaków (i silne chińskie lobby w Hollywood) moda na kung-fu oraz powrót do łask białej broni jako alternatywy dla coraz nudniejszych strzelanin. Renesans, bez wątpienia za sprawą "Gladiatora", przeżywają więc filmy przygodowo-kostiumowe rozgrywające się w egzotycznych, historycznych lub fantastycznych dekoracjach. Tylko w tym roku weszły na ekrany takie filmy, jak "Piraci z Karaibów" z Johnnym Deppem, "Pan i władca" z Russellem Crowe'em, "Ostatni samuraj" z Cruise'em, a za chwilę otrzymamy finalne części trylogii "Władca pierścieni" i "Gwiezdne wojny". W produkcji są aż dwie biografie Aleksandra Wielkiego - Baza Luhrmanna z Leonardem DiCaprio oraz Olivera Stone'a z Colinem Farrellem.
Widzowie bez oporów zaakceptowali to, że chodzą raczej na filmy, a nie na nazwiska. Choć nadal cenią waleczność, bardziej swojsko czują się, obcując z bohaterami, którzy nie wpędzają ich w kompleks niższości, gdy co rano w gatkach dokonują inspekcji swojego wyglądu przed lustrem. Dziś każdy, niezależnie od płci, postury i przynależności rasowej, hobbitów nie wyłączając, może dokonywać na ekranie heroicznych czynów. Jeśli weźmie kilka lekcji u mistrza wschodnich sztuk walki albo podda się genetycznej modyfikacji - jak bohaterowie "Spider-Mana" czy "Hulka" - po czym złoży swój los w ręce dobrego scenarzysty i speca od efektów komputerowych, będzie wiedział, jak radzić sobie, gdy znajdzie się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu lub wymiarze.
Więcej możesz przeczytać w 1/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.