Zamiast prawdy Mel Gibson pokazał w "Pasji" wyszukaną masakrę, jakiej nie powstydziliby się współcześni terroryści
Słuchając kolejnych dyskusji o "Pasji" Gibsona, jestem coraz bardziej przekonany, że w tym całym zamieszaniu nie chodzi wcale o film, czyli dzieło sztuki, lecz o socjologiczno-biznesową transakcję: wprowadzenie kapitału naszych uczuć religijnych do obiegu finansowego Hollywood. Mel Gibson, znany aktor, laureat dwóch Oscarów, jest członkiem radykalnej społeczności chrześcijańskiej, będącej na pograniczu katolicyzmu. Pojmuje swoją wiarę fundamentalistycznie, prawie jak Osama bin Laden. Nie, Gibson nikogo nie morduje, ale też wierzy w to, że żyjemy w czasach zmuszających do konfrontacji, w związku z czym idei miłości nadaje kształt masakry i mokrej plamy. Filmowa opowieść Gibsona o ostatnich dwunastu godzinach życia Chrystusa, czyli o jego męce i ukrzyżowaniu, okazuje się sadomasochistyczną prowokacją, obliczoną na wywołanie skrajnych uczuć - doprowadzenie do łez, ekstazy, złości, sprzeciwu.
Kiedy słyszę, że księża zachęcają wiernych, by poszli na "Pasję" do kina i potraktowali ten film, jako przygotowanie do rekolekcji, zadaję sobie pytanie, czy zdają sobie sprawę, że sam Gibson pewnie na ich rekolekcje by nie przyszedł. Znudziłyby go. On wierzy w wymowę fizycznego okrucieństwa, dlatego "Pasja" w jego wydaniu wygląda tak, jakby mękę Pańską inscenizowali członkowie jakiejś lubującej się w brutalności sekty. Jeden z księży, z którymi rozmawiałem, pytając go, dlaczego duchowni przemilczają oczywisty fakt, iż opisana w czterech Ewangeliach męka Chrystusa nie zawierała elementów takiego okrucieństwa i czy nie oznacza to, że w rzeczywistości widzom w kinie przedstawia się piątą Ewangelię według nieświętego Mela Gibsona, pokiwał głową i odparł trochę speszony: "No rzeczywiście, można tak powiedzieć".
Ten film pod każdym względem jest wątpliwy: aktorstwo jak z oleodruku - przerysowane i niemal nieme, czy języki, jakimi szczątkowo posługują się postacie - aramejski i łacina. Wreszcie prawdopodobieństwo aż takiej drastyczności przedstawionych wydarzeń (reżyser oparł się na tekstach niemieckiej mistyczki Anny Katarzyny Emmerich, która tak to sobie wyobraziła). Nie mam wątpliwości: Gibson zrobił wszystko, by zaszokować publiczność. I udało mu się. Widzowie siedzą z otwartymi ustami, czasem z zasłoniętymi oczami, a czasem po prostu wychodzą z kina. Ci, którzy zostają, gapią się na pokazaną ze szczegółami śmierć torturowanego Chrystusa, łudząc się, że dzięki temu umocni się ich wiara. Płonne nadzieje. Tak samo płonne jak oczekiwanie, że ludzie przyglądający się na ulicy umierającemu człowiekowi, którego potrącił samochód, zrozumieją i przeżyją dzięki temu misterium śmierci. A gdzież tam! Są i pozostaną tylko gapiami. Będą widzieli mózg wypływający z czaszki na trotuar i nie zmieni ich to ani na jotę. Dalej będą przebiegać na czerwonym świetle, by wskoczyć do odjeżdżającego tramwaju.
Często słyszę, że ostateczną miarą emocjonalnego sukcesu "Pasji" ma być to, że niektórzy widzowie płaczą, oglądając ten film. Cóż za bzdura! Widzowie w kinie płaczą na co drugim melodramacie, patrząc, jak on i ona biegną, by wpaść sobie w objęcia. I nikt nie twierdzi, że to jest dowód na szczególną wartość filmu. To raczej dowód na to, że powiodła się manipulacja naszymi uczuciami.
Tak samo jest w wypadku "Pasji". Zmanipulowano nas. Wmówiono, że to film dla wierzących w Boga i poszukujących prawdy o śmierci Chrystusa. Tymczasem zamiast prawdy pokazano wyszukaną masakrę, jakiej nie powstydziliby się współcześni terroryści. A może o to właśnie chodziło? Żeby nas jeszcze bardziej przestraszyć, skłócić i zamknąć na racje ludzi innych kultur i religii?
I jeszcze jedno. Dla mnie wcale nie mniej ważne: "Pasja" Gibsona z artystycznego punktu widzenia jest dziełem nieudanym. Aktorzy grają jak amatorzy w średniowiecznym misterium, a kamera zainteresowana jest raczej obserwowaniem ran, spuchnięć, krwi i strzępów ciała niż ludzi. W internetowym czacie ktoś mi przypomniał, że w filmach Tarantino krew także leje się wiadrami, a w powietrzu latają strzępy mięsa. I nikt nie zaprzecza, że to dzieła sztuki. Owszem, tyle że w wypadku "Pasji" porównanie z Tarantino jest nieuprawnione: skala osiągnięcia artystycznego okazała się nieporównywalna. Gibson to szewc wbijający gwoździe nie w buty, lecz w paznokcie swoich czeladników. Tarantino zaś w tych zakrwawionych butach potrafi stepować.
[email protected]
Kiedy słyszę, że księża zachęcają wiernych, by poszli na "Pasję" do kina i potraktowali ten film, jako przygotowanie do rekolekcji, zadaję sobie pytanie, czy zdają sobie sprawę, że sam Gibson pewnie na ich rekolekcje by nie przyszedł. Znudziłyby go. On wierzy w wymowę fizycznego okrucieństwa, dlatego "Pasja" w jego wydaniu wygląda tak, jakby mękę Pańską inscenizowali członkowie jakiejś lubującej się w brutalności sekty. Jeden z księży, z którymi rozmawiałem, pytając go, dlaczego duchowni przemilczają oczywisty fakt, iż opisana w czterech Ewangeliach męka Chrystusa nie zawierała elementów takiego okrucieństwa i czy nie oznacza to, że w rzeczywistości widzom w kinie przedstawia się piątą Ewangelię według nieświętego Mela Gibsona, pokiwał głową i odparł trochę speszony: "No rzeczywiście, można tak powiedzieć".
Ten film pod każdym względem jest wątpliwy: aktorstwo jak z oleodruku - przerysowane i niemal nieme, czy języki, jakimi szczątkowo posługują się postacie - aramejski i łacina. Wreszcie prawdopodobieństwo aż takiej drastyczności przedstawionych wydarzeń (reżyser oparł się na tekstach niemieckiej mistyczki Anny Katarzyny Emmerich, która tak to sobie wyobraziła). Nie mam wątpliwości: Gibson zrobił wszystko, by zaszokować publiczność. I udało mu się. Widzowie siedzą z otwartymi ustami, czasem z zasłoniętymi oczami, a czasem po prostu wychodzą z kina. Ci, którzy zostają, gapią się na pokazaną ze szczegółami śmierć torturowanego Chrystusa, łudząc się, że dzięki temu umocni się ich wiara. Płonne nadzieje. Tak samo płonne jak oczekiwanie, że ludzie przyglądający się na ulicy umierającemu człowiekowi, którego potrącił samochód, zrozumieją i przeżyją dzięki temu misterium śmierci. A gdzież tam! Są i pozostaną tylko gapiami. Będą widzieli mózg wypływający z czaszki na trotuar i nie zmieni ich to ani na jotę. Dalej będą przebiegać na czerwonym świetle, by wskoczyć do odjeżdżającego tramwaju.
Często słyszę, że ostateczną miarą emocjonalnego sukcesu "Pasji" ma być to, że niektórzy widzowie płaczą, oglądając ten film. Cóż za bzdura! Widzowie w kinie płaczą na co drugim melodramacie, patrząc, jak on i ona biegną, by wpaść sobie w objęcia. I nikt nie twierdzi, że to jest dowód na szczególną wartość filmu. To raczej dowód na to, że powiodła się manipulacja naszymi uczuciami.
Tak samo jest w wypadku "Pasji". Zmanipulowano nas. Wmówiono, że to film dla wierzących w Boga i poszukujących prawdy o śmierci Chrystusa. Tymczasem zamiast prawdy pokazano wyszukaną masakrę, jakiej nie powstydziliby się współcześni terroryści. A może o to właśnie chodziło? Żeby nas jeszcze bardziej przestraszyć, skłócić i zamknąć na racje ludzi innych kultur i religii?
I jeszcze jedno. Dla mnie wcale nie mniej ważne: "Pasja" Gibsona z artystycznego punktu widzenia jest dziełem nieudanym. Aktorzy grają jak amatorzy w średniowiecznym misterium, a kamera zainteresowana jest raczej obserwowaniem ran, spuchnięć, krwi i strzępów ciała niż ludzi. W internetowym czacie ktoś mi przypomniał, że w filmach Tarantino krew także leje się wiadrami, a w powietrzu latają strzępy mięsa. I nikt nie zaprzecza, że to dzieła sztuki. Owszem, tyle że w wypadku "Pasji" porównanie z Tarantino jest nieuprawnione: skala osiągnięcia artystycznego okazała się nieporównywalna. Gibson to szewc wbijający gwoździe nie w buty, lecz w paznokcie swoich czeladników. Tarantino zaś w tych zakrwawionych butach potrafi stepować.
[email protected]
Więcej możesz przeczytać w 12/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.