Ostatnia osada trędowatych w Europie
Proszę, panowie wejdą... - wita nas stara, bezzębna kobieta. Jej pokój ma szerokość łóżka. Obok drugie, nie większe pomieszczenie. Tu sypia córka, gdy przyjedzie. Pomaga matce wciągnąć się na posłanie. Jej samej trudno. Nie ma stóp ani dłoni... W chacie Ionny panuje wilgotny zaduch. To jedno z trzydziestu takich wnętrz w Tichilesti, ostatniej kolonii trędowatych w Europie.
Osady Tichilesti, położonej niedaleko miasta Tulcza na południowym-wschodzie Rumunii, nie ma na żadnej mapie. Prowadzi do niej wąska droga. W słoneczny dzień ta zielona dolina z drewnianymi chatami u podnóża wzgórz porośniętych starodrzewem i krzewami winorośli musi wyglądać pięknie. Dziś jest tu jednak ponuro i deszczowo. Ionna Miscu skrywa ręce w rękawach brązowego szlafroka. - Może zjecie? - zachęca, wskazując głową na zupę z dyni, bulgoczącą na "prymusie". Te dwa pokoje to jej cały świat. Innego nie zna. Najdalsza i jedyna podróż, jaką odbyła, to do Petesti, ze sto kilometrów stąd. Tam mieszkali rodzice. Ale jej miejsce jest w Tichilesti, "od zawsze". Tu urodziła Dominikę. Wtedy było w kolonii wiele dzieci. Gdy córka miała trzynaście lat, zabrali je. Najmłodsze oddano ponoć do adopcji. Tak "postanowiono na górze". Dziś Dominika ma 45 lat. Odwiedza matkę dwa razy w miesiącu: - Czuję wtedy, że wracam do domu...
Ionna nie pamięta, kiedy straciła palce. Ciało odpadało stopniowo, a lekarz przychodził i odkrawał je po kawałku. Wystające kości trzeba było skracać. Nie ma żalu do losu. - A co mi źle? - pyta. - Córkę mam zdrową, kurki, warzywka swoje. Ionna zsuwa się z łóżka i odprowadza nas na kolanach do drzwi. "Burmistrz" zrobił jej specjalne "kapcie".
Z progu chaty Ionna widzi całą osadę. Gdy jest ciepło, siada i patrzy na plac, baraki i ludzi. Z lewej mieszkają ci, którzy już nie poruszają się o własnych siłach. Z prawej jest kuchnia, magazyn i gabinet lekarski. "Burmistrz" mieszka z tyłu, na zielonym zboczu.
71-letni, ale wciąż sprawny, Tatulea opowiada swoją historię. Najpierw miał trudności z oddychaniem i zrobiła mu się narośl w nosie. Potem dostał na mrozie "czarnej twarzy". Dzieci go odrzuciły, a nauczyciel zabronił przychodzić do szkoły, bo chłopak "wyglądał jak trup". Gdy lekarze zdiagnozowali trąd, miał 14 lat. Wywieźli go w bydlęcym wagonie. Nawet matka nie wiedziała dokąd. Cały czas płakał. Miała być kwarantanna, ale dla niego potrwa ona aż do śmierci. Raz uciekł. Policja go złapała i znów dowiozła do Tichilesti. Dziś martwi go słabnący wzrok. Gdy oślepnie, nie będzie mógł czytać książek. - To moja ulubiona - pokazuje "Martwe dusze" Mikołaja Gogola.
Wino burmistrza
Tatulea lubi rozmawiać o książkach. I o kobietach. - Wiecie, że leki dawane trędowatym działają jak afrodyzjaki? - przeciąga dłonią z tyłu głowy. Ma teraz sześcioro wnuków, i wszystkie zdrowe, podkreśla z zadowoleniem. Mały gospodarz w dużych butach zrobionych ze starej opony płucze szklanki pod zimną wodą i napełnia je winem z butelki po fancie. - Spróbujcie, prezydent unii pił u mnie to wino. Na zdrowie... Tatulea patrzy badawczo, czy nie brzydzimy się z nim pić. - Ja nie zarażam - dodaje po chwili. "Prezydent unii" to Jonathan Scheele, ambasador UE w Bukareszcie. Był w Tichilesti, by sprawdzić, jak żyją ludzie i czy docierają do nich unijne pieniądze.
Tatulea dopija wino. Nie pije "w nadmiarze", zarzeka się. Inni, owszem. To niebezpieczne, bo trędowaci nie czują zimna. Jeśli się przewrócą, mogą coś sobie odmrozić. Już były takie wypadki. - I co, smakuje? - pyta "burmistrz", odstawiając butelkę. Nie wiadomo, kto wymyślił mu ten tytuł: on sam, czy ktoś z kolonii. - Bo ja jestem najlepszym rzecznikiem Tichilesti - tłumaczy. Wie wszystko, jest tu już 57 lat. Pomagał budować domy dla trędowatych i remontować je. "Burmistrz" Tatulea oprowadza nas po swoim "mieście". - Trąd jest jak uwiedziona kobieta: każe ci dobrze jeść i dbać o siebie, ale nie pozwala ci odejść - mówi.
Trąd siał strach już w starożytnym Egipcie. Wówczas chorzy ginęli na stosach lub kamienowani. Tu, w Tichilesti, polowali na nich miejscowi chłopi. Strach pozostał do dziś. Mimo że chorym wolno się oddalać, nikt tego nie robi. Ich zielona dolina to najsmutniejszy zakątek Europy. Kiedyś ukrywali się tu przestępcy, uciekinierzy i wygnańcy: Rosjanie, Cyganie, Turcy, Serbowie... Kolonię trędowatych w 1877 r. stworzyli baptyści. Podczas pierwszej wojny światowej wszystkich chorych wymordowano, ale w 1924 r. znów zaczęto ich zwozić. Z całej Europy. Wtedy żyli tu jak zwierzęta, w jamach wykopanych w ziemi. W Rumunii Nicolae Ceausescu kolonii w Tichilesti oficjalnie nie było. Trędowaci nie pasowali do obrazu komunistycznego raju.
Parasol Razwana
Doktor Vasilu Razwan idzie do nas przez zamglony plac otoczony barakami. Obraz jak z filmów Felliniego: on o aparycji włoskiego amanta, ubrany na biało, ściąga pod brodą poły niebieskiego płaszcza kąpielowego, a obok drepcze asystentka trzymająca nad nim parasol. Dr Razwan wprowadza nas do izby przyjęć. Sam zajmuje miejsce pod flagą Rumunii i krzyżem, przy biurku pokrytym prześcieradłem. Siadamy obok oszklonej szafki z aktami i pordzewiałej wagi. Razwan ma dwie specjalizacje (dermatologa i internisty), plany likwidacji osady trędowatych i jasne poglądy polityczne. Jest lokalnym postkomunistycznym działaczem partyjnym. - Trąd zafundowali Rumunii Rosjanie i Europa. Stamtąd przyszła ta choroba, a tu znalazła sprzyjające warunki klimatyczne - objaśnia. Nowych pacjentów nie ma, więc kolonia przestanie istnieć, gdy umrze ostatni. Wtedy będzie można urządzić tu kurort, a doktor Razwan mógłby zostać jego szefem.
Gdy osada Tichilesti przestała być tajemnicą państwową, nadeszła pomoc z zewnątrz. Niemcy przysłali volkswagena sanitarkę, a Komisja Europejska wyasygnowała 0,5 mln euro. - Kupiono za to lodówki, radia, zainstalowano klimatyzację w świetlicy, antenę satelitarną i zrobiono łazienkę - wylicza dr Razwan. My wyliczamy: w chatach nie ma kuchni, łazienek ani porządnych ubikacji, rzekomo zakupione radia to małe, stare odbiorniki turystyczne, które można dostać za grosze, a warunki są po prostu koszmarne. Na utrzymanie jednego chorego przeznacza się pół euro dziennie. Nie możemy się oprzeć wrażeniu, że pieniądze z unii wsiąkają po drodze z Bukaresztu. Tak jak odzież Nicolae Ceausescu...
- O, to mi dali... W czymś takim on chyba nie chodził? - śmieje się "burmistrz", pokazując brązowe spodnie z popękanymi szwami. Przed kilku laty w Tichilesti rozniosła się plotka, że trędowaci dostaną rzeczy po rumuńskim satrapie. Nagle w osadzie zaroiło się od dziennikarzy i fotoreporterów. Wiadomo, że Ceausescu miał setki kaszmirowych garniturów, jedwabnych pidżam, a jego żona drugie tyle futer. W Tichilesti nikt jednak ich nie zobaczył. Reporterzy przyjechali na darmo. Gdy mieszkańcy kolonii zaczęli się domagać odzieży po rodzinie Ceausescu, podrzucono im jakieś łachy. - Ale nikt nie narzeka. Tu jest luksus. My mamy lepiej niż w kraju: korupcja, "baronowie" w PSD (Socjaldemokratyczna Parta Rumunii), autorytaryzm, pracy nie ma, ludzie nie mają z czego żyć. Za czym mamy tęsknić? - "burmistrz" Tatulea wznosi ręce, jakby dziękował Bogu.
- W końcu musimy sobie raz na zawsze wyjaśnić, że w Rumunii nie ma przypadków zachorowań na trąd. Czas Tichilesti dobiega końca - komentuje dr Razwan. - Mamy 24 chorych i więcej nie będzie. Gheorghe Panait, były sekretarz partii w okręgu Tulczy, ma inne zdanie. Ta gruźlicopodobna choroba identyfikowana jest dopiero wtedy, gdy pojawią się zmiany na skórze. Chorzy nie znają prawdziwej przyczyny swych dolegliwości i bagatelizują pierwsze symptomy. Później ukrywają trąd ze wstydu. Szczepionki przeciw Mycobacterium leprae nie wynaleziono. Bakterie zwalcza się polichemioterapią. Według Światowej Organizacji Zdrowia, na trąd choruje ponad 3 mln ludzi, głównie w Indiach, Indonezji, Birmie, ale można ich spotkać w amerykańskiej Luizjanie, Teksasie, na Hawajach, w Afryce i Turcji. Dokładnej liczby chorych nikt nie zna. Ani na świecie, ani w Rumunii. Dwa lata temu dziennik "Libertatea" doniósł o przywiezieniu do szpitala 54-letniej kobiety z ciężkimi objawami trądu. Cierpiała i ukrywała tę chorobę od dwudziestu lat.
Po rozmowie w izbie przyjęć wracamy między trędowatych. Martian Floros ma 39 lat. Jego ojciec też był chory. Lekarze uznali, że Martianowi nic nie jest i pozwolili mu wyjechać z Tichilesti. Zamieszkał w Tulczy. Był mechanikiem. Któregoś dnia stracił czucie w palcach. Niedawno musiał tu wrócić. Jego kolega ma 35 lat. Stoją schowani przed deszczem pod daszkiem drewnianej szopy. Floros bierze ze zbitego z desek stołu butelkę wódki Stalinowskaja i pyta: - Napijecie się z nami?
Osady Tichilesti, położonej niedaleko miasta Tulcza na południowym-wschodzie Rumunii, nie ma na żadnej mapie. Prowadzi do niej wąska droga. W słoneczny dzień ta zielona dolina z drewnianymi chatami u podnóża wzgórz porośniętych starodrzewem i krzewami winorośli musi wyglądać pięknie. Dziś jest tu jednak ponuro i deszczowo. Ionna Miscu skrywa ręce w rękawach brązowego szlafroka. - Może zjecie? - zachęca, wskazując głową na zupę z dyni, bulgoczącą na "prymusie". Te dwa pokoje to jej cały świat. Innego nie zna. Najdalsza i jedyna podróż, jaką odbyła, to do Petesti, ze sto kilometrów stąd. Tam mieszkali rodzice. Ale jej miejsce jest w Tichilesti, "od zawsze". Tu urodziła Dominikę. Wtedy było w kolonii wiele dzieci. Gdy córka miała trzynaście lat, zabrali je. Najmłodsze oddano ponoć do adopcji. Tak "postanowiono na górze". Dziś Dominika ma 45 lat. Odwiedza matkę dwa razy w miesiącu: - Czuję wtedy, że wracam do domu...
Ionna nie pamięta, kiedy straciła palce. Ciało odpadało stopniowo, a lekarz przychodził i odkrawał je po kawałku. Wystające kości trzeba było skracać. Nie ma żalu do losu. - A co mi źle? - pyta. - Córkę mam zdrową, kurki, warzywka swoje. Ionna zsuwa się z łóżka i odprowadza nas na kolanach do drzwi. "Burmistrz" zrobił jej specjalne "kapcie".
Z progu chaty Ionna widzi całą osadę. Gdy jest ciepło, siada i patrzy na plac, baraki i ludzi. Z lewej mieszkają ci, którzy już nie poruszają się o własnych siłach. Z prawej jest kuchnia, magazyn i gabinet lekarski. "Burmistrz" mieszka z tyłu, na zielonym zboczu.
71-letni, ale wciąż sprawny, Tatulea opowiada swoją historię. Najpierw miał trudności z oddychaniem i zrobiła mu się narośl w nosie. Potem dostał na mrozie "czarnej twarzy". Dzieci go odrzuciły, a nauczyciel zabronił przychodzić do szkoły, bo chłopak "wyglądał jak trup". Gdy lekarze zdiagnozowali trąd, miał 14 lat. Wywieźli go w bydlęcym wagonie. Nawet matka nie wiedziała dokąd. Cały czas płakał. Miała być kwarantanna, ale dla niego potrwa ona aż do śmierci. Raz uciekł. Policja go złapała i znów dowiozła do Tichilesti. Dziś martwi go słabnący wzrok. Gdy oślepnie, nie będzie mógł czytać książek. - To moja ulubiona - pokazuje "Martwe dusze" Mikołaja Gogola.
Wino burmistrza
Tatulea lubi rozmawiać o książkach. I o kobietach. - Wiecie, że leki dawane trędowatym działają jak afrodyzjaki? - przeciąga dłonią z tyłu głowy. Ma teraz sześcioro wnuków, i wszystkie zdrowe, podkreśla z zadowoleniem. Mały gospodarz w dużych butach zrobionych ze starej opony płucze szklanki pod zimną wodą i napełnia je winem z butelki po fancie. - Spróbujcie, prezydent unii pił u mnie to wino. Na zdrowie... Tatulea patrzy badawczo, czy nie brzydzimy się z nim pić. - Ja nie zarażam - dodaje po chwili. "Prezydent unii" to Jonathan Scheele, ambasador UE w Bukareszcie. Był w Tichilesti, by sprawdzić, jak żyją ludzie i czy docierają do nich unijne pieniądze.
Tatulea dopija wino. Nie pije "w nadmiarze", zarzeka się. Inni, owszem. To niebezpieczne, bo trędowaci nie czują zimna. Jeśli się przewrócą, mogą coś sobie odmrozić. Już były takie wypadki. - I co, smakuje? - pyta "burmistrz", odstawiając butelkę. Nie wiadomo, kto wymyślił mu ten tytuł: on sam, czy ktoś z kolonii. - Bo ja jestem najlepszym rzecznikiem Tichilesti - tłumaczy. Wie wszystko, jest tu już 57 lat. Pomagał budować domy dla trędowatych i remontować je. "Burmistrz" Tatulea oprowadza nas po swoim "mieście". - Trąd jest jak uwiedziona kobieta: każe ci dobrze jeść i dbać o siebie, ale nie pozwala ci odejść - mówi.
Trąd siał strach już w starożytnym Egipcie. Wówczas chorzy ginęli na stosach lub kamienowani. Tu, w Tichilesti, polowali na nich miejscowi chłopi. Strach pozostał do dziś. Mimo że chorym wolno się oddalać, nikt tego nie robi. Ich zielona dolina to najsmutniejszy zakątek Europy. Kiedyś ukrywali się tu przestępcy, uciekinierzy i wygnańcy: Rosjanie, Cyganie, Turcy, Serbowie... Kolonię trędowatych w 1877 r. stworzyli baptyści. Podczas pierwszej wojny światowej wszystkich chorych wymordowano, ale w 1924 r. znów zaczęto ich zwozić. Z całej Europy. Wtedy żyli tu jak zwierzęta, w jamach wykopanych w ziemi. W Rumunii Nicolae Ceausescu kolonii w Tichilesti oficjalnie nie było. Trędowaci nie pasowali do obrazu komunistycznego raju.
Parasol Razwana
Doktor Vasilu Razwan idzie do nas przez zamglony plac otoczony barakami. Obraz jak z filmów Felliniego: on o aparycji włoskiego amanta, ubrany na biało, ściąga pod brodą poły niebieskiego płaszcza kąpielowego, a obok drepcze asystentka trzymająca nad nim parasol. Dr Razwan wprowadza nas do izby przyjęć. Sam zajmuje miejsce pod flagą Rumunii i krzyżem, przy biurku pokrytym prześcieradłem. Siadamy obok oszklonej szafki z aktami i pordzewiałej wagi. Razwan ma dwie specjalizacje (dermatologa i internisty), plany likwidacji osady trędowatych i jasne poglądy polityczne. Jest lokalnym postkomunistycznym działaczem partyjnym. - Trąd zafundowali Rumunii Rosjanie i Europa. Stamtąd przyszła ta choroba, a tu znalazła sprzyjające warunki klimatyczne - objaśnia. Nowych pacjentów nie ma, więc kolonia przestanie istnieć, gdy umrze ostatni. Wtedy będzie można urządzić tu kurort, a doktor Razwan mógłby zostać jego szefem.
Gdy osada Tichilesti przestała być tajemnicą państwową, nadeszła pomoc z zewnątrz. Niemcy przysłali volkswagena sanitarkę, a Komisja Europejska wyasygnowała 0,5 mln euro. - Kupiono za to lodówki, radia, zainstalowano klimatyzację w świetlicy, antenę satelitarną i zrobiono łazienkę - wylicza dr Razwan. My wyliczamy: w chatach nie ma kuchni, łazienek ani porządnych ubikacji, rzekomo zakupione radia to małe, stare odbiorniki turystyczne, które można dostać za grosze, a warunki są po prostu koszmarne. Na utrzymanie jednego chorego przeznacza się pół euro dziennie. Nie możemy się oprzeć wrażeniu, że pieniądze z unii wsiąkają po drodze z Bukaresztu. Tak jak odzież Nicolae Ceausescu...
- O, to mi dali... W czymś takim on chyba nie chodził? - śmieje się "burmistrz", pokazując brązowe spodnie z popękanymi szwami. Przed kilku laty w Tichilesti rozniosła się plotka, że trędowaci dostaną rzeczy po rumuńskim satrapie. Nagle w osadzie zaroiło się od dziennikarzy i fotoreporterów. Wiadomo, że Ceausescu miał setki kaszmirowych garniturów, jedwabnych pidżam, a jego żona drugie tyle futer. W Tichilesti nikt jednak ich nie zobaczył. Reporterzy przyjechali na darmo. Gdy mieszkańcy kolonii zaczęli się domagać odzieży po rodzinie Ceausescu, podrzucono im jakieś łachy. - Ale nikt nie narzeka. Tu jest luksus. My mamy lepiej niż w kraju: korupcja, "baronowie" w PSD (Socjaldemokratyczna Parta Rumunii), autorytaryzm, pracy nie ma, ludzie nie mają z czego żyć. Za czym mamy tęsknić? - "burmistrz" Tatulea wznosi ręce, jakby dziękował Bogu.
- W końcu musimy sobie raz na zawsze wyjaśnić, że w Rumunii nie ma przypadków zachorowań na trąd. Czas Tichilesti dobiega końca - komentuje dr Razwan. - Mamy 24 chorych i więcej nie będzie. Gheorghe Panait, były sekretarz partii w okręgu Tulczy, ma inne zdanie. Ta gruźlicopodobna choroba identyfikowana jest dopiero wtedy, gdy pojawią się zmiany na skórze. Chorzy nie znają prawdziwej przyczyny swych dolegliwości i bagatelizują pierwsze symptomy. Później ukrywają trąd ze wstydu. Szczepionki przeciw Mycobacterium leprae nie wynaleziono. Bakterie zwalcza się polichemioterapią. Według Światowej Organizacji Zdrowia, na trąd choruje ponad 3 mln ludzi, głównie w Indiach, Indonezji, Birmie, ale można ich spotkać w amerykańskiej Luizjanie, Teksasie, na Hawajach, w Afryce i Turcji. Dokładnej liczby chorych nikt nie zna. Ani na świecie, ani w Rumunii. Dwa lata temu dziennik "Libertatea" doniósł o przywiezieniu do szpitala 54-letniej kobiety z ciężkimi objawami trądu. Cierpiała i ukrywała tę chorobę od dwudziestu lat.
Po rozmowie w izbie przyjęć wracamy między trędowatych. Martian Floros ma 39 lat. Jego ojciec też był chory. Lekarze uznali, że Martianowi nic nie jest i pozwolili mu wyjechać z Tichilesti. Zamieszkał w Tulczy. Był mechanikiem. Któregoś dnia stracił czucie w palcach. Niedawno musiał tu wrócić. Jego kolega ma 35 lat. Stoją schowani przed deszczem pod daszkiem drewnianej szopy. Floros bierze ze zbitego z desek stołu butelkę wódki Stalinowskaja i pyta: - Napijecie się z nami?
Więcej możesz przeczytać w 12/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.