Bezwład ONZ osiągnął w latach 90. masę krytyczną, a miejsce "globalnego gwaranta pokoju" zajęły USA Chybione działania dyplomatyczne, zakończone fiaskiem operacje militarne, debaty prowadzące donikąd czy marnotrawstwo pieniędzy zdominowały najnowszą historię ONZ. O tym, że reforma jest niezbędna, mówi się co najmniej od dekady. Kolejna odsłona tego żałosnego spektaklu odbędzie się w przyszłym tygodniu na corocznej sesji Zgromadzenia Ogólnego. Tym razem delegaci będą rozprawiać o dokooptowaniu nowych członków do Rady Bezpieczeństwa. Jaki będzie finał - łatwo przewidzieć, bo nikt, poza kilkoma idealistami, którzy niewiele mają do powiedzenia, prawdziwej reformy nie chce.
Impotencja rady niebezpieczeństwa
Rozszerzenie Rady Bezpieczeństwa wydaje się naturalną konsekwencją zmian, jakie zaszły w ciągu ostatniego półwiecza. Dzisiejszy podział głosów, autorstwa Roosevelta, Churchilla i Stalina, gdy ONZ liczyła 51 członków, ma się nijak do świata, w którym pojawiło się kilkadziesiąt nowych państw. Przede wszystkim jednak zmieniła się "oś zła", na której po II wojnie światowej znajdowały się Niemcy i Japonia. Dziś to właśnie Japonia, będąca drugim po USA płatnikiem do kasy ONZ (20 proc.), oraz Niemcy, trzeci płatnik (10 proc.), domagają się, by odgrywać większą rolę w Radzie Bezpieczeństwa.
Tylko że Niemców w radzie nie chcą Włochy. Już w połowie lat 90. stanowisko Rzymu w tej sprawie przedstawił ambasador Francesco Paolo Fulci - jeśli Japonia i Niemcy mają wejść do rady, to również Włochy. W odpowiedzi Berlin zaczął zabiegać o miejsce dla przedstawiciela Unii Europejskiej. Gdy zdawało się to realne, w ubiegłym roku okazało się, że unia to jednak Niemcy. Włosi odpowiedzieli wściekłą filipiką premiera Berlusconiego, który zaczął straszyć wyjściem Włoch z ONZ lub unii. Z kolei premier Junichiro Koizumi od kilku miesięcy jeździł po świecie w poszukiwaniu poparcia dla kandydatury Japonii. W zeszłym miesiącu zdobył je w Waszyngtonie. Nie ma jednak szans na poparcie Rosji i Chin. - Mimo że Pekin i Moskwa na razie milczą, możemy być pewni ich sprzeciwu - mówi prof. Toshiyuki Shikata, wykładający na Teikyo University były dowódca Sił Samoobrony.
Niemcy i Japonia to nie jedyni chętni na stałe fotele w radzie. W dyskusji aktywnie uczestniczą Indie, których dyplomaci powtarzają argumenty o "sprawiedliwej reprezentacji regionów". Oczywiście, kandydaturze Delhi przeciwny jest Pakistan, podobnie jak przyznaniu miejsca Brazylii (używającej tych samych argumentów co Indie) sprzeciwiają się Argentyna i Meksyk. By regiony były sprawiedliwie reprezentowane, do rady dodać by trzeba jeszcze państwa afrykańskie (tu awanturują się Nigeria, Egipt i RPA) oraz któryś z krajów arabskich. Tymczasem nawet piątka państw dysponujących prawem weta nie może wypracować konsensusu. Powiększona rada tym bardziej popadnie w chroniczną i nieuleczalną impotencję. - Większość państw zachodnich ma świadomość, że rozszerzenie jej nie pomoże, ale inni uważają, że więcej członków pozwoli na wykreowanie szerszego spojrzenia na problemy - twierdzi lord Hannay, były brytyjski ambasador przy ONZ.
Może zamiast przyłączać nowych członków, ograniczyć prawo weta tym, którzy już je mają? Takie rozwiązanie wydaje się logiczne, ale oczywiście nie ma o nim mowy. Dlaczego? Bo ciało powołane do utrzymywania światowego bezpieczeństwa stało się forum wzajemnego trzymania w szachu, a jednocześnie gremium gwarantującym torpedowanie niekorzystnych dla siebie inicjatyw. To targowisko próżności, jakiego nigdy wcześniej świat nie widział. Chin nie można potępić za Tybet, Rosji - za Czeczenię, Francji - za dziwne posunięcia w Afryce czy robienie interesów z państwami uważanymi powszechnie za rozbójnicze. Jednocześnie dla Francuzów, Rosjan i Chińczyków rada stała się wygodnym instrumentem ograniczania amerykańskiej hegemonii. Jaki jest tego efekt? Mimo że w ostatnim półwieczu na świecie wybuchło kilkadziesiąt wojen, Rada Bezpieczeństwa tylko dwa razy pozwoliła na użycie siły, w tym raz przypadkiem (do interwencji w 1950 r. w Korei doszło tylko dlatego, że ZSRR bojkotował radę).
Dyktatura bezwładu
Gdyby rada po prostu nic nie robiła, z czasem podzieliłaby los Ligi Narodów. Jest jednak gorzej - ona przeszkadza tym, którzy o pokój chcą zabiegać. Formalnie jest to jedyne ciało międzynarodowe, które zgodnie z prawem może podjąć interwencję zbrojną. Nie sięgając daleko w przeszłość, świetnym przykładem jest sytuacja w położonej na zachodzie Sudanu prowincji Darfur, gdzie od półtora roku trwają rzezie. W tym czasie w radzie złożono kilkanaście rezolucji, które miały im zapobiec. I co? Raptem udało się przegłosować jedną, w której Chartumowi zagrożono bliżej nie określonymi sankcjami. 100 tys. ludzi zginęło, prawie półtora miliona koczuje w przerażających warunkach w obozach dla uchodźców, a ONZ zastanawia się nad wysłaniem do Darfuru 40 policjantów.
Wielu ekspertów od polityki międzynarodowej uważa, że bezwład ONZ osiągnął już w latach 90. masę krytyczną, a miejsce "globalnego gwaranta pokoju" zajęły USA. - W erze jedynej amerykańskiej hegemonii jest to konieczne - uważa brytyjski historyk Niall Ferguson. Jego zdaniem, żadna struktura - a zwłaszcza ONZ - nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa i równowagi w takim stopniu, w jakim może to zrobić Ameryka, a stosunek USA do ONZ to romans pełen miłości i nienawiści - w zależności od tego, jaka opcja polityczna dochodzi do władzy i jak pilne cele zrealizuje.
Karty do wymiany
Kluczem do uzdrowienia ONZ nie jest skład rady, lecz uchwalona w 1945 r. Karta Narodów Zjednoczonych. Jej największy anachronizm to art. 2, który zakładała, że ONZ nie może ingerować w sprawy wewnętrzne żadnego państwa będącego jej członkiem bez jego zgody. Zasada ta wywodzi się wprost z przyjętej w 1648 r. w pokoju westfalskim zasady cuius regio eius religio. Grzech pierworodny to także zapis, w którym określono, kiedy ONZ może interweniować, ale nie sprecyzowano, kiedy to zrobić musi. - Trzeba się na nowo zastanowić, co dokładnie oznaczają zasady suwerenności i nieingerencji - mówi Janusz Stańczyk, ambasador RP przy ONZ. - Pojęcie "interwencji humanitarnej", rozumianej jako wspólna akcja społeczności międzynarodowej i Rady Bezpieczeństwa w celu zapobieżenia katastrofie humanitarnej, dla wielu państw wciąż jest pogwałceniem ich suwerenności. Przez to wciąż musimy patrzeć bezradnie na śmierć setek tysięcy ludzi, jak to się stało na przykład w Ruandzie, choć od lat istnieją gotowe koncepcje na ten temat.
Po ludobójstwie w Srebrenicy Kofi Annan ogłosił, że ponad zasadę suwerenności należy przedłożyć prawa człowieka, a prawo do interwencji trzeba zastąpić przymusem interwencji. Pierwszą wojną przeprowadzoną zgodnie z "doktryną Annana" była interwencja w Kosowie. Jak na ironię NATO przeprowadził ją bez mandatu Rady Bezpieczeństwa (weto zgłosiła wówczas Rosja utrzymująca przyjacielskie stosunki ze Slobodanem Milo˙seviciem).
Rozdroże świata
- Ekscelencje, znaleźliśmy się na rozdrożu. Ten moment może być nie mniej przełomowy niż rok 1945, kiedy powstały Narody Zjednoczone - oświadczył rok temu sekretarz generalny, zapowiadając - nie po raz pierwszy - wielkie reformy. Można tylko cynicznie zapytać: a kiedy ONZ na rozdrożu nie była? Tak było w 1950 r., gdy Korea Północna zaatakowała południe, i podczas kryzysu kubańskiego w 1962 r., gdy ambasador Adlai Stevenson ujawnił fotografie sowieckich rakiet na Kubie i w roku 1960, gdy Nikita Chruszczow zaczął walić butem w mównicę.
Skoro z biurokracją ONZ nikt się nie liczy, to Biały Dom stara się inicjować zmiany. Owocem ustaleń konsultowanych
z 15 państwami jest projekt, który przewiduje poszerzenie rady do 24 członków. Pierwszą grupę stanowiliby stali członkowie w nie zmienionym składzie, drugą - do ośmiu państw o statusie pośrednim, a trzecią - członkowie rotacyjni, wybierani na jedną kadencję. Jeśli do reformy nie dojdzie, USA obawiają się, że - jak powiedział prezydent Bush - ONZ może "zniknąć w mroku historii jako nieefektywny, nie znaczący, debatujący klub towarzyski".
Rozszerzenie Rady Bezpieczeństwa wydaje się naturalną konsekwencją zmian, jakie zaszły w ciągu ostatniego półwiecza. Dzisiejszy podział głosów, autorstwa Roosevelta, Churchilla i Stalina, gdy ONZ liczyła 51 członków, ma się nijak do świata, w którym pojawiło się kilkadziesiąt nowych państw. Przede wszystkim jednak zmieniła się "oś zła", na której po II wojnie światowej znajdowały się Niemcy i Japonia. Dziś to właśnie Japonia, będąca drugim po USA płatnikiem do kasy ONZ (20 proc.), oraz Niemcy, trzeci płatnik (10 proc.), domagają się, by odgrywać większą rolę w Radzie Bezpieczeństwa.
Tylko że Niemców w radzie nie chcą Włochy. Już w połowie lat 90. stanowisko Rzymu w tej sprawie przedstawił ambasador Francesco Paolo Fulci - jeśli Japonia i Niemcy mają wejść do rady, to również Włochy. W odpowiedzi Berlin zaczął zabiegać o miejsce dla przedstawiciela Unii Europejskiej. Gdy zdawało się to realne, w ubiegłym roku okazało się, że unia to jednak Niemcy. Włosi odpowiedzieli wściekłą filipiką premiera Berlusconiego, który zaczął straszyć wyjściem Włoch z ONZ lub unii. Z kolei premier Junichiro Koizumi od kilku miesięcy jeździł po świecie w poszukiwaniu poparcia dla kandydatury Japonii. W zeszłym miesiącu zdobył je w Waszyngtonie. Nie ma jednak szans na poparcie Rosji i Chin. - Mimo że Pekin i Moskwa na razie milczą, możemy być pewni ich sprzeciwu - mówi prof. Toshiyuki Shikata, wykładający na Teikyo University były dowódca Sił Samoobrony.
Niemcy i Japonia to nie jedyni chętni na stałe fotele w radzie. W dyskusji aktywnie uczestniczą Indie, których dyplomaci powtarzają argumenty o "sprawiedliwej reprezentacji regionów". Oczywiście, kandydaturze Delhi przeciwny jest Pakistan, podobnie jak przyznaniu miejsca Brazylii (używającej tych samych argumentów co Indie) sprzeciwiają się Argentyna i Meksyk. By regiony były sprawiedliwie reprezentowane, do rady dodać by trzeba jeszcze państwa afrykańskie (tu awanturują się Nigeria, Egipt i RPA) oraz któryś z krajów arabskich. Tymczasem nawet piątka państw dysponujących prawem weta nie może wypracować konsensusu. Powiększona rada tym bardziej popadnie w chroniczną i nieuleczalną impotencję. - Większość państw zachodnich ma świadomość, że rozszerzenie jej nie pomoże, ale inni uważają, że więcej członków pozwoli na wykreowanie szerszego spojrzenia na problemy - twierdzi lord Hannay, były brytyjski ambasador przy ONZ.
Może zamiast przyłączać nowych członków, ograniczyć prawo weta tym, którzy już je mają? Takie rozwiązanie wydaje się logiczne, ale oczywiście nie ma o nim mowy. Dlaczego? Bo ciało powołane do utrzymywania światowego bezpieczeństwa stało się forum wzajemnego trzymania w szachu, a jednocześnie gremium gwarantującym torpedowanie niekorzystnych dla siebie inicjatyw. To targowisko próżności, jakiego nigdy wcześniej świat nie widział. Chin nie można potępić za Tybet, Rosji - za Czeczenię, Francji - za dziwne posunięcia w Afryce czy robienie interesów z państwami uważanymi powszechnie za rozbójnicze. Jednocześnie dla Francuzów, Rosjan i Chińczyków rada stała się wygodnym instrumentem ograniczania amerykańskiej hegemonii. Jaki jest tego efekt? Mimo że w ostatnim półwieczu na świecie wybuchło kilkadziesiąt wojen, Rada Bezpieczeństwa tylko dwa razy pozwoliła na użycie siły, w tym raz przypadkiem (do interwencji w 1950 r. w Korei doszło tylko dlatego, że ZSRR bojkotował radę).
Dyktatura bezwładu
Gdyby rada po prostu nic nie robiła, z czasem podzieliłaby los Ligi Narodów. Jest jednak gorzej - ona przeszkadza tym, którzy o pokój chcą zabiegać. Formalnie jest to jedyne ciało międzynarodowe, które zgodnie z prawem może podjąć interwencję zbrojną. Nie sięgając daleko w przeszłość, świetnym przykładem jest sytuacja w położonej na zachodzie Sudanu prowincji Darfur, gdzie od półtora roku trwają rzezie. W tym czasie w radzie złożono kilkanaście rezolucji, które miały im zapobiec. I co? Raptem udało się przegłosować jedną, w której Chartumowi zagrożono bliżej nie określonymi sankcjami. 100 tys. ludzi zginęło, prawie półtora miliona koczuje w przerażających warunkach w obozach dla uchodźców, a ONZ zastanawia się nad wysłaniem do Darfuru 40 policjantów.
Wielu ekspertów od polityki międzynarodowej uważa, że bezwład ONZ osiągnął już w latach 90. masę krytyczną, a miejsce "globalnego gwaranta pokoju" zajęły USA. - W erze jedynej amerykańskiej hegemonii jest to konieczne - uważa brytyjski historyk Niall Ferguson. Jego zdaniem, żadna struktura - a zwłaszcza ONZ - nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa i równowagi w takim stopniu, w jakim może to zrobić Ameryka, a stosunek USA do ONZ to romans pełen miłości i nienawiści - w zależności od tego, jaka opcja polityczna dochodzi do władzy i jak pilne cele zrealizuje.
Karty do wymiany
Kluczem do uzdrowienia ONZ nie jest skład rady, lecz uchwalona w 1945 r. Karta Narodów Zjednoczonych. Jej największy anachronizm to art. 2, który zakładała, że ONZ nie może ingerować w sprawy wewnętrzne żadnego państwa będącego jej członkiem bez jego zgody. Zasada ta wywodzi się wprost z przyjętej w 1648 r. w pokoju westfalskim zasady cuius regio eius religio. Grzech pierworodny to także zapis, w którym określono, kiedy ONZ może interweniować, ale nie sprecyzowano, kiedy to zrobić musi. - Trzeba się na nowo zastanowić, co dokładnie oznaczają zasady suwerenności i nieingerencji - mówi Janusz Stańczyk, ambasador RP przy ONZ. - Pojęcie "interwencji humanitarnej", rozumianej jako wspólna akcja społeczności międzynarodowej i Rady Bezpieczeństwa w celu zapobieżenia katastrofie humanitarnej, dla wielu państw wciąż jest pogwałceniem ich suwerenności. Przez to wciąż musimy patrzeć bezradnie na śmierć setek tysięcy ludzi, jak to się stało na przykład w Ruandzie, choć od lat istnieją gotowe koncepcje na ten temat.
Po ludobójstwie w Srebrenicy Kofi Annan ogłosił, że ponad zasadę suwerenności należy przedłożyć prawa człowieka, a prawo do interwencji trzeba zastąpić przymusem interwencji. Pierwszą wojną przeprowadzoną zgodnie z "doktryną Annana" była interwencja w Kosowie. Jak na ironię NATO przeprowadził ją bez mandatu Rady Bezpieczeństwa (weto zgłosiła wówczas Rosja utrzymująca przyjacielskie stosunki ze Slobodanem Milo˙seviciem).
Rozdroże świata
- Ekscelencje, znaleźliśmy się na rozdrożu. Ten moment może być nie mniej przełomowy niż rok 1945, kiedy powstały Narody Zjednoczone - oświadczył rok temu sekretarz generalny, zapowiadając - nie po raz pierwszy - wielkie reformy. Można tylko cynicznie zapytać: a kiedy ONZ na rozdrożu nie była? Tak było w 1950 r., gdy Korea Północna zaatakowała południe, i podczas kryzysu kubańskiego w 1962 r., gdy ambasador Adlai Stevenson ujawnił fotografie sowieckich rakiet na Kubie i w roku 1960, gdy Nikita Chruszczow zaczął walić butem w mównicę.
Skoro z biurokracją ONZ nikt się nie liczy, to Biały Dom stara się inicjować zmiany. Owocem ustaleń konsultowanych
z 15 państwami jest projekt, który przewiduje poszerzenie rady do 24 członków. Pierwszą grupę stanowiliby stali członkowie w nie zmienionym składzie, drugą - do ośmiu państw o statusie pośrednim, a trzecią - członkowie rotacyjni, wybierani na jedną kadencję. Jeśli do reformy nie dojdzie, USA obawiają się, że - jak powiedział prezydent Bush - ONZ może "zniknąć w mroku historii jako nieefektywny, nie znaczący, debatujący klub towarzyski".
Listek figowy globu |
---|
James Bowls, który jako pierwszy w 1994 r. na zlecenie ONZ zaczął sprawdzać, jak bardzo marnotrawi ona pieniądze, przeszedł po roku ciężkie załamanie nerwowe. Doliczył się, że żywność dostarcza potrzebującym osiem agend, budowaniem domów zajmują się cztery, pomocą gospodarczą Afryce - co najmniej dziewięć. Po upływie kolejnego roku szef Bowlsa, który dokończył pracę, opublikował raport, z którego wynikał tylko jeden wniosek: albo ONZ się zreformuje, albo rozwiąże. 1 stycznia 1997 r., gdy Kofi Annan obejmował stanowisko sekretarza generalnego ONZ, przez dziurawy dach gmachu, gdzie obraduje Rada Bezpieczeństwa, wpadał deszcz. Dla większości państw członkowskich ważne było nie to, że będzie pierwszym człowiekiem z czarnej Afryki na tym stanowisku, ale to, że ma ocalić bankruta, jakim była ONZ. Wielu w niego wątpiło - szybko zdobył przezwisko pierwszego kozła ofiarnego (jego poprzednika, Butrosa Ghali, nazywano pierwszym listkiem figowym społeczności międzynarodowej). Sześć miesięcy po objęciu stanowiska Annan przedstawił plan reformy ONZ. Jaki koniec końców zyska przydomek? |
Więcej możesz przeczytać w 38/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.